Moja miłość do Szekspira nie jest bezwarunkowa. Nie jestem
tak krytyczny wobec niego jak George Lord Byron czy George Bernard Shaw, którzy
go uważali za miernego dramaturga, ale też nie padam na kolana przed wszystkim
co ów producent tekstów użytkowych stworzył. Te „teksty użytkowe” to taka
trochę prowokacja z mojej strony, ponieważ takie określenie niby od razu
zawiera nutkę pogardy, ale nic z tych rzeczy. Napisać dobry tekst użytkowy to
wielka sztuka, tak samo jak zrobić dobry film komercyjny. Czasami kompletny
niskobudżetowy chłam pretenduje do miana wielkiej sztuki tylko i wyłącznie na
tej podstawie, że stanowi kontrast dla hollywoodzkiej produkcji wymagającej
wielkich nakładów finansowych. Możemy sfilmować parę rozwieszonych płacht.
dwoje aktorów, którzy będą coś bełkotać z nawiedzonymi minami, a już ambitni
krytycy zrobią z tego arcydzieło, a rzesze pretensjonalnych panienek i
młodzieńców prześcigać się będą w bogactwie interpretacyjnym tej jakże
„oszczędnej” sztuki. Tymczasem naprawdę wielką sztuką jest dysponować potężnymi
środkami i ich nie zmarnować, ale zrobić z tego coś naprawdę wartościowego.
Szekspir pisał komercyjne hity i robił to bardzo dobrze, a
czasami po prostu genialnie. Nie wszystko mu się jednak udawało, bo np. jego
komedie są dzisiaj jakoś mało zabawne, choć oczywiście zdarzają się fragmenty
ponadczasowe. Dłuższe fragmenty śpiewane (nie mówię tutaj o krótkich pieśniach)
to zapowiedź sztuki znanej w XVII wieku jako „maska”, które, mówiąc szczerze,
są potwornie nudne. Wszystko to jednak można mu wybaczyć, skoro skądinąd w
każdej sztuce dostarcza nam tak bogatego materiału do przemyślenia.
Niektóre sztuki są genialne z powodu ponadczasowości
poruszanych problemów. Namiętności związane z seksem czy żądzą władzy pojawiają
się w każdej epoce i nic nie wskazuje na to, by ktoś wymyślił w tych kwestiach
jakieś sensowne rozwiązania. Dlatego właśnie zawsze będę wielkim fanem
„Makbeta” i, w nieco mniejszym stopniu, „Hamleta”, ponieważ zawiązanie samego
głównego problemu jest wiarygodne (nie mam tutaj na myśli wiedźm czy ducha
starego Hamleta, bo te mogły być równie dobrze metaforami lub tworami wyobraźni
bohaterów).
W zeszły piątek wziąłem udział w bardzo pouczającej
debacie (Piotr Kamiński – tłumacz, prof. Anna Cetera – szekspirolożka i Piotr
Nowak – filozof) na temat nowego przekładu „Burzy”, w której bardziej
dyskutowano samego Szekspira niż nowy przekład Piotra Kamińskiego (którego
chyba nikt z widowni jeszcze nie zdążył przeczytać), podczas której padł problem „nieudanych
abdykacji”, albo „udawanych abdykacji”. Księciem zmuszonym do abdykacji w
rodzinnym Mediolanie jest Prospero, królem, który nie umie rzeczywiście
abdykować jest Lear, a książę Wiednia Vincentio w „Miarce za miarkę” w ogóle
nie abdykuje, tylko udaje, że udaje się w podróż do Polski.
Postanowiłem w związku z tym przypomnieć sobie „Miarkę za
miarkę”, a ponieważ posiadam kolekcję swego czasu wydawaną jako dodatek do
Gazety Wyborczej z przekładami Macieja Słomczyńskiego i DVD z produkcjami BBC,
włączyłem sobie płytkę i z przyjemnością obejrzałem. Wersja BBC z przełomu lat
70. i 80. ubiegłego stulecia to niestety nie jest szczyt teatralnych możliwości
interpretacyjnych, ale akurat „Miarka za miarkę” została zrobiona całkiem
przyzwoicie.
Uważam, że ta poważna komedia jest skonstruowana dość
wiarygodnie, ale samo zawiązanie akcji jest potwornie naciągane. Książę, który
udaje, że wyjeżdża do Polski, ale tak naprawdę w przebraniu mnicha obserwuje
konsekwencje swojej „nieobecności” w Wiedniu, robi to w celu, który jest
naprawdę mało wiarygodny. Oto bowiem stwierdza, że są pewne surowe prawa,,
których on sam nie stosował od dawna, a więc jakoś mu chyba głupio nagle do
nich wracać, ale jeśli odda władzę na jakiś czas komuś innemu, to tenże
zastępca nie będzie się wahał zrobić z nich użytku.
Gdybym chciał ten gest zinterpretować zgodnie z dzisiejszą
praktyką państw demokratycznych, zrozumiałbym go tak, ze oto polityk będący u
władzy ma problem z egzekucją pewnych praw, ponieważ jest populistą i obawia
się utraty popularności, jeśli te prawa zastosuje. Współczesne partie rządzące,
kiedy popadają w tarapaty z ulgą oddają władzę w kolejnych wyborach swoim
oponentom, żeby to oni się męczyli z problemami, które to one spowodowały. Czy
Vincentio musi jednak wrabiać młodego Angela w taką sytuację? A może znając
ambicję swojego zastępcy, z góry zakłada, że ten narobi kłopotów, zaś on sam
się pojawi jako mąż opatrznościowy, który naród z owych kłopotów wybawi? Być
może tak właśnie jest, ale to są oczywiście moje domysły. Gdyby jednak tak nie
było, cała koncepcja czasowego oddania władzy w celu przywrócenia starych
surowych praw świadczyłaby tylko o braku cywilnej i politycznej odwagi ze
strony księcia.
Potem wszystko toczy się już logicznie. Młody ambitny (kto
nie zna młodych ambitnych nauczycieli, którzy chcą się wydać bardziej groźni od
wszystkich swoich koleżanek i kolegów razem wziętych), który na dodatek jest
potwornym formalistą i nie dopuszcza do siebie dylematów typu większa czy
mniejsza szkodliwość czynu, wydaje surowy wyrok. Oczywiście dobry książę czuwa
i nie dopuszcza do tragedii, przy okazji robiąc wiele dobrego dla wszystkich
dookoła.
Wiarygodność, tzn. przedstawienie postaci i ich sytuacji w
taki sposób, które jesteśmy sobie w stanie łatwo wyobrazić, ponieważ
przypominają rzeczywistość, podtrzymuje w całej sztuce Lucio (tak na
marginesie, te włoskie imiona w całej Europie są trochę drażniące u Szekspira),
żołdak, który jest generalnie dobrym człowiekiem, ale posiada typowe przywary
bywalca szynków i domów rozpusty – jest samochwałą i niepoprawnym gadułą. To on
doradza Izabelli, siostrze skazanego Claudia, udanie się do Angela i błaganie
go o litość dla brata, w czym dzielnie jej sekunduje. Niestety później w
rozmowie z księciem przebranym za mnicha przechwala się swoją dobrą znajomością
samego księcia, a dla dodania wiarygodności swoim przechwałkom opowiada
niestworzone rzeczy na temat przywar księcia, w tym jego przygód z płcią
przeciwną. Na koniec o mało nie okazuje się, że Lucio zostanie jedyną postacią
surowo przez księcia ukaraną, ponieważ wszystkim Vincentio wspaniałomyślnie
wybacza lub ułaskawia. Pojawia się tutaj ironia losu, która jest wynikiem
ludzkiego sposobu myślenia prowadzącego do wybaczenia potwornego błędu i
wydania wyroku za przewinę stosunkowo niewielką. Na szczęście jest to jednak
komedia (choć niewiele znajdziemy w niej momentów do śmiechu), więc kara dla
Lucia zmienia się tylko w jego pohańbienie małżeństwem z prostytutką (Szekspir
wkłada Luciowi w usta słowo „punk” jako synonim „whore”, czyli „kurwa”).
Szczegółowa analiza „Miarki za miarkę” nie jest celem
niniejszego wpisu, choć właśnie to, że teksty Szekspira są tak bardzo
wdzięcznym materiałem do tego typu analiz sprawia, że nadal go kochamy,
oglądamy i czytamy. Czasami trąci myszką, a czasami drażni pewną przesadą czy
mało wiarygodnym sposobem zawiązania intrygi. Kiedy jednak wejdziemy już w
wewnętrzny świat jego sztuki, znajdziemy się w przebogatym uniwersum ludzkich
emocji, myśli, dylematów i namiętności, z którym cały czas mamy do czynienia w
codziennym życiu, ponieważ Szekspir był doskonałym obserwatorem praw rządzących
ludzkim zachowaniem. Choć z pewnymi zastrzeżeniami, nie bezwarunkowo, ale
jednak za to Szekspira kocham.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz