Pamiętam wykład nieżyjącego już profesora Waldemara Cerana,
podczas którego opowiadał nam o kulturze hellenistycznej. Z jednej strony okres
po śmierci Aleksandra Wielkiego przyniósł ogromne poszerzenie wpływów kultury
greckiej (helleńskiej) na cały Bliski Wschód, ale równocześnie dlatego nazywamy
ją hellenistyczną a nie helleńską, ponieważ stanowiła jednak pewną degenerację
klasycznej kultury z czasów Peryklesa.
Język, którego powszechnie używano, tzw. koine, to była
greka kolokwialna, jakiej wykształcony ateńczyk w czasach klasycznych by się
raczej wstydził. Może by nią nawet mówił, ale na pewno by jej nie używał
tworząc tekst pisany. W czasie rozkwitu hellenizmu, koine stała się lingua
franca śródziemnomorskiego świata antyku.
Aleksandria, a konkretnie Biblioteka, stała się ośrodkiem
nauki i literatury. Ptolemeusze kazali „piratować”, czyli kopiować wszelkie
księgi wwożone do Egiptu. Przybyszom kazano oddać wwożone zwoje „do depozytu”,
po czym im je zwracano, zaś kopie wędrowały do Biblioteki. Czy jednak poziom
wykształcenia Hellenów z państw macedońskich diadochów był bardzo wysoki?
Wiemy, że niekoniecznie. Zainteresowanie filozofią, czyli umiłowaniem mądrości,
nie było już tak dogłębne jak w Atanach Platona czy Arystotelesa, ale za to
utrzymywała się moda na pozowanie na człowieka wiedzy. Jako rezultat powstawały
rozmaite leksykony czy też kompendia „w pigułce”, które nowobogacki kupiec mógł
szybko przeczytać i zapamiętać, co pozwalało mu na błyszczenie w towarzystwie.
Znamy to zjawisko aż nadto dobrze z dzisiejszych czasów. Na usprawiedliwienie
starożytnych i dzisiejszych snobów trzeba przyznać, że lepsze to, niż tkwienie
w całkowitej ignorancji.
Problem jednak zaczyna się wtedy, gdy człowiek o
powierzchownej wiedzy, a w dodatku skłonny do nader płytkich analiz, zabiera
głos w charakterze eksperta. Każdy ma prawo wypowiadać się na każdy temat, bo w
końcu mamy wolność słowa, ale należałoby zaznaczać, kiedy przemawiamy z pozycji
tego, który ma wiele wątpliwości i chciałby się czegoś nauczyć, a kiedy z
pozycji „wyroczni”.
W naszych czasach pojawiają się czasopisma, w których np.
znawcy książek piszą z pozycji eksperta, co czytać należy, a co można sobie
darować. Ludzie, którzy nie mają własnego „planu czytelniczego”, chętnie z
takich porad korzystają. Są też tacy, którzy czytają wyłącznie to, o czym
przeczytają w takim magazynie, lub na stronie internetowej poświęconej
książkom. Chorobliwa ambicja „bycia na bieżąco” do jakiegoś stopnia z pewnością
spełnia pozytywną i kształcącą rolę, ale po jakimś czasie może się okazać, że
taki „pożeracz książek” traci kontrolę nad własnym gustem, ponieważ to inni mu
go kształtują.
Podobnie jest z filmami. Wspaniale jest znać dobre filmy,
umieć się o nich wypowiadać, ale znowu trzeba bardzo uważać, żeby czyjś snobizm
nie zabił naszej niepowtarzalnej osobowości. Innymi słowy, żebyśmy nie poddali
się naporowi agresywnej krytyki, wykluczającej to, co może nam się spodobać, w
imię unikania „obciachu”.
W dzisiejszych czasach jest to o tyle niebezpieczne, że w
Internecie pojawiają się strony poświęcone sztuce filmowej, które są naprawdę
świetnie przygotowane technicznie, ale również pozwalają przy pomocy
„kliknięcia” na odpowiednią liczbę gwiazdek, „ocenić” dany obraz i umieścić go
na liście rankingowej. Jeżeli taki portal umożliwia wypowiadanie się widzów na
forum, możemy uzyskać bardzo ciekawy, ale równocześnie pesymistyczny obraz
współczesnej publiczności.
To, że filmy, które nie dzieją się na hollywoodzkiej
zasadzie „było fajnie-potem się popsuło-bohater twardo walczył-znowu było
fajnie, a nawet fajniej”, otrzymują niskie oceny, wynika m.in. z tego, że
klikać każdy może. W sztuce w ogóle nie powinno być miejsca na demokrację, a tu
proszę. Każdy gimnazjalista z dostępem do netu może np. dać jeden punkt (na 10
możliwych) np. Siódmej pieczęci Bergmana czy Andriejowi Rublowowi
Tarkowskiego). Kiedy w latach 70. ubiegłego stulecia telewizja polska nadawała
naprawdę ambitne filmy i to wcale nie późno w nocy, ale bezpośrednio po Dzienniku
(dzisiejsze Wiadomości), można było usłyszeć, np. od sąsiada z wczasów, „ale
gówno dają!”, albo „że też nie dadzą nic dla ludzi”. Tego typu osoby mogły
sobie ponarzekać i najwyżej przełączyć na drugi program (więcej nie było), na
którym w tym czasie leciała jakaś naprawdę nudna publicystyka.
Po 1989 stopniowo pojawiło się więcej kanałów telewizyjnych
nadających „coś dla ludzi”, a na dodatek telewizja publiczna również zaczęła
schlebiać gustom tego typu „ludzi”. Jeżeli ktoś dzisiaj się obawia, że poziom
intelektualny przeciętnego Polaka spadnie do poziomu przeciętnego Amerykanina z
powodu obniżania standardów wymagań polskiej szkoły, to się myli, bo ten poziom
już dawno spadł. Niejeden z nas nie tylko wie mało, ale nawet nie wie, co
mógłby wiedzieć. Z telewizji się tego nie dowie.
Tacy właśnie ludzie oglądają film, potem siadają do
komputera i ten film „oceniają”. Najgorsze jest jednak, kiedy taki ktoś zechce
się szerzej wypowiedzieć na temat obejrzanego obrazu, ponieważ taka wypowiedź
absolutnie obnaża jego poziom wiedzy ogólnej. Swego czasu trafiłem na
amerykańskie forum na temat Gangów Nowego
Jorku. Niskie oceny były usprawiedliwiane tym, że „nic nie można było
zrozumieć”, albo „żeby to rozumieć, to trzeba znać historię”. Nie wiem, czy
znalazł się ktoś, kogo film ten zachęcił do sięgnięcia po jakąś książkę, czy
choćby wejścia na Wikipedię i pogłębienia swojej wiedz historycznej. Jeżeli
ktoś taki był, to akurat się na tym forum nie wypowiedział. Tymczasem swoje frustracje
wypisywała cała gromada tych, którzy nic nie wiedzą i są z tego dumni.
Teoretycznie tekst porównujący np. dwie rzeczy, czy osoby,
można zawsze stworzyć. Można zapisać nawet cztery strony różnic między
wielorybem a mrówką, albo bananem i rowerem. Daję słowo, że jest to możliwe. W
ramach ćwiczenia i zabawy literackiej, możecie spróbować. Problemem pozostanie
jednak, że nie wiadomo czemu taki tekst miałby służyć.
To, że w przeciągu tysiącleci, w ciągu których ludzkość
tworzy teksty literackie, poetyki i kryteria ich oceny zmieniały się
wielokrotnie, chyba wszyscy wiemy. W przypadku filmów, tak samo zresztą jak w
przypadku współczesnej literatury, w ogóle nie może być mowy o jakiejś
jednolitej krytyce, ponieważ dzieła reprezentują tak odmienne sposoby narracji,
proponują tak odmienne struktury i tak odmienne cele, jakie ich autorzy sobie
postawili, że nie ma najmniejszego sensu zestawiać ze sobą takich, których nie
ma jak do siebie porównać. (Jak wyżej wspomniałem, technicznie jest to możliwe,
ale kompletnie bez sensu). Pozwolenie natomiast na ocenę dzieł, które są np.
niskobudżetowe, ale stanowią pewne intelektualne wyzwanie wobec widza, obok z
rozmachem realizowanej produkcji hollywoodzkiej, mija się z logiką. Niestety
nałogowi, ale mało refleksyjni „pożeracze” filmów dostali do ręki narzędzie,
które kontynuuje tendencje, z jakimi mamy do czynienia w telewizji –
schlebianiu gustom ludzi, którzy generalnie niewiele rozumieją z otaczającej
ich rzeczywistości. Jeżeli jeszcze wypowiadają się na forum językiem agresywnym (czyt.chamskim), mogą wypłoszyć tych, którzy chcą prowadzić jakąś dyskusję
na poziomie. W ten sposób oddajemy sztukę w ręce ochlosu, a to nigdy nie wychodzi jej na dobre.
Zgadzam się z tym wpisem, porównywanie filmów i to w dodatku przez osoby, które często nie do końca rozumieją wszystko w nich zawarte jest bezsensowne. To tak jakby porównywać i oceniać malarstwo średniowieczne do surrealistycznego. Rzecz absolutnie pozbawiona logiki. Spotkałem się ze zjawiskiem o którym Pan pisze w odniesieniu do filmu Lecha Majewskiego powstałego na podstawie obrazu Breughla "Droga na Kalwarię". Oceniali go ludzie, którzy ani nie rozumieli malarstwa tego autora, ani filozofii tego malarstwa, ani tła historycznego, sylwetki reżysera, itd. Tym samy nikt nie był w stanie nawet rozsądnie podyskutować. Trafiłem wreszcie na muzealnika z którym spędziłem z 3 godziny na świetnej dyskusji o tym filmie. Tylko dlatego, że go próbował zrozumieć. Otacza nas niestety ignorancja mam wrażenie, która jest serwowana nam przez massmedia. Poza tym panuje moda na głupotę, może to mocno powiedziane ale obserwując swoich rówieśników wyraźnie to widzę.
OdpowiedzUsuńDzisiaj odkryłem Pana bloga przypadkowo "googlując" za czymś innym, zajrzałem i... spędziłem pół dnia na jego czytaniu, m.in. o kwestiach szkolnictwa wyższego, sprawach społecznych, kultury, politycznych. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem bo w dzisiejszych czasach nieczęsto spotyka się ludzi myślących i w dodatku z klasą, a po lekturze kilkudziesięciu wpisów odnoszę wrażenie, że do takich osób się Pan zalicza. Będę stałym czytelnikiem! :)
Dziękuję za miłe słowa! W najbliższym czasie spróbuję napisać nieco więcej na temat roli i odbioru dzieł sztuki, ale równocześnie studiowania, bo akurat w tym wypadku te skądinąd oddzielne zagadnienia układają mi się w pewną całość.
Usuń