Często zastanawiam się nad źródłami bylejakości naszego
współczesnego życia. Żeby jednak dojść do jakichś racjonalnych wniosków, nie
można poddawać się histerycznej potrzebie znalezienia winnych i ich ukarania,
ponieważ owszem, na krótko być może zaspokoi to naszą żądzę zemsty, ale naszej
sytuacji nie zmieni ani o jotę.
To, że w Polsce jest wielu ludzi, którzy są niezadowoleni ze
swojego życia, sfrustrowani niepowodzeniami na polu zawodowym, nieszczęśliwi w
życiu osobistym i w ogóle tacy jacyś niedowartościowani, wcale mnie nie dziwi.
Sprawa jest jednak naprawdę skomplikowana, ponieważ faktycznie wśród nich może
znajdować się cały szereg autentycznych nierobów lub ludzi bez determinacji do
poprawy własnej sytuacji, ale ci którzy w ten sposób tłumaczą istnienie biedy w
Polsce, również nie mają racji, a niektórzy być może kierują się złą wolą.
Postanowiłem jednak zrobić pewne założenie. Otóż postaram
się zrozumieć działania polityków, biznesmenów i innych „wielkich tego świata”
bez uciekania się do wytłumaczenia przy pomocy czyjejkolwiek złej woli.
Niestety na pewnym etapie ona musi się pojawić, ale mnie chodzi o to, że nie
chcę zakładać, że ktoś się złą wolą kierował od samego początku.
Większość z nas, jak pokazuje doświadczenie, nie jest
skłonna przyznawać się do błędu. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że mamy
zakodowaną starą „naukę” kryminalistów, którzy uczą młodszych adeptów
przestępstwa, żeby zawsze „szli w zaparte”, choćby ich za rękę złapano.
Jeżeli przyjmiemy, że to jest podstawowa motywacja większości
uczestników życia publicznego, zrozumiemy dość prosto, gdzie pojawia się zło.
Zaczyna się od błędu. Błędy biorą się albo z wrodzonej głupoty, albo z
niedostatecznej znajomości reguł gry, którą podejmujemy. W tym ostatnim
przypadku gracze bardziej doświadczeni robią z nami co chcą, natomiast my,
zamiast się przyznać, że przegraliśmy, zaczynamy wszem i wobec głosić, że oto
zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy (co zresztą może być nawet i prawdą,
tylko że nic z niej dla całej sytuacji nie wynika), że porażka tak naprawdę nie
tylko nie jest porażką, ale jest to w rzeczywistości zwycięstwo.
Widzowie z kolei, o ile sami nie pojmują zbyt dobrze reguł
gry, mogą nawet wziąć wyjaśnienia przegranych za dobrą monetę, ponieważ
rozpaczliwie potrzebują poczucia sukcesu i zwycięstwa. W ten sposób rodzi się
zło w czystej postaci, czyli sytuacja, w której stan świadomości wyraźnie się
rozmija ze stanem rzeczywistym.
W tym momencie muszą się pojawić ci, którzy dostrzegli, lub
wywnioskowali jaki ów stan faktyczny jest i zaczynają o tym głośno mówić.
Rządzący, którzy wzięli nieopatrznie udział w grze, w której byli słabi i
przegrali, za wszelką cenę próbują zachować twarz, więc dyskredytują tych,
którzy odkryli ich porażkę. Nie przebierają w środkach, rozpętują wielki mechanizm
propagandowy przedstawiający swoich nieprzychylnych recenzentów jako ludzi
niezrównoważonych i niebezpiecznych. Tymczasem opozycja pod naporem takiego
ataku zwiera szeregi i również przystępuje do ataku. Ponieważ w sytuacji walki
tylko nieliczni myślą racjonalnie (i zazwyczaj to oni wygrywają), opozycja
zaczyna się czepiać zupełnie nie tego, co trzeba, wychodząc z założenia, że
nieważny pretekst, ważne jest to, żeby wrogowi dokopać. Oczywiście rządzący nie
pozostają dłużni i zostaje wprawiony w ruch mechanizm, którego już chyba nikt
nawet nie kontroluje.
Tak jak u Orwella (w „1984”), gdzie reżimy totalitarne
wychodziły z założenia, że ktoś, kto popełnił błąd, od samego początku musiał
być zły i gdzie bohater tej przygnębiającej powieści pracował właśnie w dziale
zajmującym się zmianą całej historii życia osób, które w jakiś sposób naraziły
się władzy, tak samo krytykuje się ludzi, którzy w danej polityce przegrali i
się do tego nie przyznali, przedstawiając ich jako wrogów od początku czy też
ludzi złej woli, choć do niedawna utrzymywało się z nimi całkiem poprawne
stosunki..
Uważam, że jedną z najbardziej paskudnych metod walki
politycznej jest „pojechanie po przodkach”. Oczywiście wartości wyniesione z
domu rodzinnego stanowią istotny czynnik w kształtowaniu późniejszej postawy
życiowej, ale tylko systemy totalitarne, w tym stalinowski, używają argumentu
„pochodzenia” jako czynnika rozstrzygającego. Na tej samej zasadzie, jak nie
mamy prawa wtrącić do więzienia dziecka z rodziny patologicznej, choćby wszyscy
nauczyciele i sąsiedzi bardzo wyraźnie dostrzegali w nim potencjał przestępczy,
tak samo nie wolno używać argumentów typu „dziadek w Wehrmachcie” czy „ożenił
się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego”. Tego typu argumentacja jest
szczególnie perfidna, ponieważ po pierwsze, jeżeli skojarzenie jest faktycznie
negatywne (niemieckie wojsko, okupacja, II wojna światowa), to nadal nie
znaczy, że potomek kogoś takiego jest automatycznie zły, zaś po drugie (w tym
drugim przypadku) mamy do czynienia z automatycznym stygmatyzowaniem grupy
narodowościowo-religijnej. Skrót myślowy typu „Żydami byli ubecy mordujący
AKowców, a stąd wniosek, że każdy Żyd to ubek” jest potwornie prymitywny, a
jeżeli jest użyty we współczesnej argumentacji politycznej i to jeszcze w
sposób tak pokrętny, wskazuje na jedno. Jest to argumentacja adresowana do
najbardziej pierwotnych instynktów obronnych na zasadzie indukcji hipnotycznej.
Nadawca wiadomości typu „ożenił się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego” liczy
na to, że jej odbiorca „w lot chwyci”, że mamy oto do czynienia z opcją Polakom
wrogą. Brzydka to zabawa i niebezpieczna, a jeżeli nie jest się wprost zwolennikiem
ideologii rasistowskiej, nie wiadomo czemu służąca.
Tymczasem kiedy społeczeństwo podzielone na lemingów i
mohery skacze sobie do gardeł, dzieją się rzeczy istotne, które będą miały
realny wpływ na nasze życie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia
magicznym słowem była „prywatyzacja”, bo wiadomo, „prywatne lepsze niż
państwowe”. W tamtych czasach po siermiędze komuny, po pustych półkach, po
wiecznych niedoborach, po tym, jak nawet mając pieniądze, nie można było
niczego kupić na oficjalnym rynku, prywatna własność wydawała się remedium na
dosłownie wszystko. Kto wówczas wypowiadał się alarmistycznie typu „wyprzedaż
majątku narodowego”, był traktowany jak oszołom i sierota po PRLu. Retoryka
faktycznie niezbyt przekonywała, ale przecież chodziło o prostą sprawę – o potencjał,
z którym coś można było zrobić, żeby coś dalej funkcjonowało. Oczywiście
wierzyliśmy, że potentaci zachodni przejmując nasze fabryki dokapitalizują je,
unowocześnią, a na dodatek zapewnią pracownikom świetny socjal. W pewnych
miejscach zresztą tak naprawdę było.
Tymczasem przykład polskiej firmy komputerowej ELWRO
sprzedanej niemieckiemu Siemensowi pokazuje wyraźnie, że teorie
spiskowo-katastroficzne miały jednak swoje uzasadnienie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Historia_informatyki_w_Polsce
. Siemens najpierw zwinął całą produkcję, potem wywiózł wszystkie maszyny do
Niemiec, a na koniec wyburzył budynki. Przecież to było po prostu typowe „wrogie
przejęcie” w celu likwidacji potencjalnego konkurenta. Za taki krok powinien
pójść do więzienia nie tylko ten, kto z polskiej strony na to pozwolił, ale
również ówczesne szefostwo Siemensa. Ale co tam? Jak ktoś się wypowiadał w tym
duchu, to był oszołom i ciemniak nie znający się na regułach wolnego rynku.
Tymczasem to ci, którzy oddali ELWRO i pozwolili tę firmę zniszczyć wykazali
się kompletną głupotą.
Tutaj jednak dotarłem do granicy założenia, które sobie
postawiłem, a mianowicie tego, że nie będę się doszukiwał złej woli. W tym
momencie bowiem aż mi się nie chce wierzyć, żeby zniszczenie dobrze
funkcjonującej rodzimej firmy było wynikiem jedynie bezdennej głupoty. Gdzieś w
tle musiały być spore „prezenty” dla strony sprzedającej. Kończę, bo dopada
mnie paranoja…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz