Niemożność wydostania się z poczucia beznadziei bierze się
między innymi ze strachu i brakiem umiejętności postawienia się osobowościom
silnym a głupim. O ile w krajach o ustalonej demokracji ludzie mogą swoje życie
organizować nieco inaczej, niż u nas, choć w rzeczywistości u nich również
przywódcami nie zostają ci, co nadstawiają drugi policzek, to u nas często nie
zachowujemy nawet pozorów cywilizacji. Daje się zauważyć, że dobre maniery w
życiu publicznym pozostają w głębokiej pogardzie. Otwarte chamstwo uznawane
jest za zjawisko bardzo pozytywne, ponieważ jest uważane za samą szczerość,
czyli niby że przeciwieństwo obłudy. Tomasz Lis pisze lekko karcący, a w
rzeczywistości laurkę do faceta, który sam siebie porównuje się do Gombrowicza
będąc podwórkowym cwaniakiem. Człowiek grzeczny to fajtłapa, a cham wygarnia
prawdę prosto w oczy i pobudza do myślenia. Takie jest mniej więcej przesłanie
Tomasza Lisa. Wszyscy, kiedy tylko choćby na moment mamy okazję przyciągnąć
uwagę publiczności stajemy się tricksterami. Tricksterzy mogą być odgrywać rolę
pozytywną (jak Prometeusz), lub negatywną (jak skandynawski Loki). Wszyscy
uważamy się za tricksterów pozytywnych, boskich błaznów piętnujących wady
rodaków, a tak naprawdę jesteśmy w swojej masie żałosnymi dupkami niezdolnymi
do zbudowania czegokolwiek. Polski trickster nie musi niczego budować, bo wydaje
mu się, że spełnia pozytywną rolę, kiedy będzie wyśmiewał tych, którzy coś
budować próbują. Gorzej, że w życiu publicznym tych ostatnich nie widać, bo
tricksterstwo stało się normą.
To na razie tyle o najwyższych szczeblach życia politycznego
i dziennikarskiego. Byłoby pięknie powiedzieć, że przywódców mamy byle jakich,
ale niższe szczeble społeczeństwa są zdrowe i piękne. To kompletna bzdura.
Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z hierarchicznością, tam każda miernota,
która miała na tyle determinacji, żeby się wspiąć na jakiś szczebel władzy, ale
już nie na tyle, żeby w drodze samodoskonalenia dorosnąć to zajmowanej funkcji,
pokazuje wszystkim dookoła swoją wyższość. Zgrzytamy zębami, ale nic nie
robimy, bo tych miernot na średnich stanowiskach boimy się o wiele bardziej niż
tych z Warszawy. To oni bowiem decydują o naszym być albo nie być. Mało kto się
orientuje, że lokalne Napoleonki też żyją w ciągłym strachu, m.in. strachu
przed ośmieszeniem. Mało kto ma tyle odwagi, żeby się zorganizować i lokalnemu Napoleonowi
przeciwstawić. Kiedy to już się dzieje, wszyscy się dziwią, że poszło tak
łatwo. Ale to jest temat na dłuższy wywód.
Opowiem Wam od kilku przypadkach, oczywiście bez nazw
instytucji i nazwisk. Pewnego razu była sobie konferencja naukowa w pewnym
kraju zachodnim. Oczywiście językiem prezentacji i dyskusji miał być angielski.
Na atrakcyjny wyjazd zgłosiła się oczywiście również grupa polskich profesorów
(tak, tak, nie doktorów, ale profesorów). Konferencyjnych gości jest wielu,
więc przewidziano kilka sesji w mniejszych zespołach. Co robią polscy
profesorowie? Organizują się w taki zespół właśnie i prowadzą swoją sesję we
własnym gronie. Dlaczego? Bo językiem, w którym się czują najlepiej, jest
polski. Proste.
Inna historia. Na pewnej uczelni pracuje sobie doktor.
Ciągle coś pisze i publikuje, przy tym jeździ na wszystkie możliwe konferencje
ze swojej dziedziny, które odbywają się po całym świecie. Dzięki temu nawiązuje
całe mnóstwo kontaktów ze światowej sławy uczonymi. Koresponduje z nimi i jest
w stanie ich ściągnąć na gościnne wykłady do swojej uczelni, co byłoby wielkim
wydarzeniem, tudzież wspaniałą promocją tejże uczelni, której prestiż mógłby
wzrosnąć. Przełożeni początkowo udają zachwyt, ale z dnia na dzień, kiedy
sprawy zaczynają się precyzować i sławny zachodni profesor może lada tydzień
naprawdę przyjechać, mnożą się przeszkody. W końcu młody doktor wirtualnie „świecąc
oczami” całą sprawę odkręca. W czym problem? Jego przełożeni są po prostu
przerażeni tym, jak wyglądałoby ich spotkanie z zachodnim uczonym. Język to
pierwsza przeszkoda, ale od czego są młodzi, którzy świetnie znają angielski
(też wcale nie wszyscy). Problem mógłby się zacząć, gdyby trzeba było
porozmawiać o najnowszych trendach w ich dziedzinie badań, a oni przecież ostatnio
badali cokolwiek, kiedy byli trochę młodsi. Kiedy tu się zajmować nauką, kiedy
trzeba tę naukę organizować? Niektórym życie organizacyjne całkowicie
przysłoniło wszystko inne, a do tego ta adrenalina, kiedy eliminuje się „wrogów”
i nominuje „swoich”. Gdzie tu jakiś czas na badania?
Czy wszyscy tacy są? Na szczęście nie i naprawdę jest
jeszcze z kim pogadać na uczelniach, ale wyżej opisana sytuacja nie została
zmyślona.
Jeszcze inna historyjka. Związki zawodowe w Polsce to
organizacje przedziwne. Ostry podział polityczny przechodzi na tej samej linii,
co w roku 1980. Tymczasem rolą związków nie jest działalność polityczna ale
zdobycie najlepszych warunków dla swoich członków. Na niskich szczeblach
związkowcy z wrogich organizacji potrafią się jeszcze dogadać. Na najwyższych
wcale, ale na średnich to jest dopiero „casino”, jak mawiają Włosi. Podobnie
jak w polityce, tak samo w życiu związkowym obok prawdziwych i szczerze
oddanych sprawie pracowników działaczy, plącze się całe mnóstwo tych, którym się
znudziła praca zawodowa, a rola aktywistów bardzo im odpowiada.
Był czas, kiedy zwłaszcza „Solidarność” miała szerokie
kontakty ze związkami z Zachodu. Wielu z nas z pewnością pamięta, że
amerykańska federacja AFL/CIO wysyłała mnóstwo pieniędzy w latach 80. ubiegłego
stulecia na działalność polskiego niezależnego związku. Jeszcze na początku lat
90. skorzystałem z wakacyjnego kursu języka angielskiego zorganizowanego przez „Solidarność”
dla polskich nauczycieli. Ci co prawda w większości przysłali swoje dzieci, bo
dorosłych było nas może pięcioro, ale to już inny problem. Amerykańscy
nauczyciele ze stanu Nowy Jork byli równocześnie związkowcami i przy okazji opowiadali
nam sporo ciekawych rzeczy o roli związków w USA, dzięki którym nauczyciele w
stanach, gdzie są one silne zarabiali nieźle, a tam gdzie słabe, na poziomie
minimum socjalnego. Ale znowu zboczyłem z tematu.
Nie wiem, czy po tym kursie regiony związku utrzymywały
kontakty ze swoimi zachodnimi odpowiednikami. Tymczasem w krajach europejskich
wśród tamtejszych związkowców „Solidarność” nadal jest legendą, zaś starzy
działacze z sentymentem wspominają spontaniczną pomoc jaką organizowali dla
Polaków. (Nie mówmy teraz o cynicznych działaniach CIA czy innych wywiadów, bo
to osobny temat – nie wolno zapominać, że na Zachodzie były tysiące ludzi
dobrej woli, którzy z Polską sympatyzowali i szczerze jej sprzyjali). To tyle
tytułem wstępu.
Teraz wyobraźcie sobie działacza związkowego, człowieka
wykształconego ze znajomością języków obcych, który często jeździ na
zagraniczne delegacje. Tam przy okazji spotyka się również z działaczami
tamtejszych związków zawodowych. Ponieważ tamci mają ogromne zaplecze
materialne i organizacyjne, organizują międzynarodowe kongresy i spotkania.
Ponieważ nie mają już bezpośrednich kontaktów z Polakami, korzystają z okazji,
by je odnowić i zapraszają owego działacza wraz z jeszcze kilkoma osobami,
które on sobie wybierze. Niestety działacz ów jest tylko związkowym
szaraczkiem, więc pobudzony lojalnością bieży do przywódców regionu, żeby im
zanieść zaproszenie od zagranicznych braci-związkowców. A tu… hmm, tego tam,
panie święty… Tak, wspaniale… ale.. hmm.
Wyjechać to może by się i chciało, ale jest problem jak tę
akcję przedstawić reszcie kolegów. Przywódca chce pokazać inicjatywę jako swoją
własną. Tak się jednak składa, ze jego zastępca i rywal zarazem również zgłasza
do niej pretensję. Czyją więc zasługą będzie nawiązanie kontaktów z
zagranicznymi braćmi-związkowcami? Oto rodzi się problem, który wkrótce urasta
do zagadnienia zasadniczego. O tym, który faktycznie te kontakty nawiązał, nikt
nie pamięta. Może i dobrze – bo to potrzebni chłopakowi potężni wrogowie?
Gdzie tkwi zasadniczy błąd, jaki popełniamy? Osobiście
uważam, że z natury jesteśmy gatunkiem, który organizuje się wokół
najsilniejszych osobników. No może nie fizycznie, ani też umysłowo, ale
najodporniejszych psychicznie. Tak jest na całym świecie. My w Polsce jednak
jesteśmy dziedzicami ogromnej spuścizny szlacheckiej i schizofrenii z nią
związanej, ponieważ równocześnie głosimy egalitaryzm i hołdujemy wyraźnym
hierarchiom. Dodajmy do tego kompleksy i strach przed śmiesznością, a będziemy
mieli pełny obraz polskich „elit”. I nie jest tak, że w jednej organizacji zgromadziły
się szuje z definicji, a innej ludzie średnio porządni, a w jeszcze innej same
kryształy. Polak, kiedy osiąga jakikolwiek szczebel w hierarchii nawet najśmieszniejszej
organizacji, traci kontakt z rzeczywistością. Dlatego przede wszystkim należy
przeorać nasz głęboko zakorzeniony sposób myślenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz