Szczerość, jak to mówią, nie popłaca, ale należę do ludzi,
którzy mają jakiś chorobliwy pęd do szczerych wypowiedzi na wszystkie tematy.
Dziś jest 31. rocznica ogłoszenia stanu wojennego przez generała Jaruzelskiego,
który owego pamiętnego 13 grudnia 1981 roku wygłosił, jak zwykle beznamiętnie,
drewnianym głosem, swoje drętwe przemówienie, które chyba wszyscy w Polsce
znają. W telewizji nic nie było, ale ja miałem 16 lat, więc już Teleranka nie
oglądałem. A może i oglądałem, ale akurat jego braku szczególnie boleśnie nie
odczułem.
Pamiętam, że podobnie jak strajki z sierpnia 1980 roku,
kiedy to byłem na wczasach z ciotką, wujkiem i babcią w samym Gdańsku, stan
wojenny nie był dla mnie jakimś zaskoczeniem. Cała atmosfera wielkiego
festiwalu demokracji dla wielu była czymś, do czego społeczeństwo gierkowskiej
„małej stabilizacji” nie było przyzwyczajone, natomiast odpowiednia polityka
mediów sprawiała, że powstawał obraz jednego wielkiego chaosu, w którym
„Solidarność” tylko strajkuje, państwo ponosi miliardowe straty, na tradycyjne
rynki zbytu naszego węgla wchodzą nasi konkurenci, a w kraju chcą obalić
socjalizm i wprowadzić imperialistyczny kapitalizm. Ludzie, którzy byli
zaangażowani w działalność związkową, oczywiście przeciwstawiali się takiemu
stawianiu sprawy, ale media należały do komunistów i wystarczyło, że kilka razy
pokazali Wałęsę, który przez telefon mówi „tak nie będziemy rozmawiać, ja
ogłaszam strajk” w jakimś kolejnym zakładzie, i do tych mniej zaangażowanych
docierała wiadomość, że oto Wałęsa znowu „podpala kraj”. .
Nigdy nie ukrywałem, że w mojej rodzinie poglądy panowały
lewicowe i choć do partii nikt nie należał, szczerze wierzono w wyższość
socjalizmu nad kapitalizmem, zaś to, co komuniści pokazywali w mediach, było
uznawane za prawdę. Na dodatek mimo faktu, że mój Tata zawsze lubił Rosjan,
podobnie jak jego siostra i jej mąż, czyli moja ulubiona ciotka i wujek, strach
przed interwencją zbrojną Armii Czerwonej był odczuwalny, ponieważ moi ideowi
lewicowcy rodzinni z jednej strony nie wyobrażali sobie przekształcenia Polski
w kraj kapitalistyczny, oraz tego, że Związek Radziecki na to pozwoli, a z
drugiej mimo wszystko doskonale zdawali sobie sprawę, że obecność wojsk
sowieckich w granicach Polski to dla nas nic dobrego. Trzeba bowiem pamiętać,
że nawet wśród szczerych zwolenników sojuszu z Sowietami wśród polskich
komunistów panował przed władzami sowieckimi paniczny strach.
Niemniej miałem lat 16 i akurat dojrzewałem do buntu wobec
całego zastanego świata. Argumenty ciotki i wujka, czy też Taty, jakoś do mnie
przestały trafiać, ponieważ od szóstej klasy podstawówki słuchałem po nocach „Głosu
Ameryki”, więc kapitalizmu jakoś nie dało się w mojej świadomości zdemonizować.
Na dodatek miałem też innych wujków w rodzinie, których poglądy były
diametralnie od komunistycznych odmienne. Problem w tym, że w tym samym czasie
moje wątpliwości religijne również stały się bardzo poważne, zaś sojusz „Solidarności”
z Kościołem Katolickim był faktem bezsprzecznym. Matka Boska w klapie marynarki
Lecha Wałęsy tudzież długopis z papieżem, którym podpisywał porozumienia
sierpniowe, wróżyły krajowi kurs częstochowsko-kalwaryjski, co niezbyt mi się podobało.
Na dodatek Kościół był wtedy wyraźnie zaangażowany politycznie (co z drugiej
strony wcale nie powinno dziwić – odegrał wówczas rolę pozytywną, wspierając na
wszystkie sposoby działaczy antykomunistycznej opozycji), a mnie jako
nastolatkowi bardziej był potrzebny ktoś, kto by cierpliwie rozwiewał
wątpliwości światopoglądowe. Moja postawa była więc egoistyczna i potępienia
godna.
Kiedy się obudziłem w niedzielę 13 grudnia 1981 roku i Mama
powiedziała mi, że Jaruzelski ogłosił stan wojenny, zaspanym głosem poprawiłem
ją „chyba wyjątkowy”, bo takie określenie znałem z Dziennika Telewizyjnego,
kiedy mówiło się o Indiach czy jakiejś innej Syrii. Kiedy jednak zobaczyłem
przemówienie generała, ku swojemu zdziwieniu musiałem przyznać, że stan, jaki u
nas wprowadzono, był jak najbardziej „wojenny” zaś chyba niczego „wyjątkowego”
w nim nie było. Taka reakcja komunistów była do przewidzenia, pomyślałem sobie
wówczas przy śniadaniu. Następnie pojechałem do koleżanki z klasy, Joanny, na
Teofilów, gdzie jakieś dwie godziny pogadaliśmy o sytuacji w kraju, ale też o
naszej szkole i klasie, a więc polityka nie zdominowała do końca naszej
rozmowy.
Telefony nie działały, ale moi rodzice nie mieli wówczas
aparatu w domu, więc nie odczułem różnicy. Tramwaje jeździły normalnie. Kiedy
wróciłem od koleżanki, obserwując z okien tramwaju grupy żołnierzy na ulicach,
udałem się do kościoła.
Mszę w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej odprawiał
proboszcz, który zaczął homilię od słów „Drodzy członkowie „Solidarności”…”
Ponieważ członkiem „Solidarności” nie byłem, zaś do religii miałem stosunek co
najmniej ambiwalentny, wyszedłem z kościoła.
Takie jest moje wspomnienie 13. grudnia 1981 roku, które
przytaczam bez dumy, ale też i bez wstydu. Moje myślenie wypływało z takiego, a
nie innego rozkładu źródeł informacji oraz postaw światopoglądowych, ze
specyfiki wieku, a pewnie również z cech charakteru (choć te pewnie również
wzięły się z powyższych czynników). Dopiero później poznałem ludzi, którzy
wpłynęli na moje myślenie w taki sposób, że upadek komuny zacząłem uważać za
kwestię czasu, zaś ideałem do osiągnięcia stała się dla mnie najprościej pojęta
demokracja i gospodarka rynkowa. O ile więc nieco starsi koledzy, z których
niektórzy imponowali mi swoją inteligencją i siłą charakteru, a inni wzbudzali
poczucie zażenowania swoją postawą emocjonalno-histeryczną, posiadali już spore
doświadczenie (często bolesne) w czynnej walce z komuną, nigdy do końca nie
potrafiłem się z nimi utożsamić. Już wtedy bowiem widać było zalążek tego, co
widzimy dzisiaj – po stronie opozycji opcja histeryczno-kalwaryjska wyraźnie
była bardziej widoczna niż ta zdroworozsądkowa. Ponieważ już w latach 1988-89
Adam Michnik i Jacek Kuroń, których propaganda komunistyczna przedstawiała jako
najgorszych ekstremistów („dogadamy się nawet z Wałęsą, byleby odsunął od
siebie Kuronia i Michnika”), wydawali się reprezentować opcję zdrowego rozsądku,
przez kolejną dekadę stałem się ich wielkim fanem.
„Syndrom sztokholmski” Adama Michnika, tudzież nowe rozdanie na
arenie politycznej Polski na początku obecnego tysiąclecia, to już kolejne
zagadnienie, które nierozerwalnie się z wczesnymi latami osiemdziesiątymi wiąże,
ale wymaga oddzielnej analizy.
W latach 90. nie było wątpliwości, że podział polityczny w
Polsce przebiega na linii (post-)komuniści i ci, którzy wywodzą się z „Solidarności”.
To dlatego któryś z ówczesnych polityków (niestety nie pamiętam już który)
deklarował, że on może dyskutować z lewicą, ale lewica to dla niego Unia Pracy
(ówczesna partia Aleksandra Małachowskiego i Leszka Bugaja), a nie SDRP czy też
SLD, czyli byli aparatczycy PZPR. Paradoksalnie po aferze Rywina
(paradoksalnie, bo to przecież Adam Michnik ją ujawnił), nastąpiło
przetasowanie na arenie politycznej Polski i obecnie postkomuniści znajdują się
na marginesie, choć oczywiście trudno się wypowiadać o ich wpływach zakulisowych,
natomiast do gardeł skoczyli sobie spadkobiercy tradycji solidarnościowej.
Nie wiem jaki odsetek Polaków jest faktycznie zadowolony ze
swojej sytuacji bytowej oraz z pozycji swojego kraju na świecie. Jestem
szczerze przekonany, że w tej dziedzinie jest bardzo dużo do zrobienia, a
ludzie pozostający u władzy nie gwarantują, że doprowadzą do pozytywnych zmian.
Żyjemy w kraju, w którym niezadowoleni są ci najsłabiej usytuowani – bezrobotni i zarabiający poniżej 1500 zł miesięcznie.
Niezadowoleni są też drobni i średni przedsiębiorcy, którzy nadal narzekają na
biurokrację i ucisk fiskalny. Rząd, nie mając społeczeństwu niczego do
zaoferowania, do znudzenia powtarza jak to władze Unii Europejskiej nieustannie
klepią go po plecach, co ma niby oznaczać, że jest super. Kiedy jednak jedyną
opcją chcącą realnie walczyć z obecnym rządem jest ta wywodząca się z religijnego
nurtu „Solidarności”, który roboczo nazwałem „częstochowsko-kalwaryjskim”, a
który w latach 90. ubiegłego stulecia stał się całkiem realnym ruchem
toruńskim, obawiam się, że wygra jednak „Solidarność” Wałęsy i Tuska, co wcale
nie jest opcją dobrą.
Pora na zupełnie inne rozdanie, na nowe myślenie i nowe
postawy społeczeństwa. Historycznie zasług „Solidarności” w obaleniu systemu sowieckiego
nie można zaprzeczyć. Obserwując obecną sytuację wiecznych wojen między byłymi
kolegami związkowymi, czasami pojawia się przekorne pytanie, co by było, gdyby
Edward Gierek utrzymał się u władzy aż do pierestrojki. Czy poszlibyśmy drogą
chińską? Przy pomocy zwykłych dla komunistów represji, Gierek wprowadziłby
zachodnie standardy zarządzania gospodarką? Wiele na to wskazywało, choć nie
sądzę, by się to Gierkowi udało. Polskiego komunizmu chyba jednak nie dało się
reformować, a Gierek na dodatek chyba nie miał na to pomysłu. To też jednak
oddzielny temat. Tak czy inaczej, podwyżki cen żywności doprowadzały w komunie
do niezadowolenia społecznego, aż w końcu do Sierpnia 1980 i „Solidarności”.
Obecnie podwyżki cen żywności odbywają się nieustannie i nikt z tego nie robi
problemu. I to jest m.in. nadzwyczajny fenomen transformacji ustrojowej, na
drodze do której bezskutecznie stanął generał Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku.
syndrom chyba jednak sztokholmski? :D
OdpowiedzUsuńTeż uważam, że opcja chińska nie miałaby u nas racji bytu. Po pierwsze kult kolektywizmu jak ja nazywam konfucjańskie podejście azjatów do relacji społecznych nigdy nie był u nas na tyle silny. Po drugie nie byliśmy tak wyizolowani od Zachodu jak Chiny, a po trzecie w latach 80tych nikomu już nie śniło się stalinowskie podejście do roli partii. I Hallelujah :)
Niedługo może nastąpi wymiana pokoleń, mniej napięć na linii Solidarność-Solidarność i Solidarność-Komuna, a więcej na linii etatyzm-liberalizm. Oby :)
No pewnie, że "sztokholmski"! Ale wtopa! Skorzystam jednak z przywileju ingerencji we własny tekst i zaraz poprawię ten karygodny błąd!
Usuń