Tak sobie lubimy pokrytykować banki i wielkie korporacje
jako zło wcielone. Lubimy też narzekać na rządy i polityków. Niewątpliwie
kierują nami szlachetne intencje, ale przecież gdzieś w głębi zakamarków
naszego umysłu doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że walka z tymi
instytucjami jest w ogromnej mierze utopią.
Wszyscy wiemy, że obecny kryzys został wywołany przez
zachłanną do absurdu politykę potężnych banków działających na skalę
międzynarodową. Reakcją na to jest m.in. propaganda grupy Anonymous, grupy,
której hasła osobiście bardzo lubię, ale znowu – jako objaw buntu i groźby
wobec możnych tego świata. Nie do końca bym jednak chciał, żeby świat ogarnęła
jakaś wielka anarchistyczna rewolucja, bo ta pogrążyłaby go w totalnym chaosie
i walce każdego z każdym.
Niewątpliwie przyjemnie jest oddać się nostalgicznym
marzeniom o romantycznych czasach, kiedy to rzemieślnik pracował we własnym
warsztacie, jak wyprodukował dużo swoich towarów i je sprzedał, to mógł
pomyśleć o rozbudowie warsztatu i zatrudnieniu większej liczby czeladników itd.
itp. Na pewnym etapie rozwoju gospodarczego ten system był zupełnie
wystarczający. Wzrost liczby ludności spowodował większe zapotrzebowanie na
dobra konsumpcyjne, stąd potrzeba lepszej, bardziej wydajnej, organizacji produkcji.
Wyzwolenie spod dyktatu cechowego doprowadziło do gwałtownego rozwoju
przedsiębiorczości w Europie zachodniej. Niestety bez dostępu do kredytu,
rozwój oparty jedynie na środkach własnych byłby o wiele wolniejszy, jeśli w
ogóle miałby miejsce. Kto opracował jakiś atrakcyjny prototyp i chciał go
wdrożyć, ten musi zdobyć kapitał. W handlu nieustannie potrzebny jest kapitał
obrotowy, a więc ten potrzebny na bieżące wydatki – zakup surowca, opłacenie
pracowników, czynsz za wynajęty lokal itd. Jeżeli przedsiębiorca wydawałby na
te rzeczy pieniądze z wypracowanego zysku, mógłby najwyżej wypuścić jedną
partię swojego produktu, bo przychód z niego nie wystarczyłby na zakup
następnej partii surowca, pensji dla pracowników itd. Gdyby jednak wystarczył,
poziom produkcji musiałby się utrzymać najwyżej na tym samym poziomie. Jeżeli
ktoś planowałby rozwój firmy, ten musi mieć dodatkowy kapitał. W ten sposób
przedsiębiorstwa wchodzą w symbiozę z bankami, które niczym innym się nie
zajmują, jak tylko udzielaniem pożyczek i kredytów na procent. Banki stają się
niejako automatycznie wspólnikami przedsiębiorców przemysłowych czy handlowych.
Jeżeli komuś się wydaje, że można je w jakiś sposób ominąć czy przeskoczyć, to
niestety wykazuje się dużą naiwnością. Kapitał jest potrzebny, a mają go banki,
czyli przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w finansach i podaży pieniądza.
Wielkie korporacje, zwłaszcza te działające na skalę
międzynarodową i teoretycznie niezależne od rządów, to kolejny obiekt, który
lubimy werbalnie atakować powodowani strachem przed ich potęgą. Generalnie niezależność, czy zależność od
rządów państwowych to sprawa w wielu przypadkach wielce dyskusyjna.
Ideologiczni zwolennicy wolnego rynku (np. korwinowcy lub Centrum Adama Smitha)
uważają, że rządy powinny się w ogóle wycofać z kontroli nad gospodarką i
wszystko zostawić prywatnym przedsiębiorcom – najlepiej średnim i małym, a
jeśli dużym, to takim jak w XIX wieku, w których jest konkretny właściciel,
który w dodatku jest odpowiedzialnym szefem (menadżerem). Jest to kolejna
utopia, której się nie da osiągnąć, ponieważ gra wolnorynkowa, która opiera się
m.in. na ludzkim dążeniu do gromadzenia zapasów i zabezpieczaniu zasobnej
przyszłości (zwanym przez zazdrośników chciwością) zawsze będzie prowadzić do
sytuacji, w której najlepsi jej uczestnicy w miarę rozwoju swoich
przedsiębiorstw będą dążyć do zbudowania imperium w postaci wielkiej
korporacji. Korporacje z kolei nie działają w próżni politycznej, więc z całą
pewnością będą chciały wpływać w postaci mniej lub bardziej jawnego lobbingu na
rządy, w których często zasiadają koledzy właścicieli lub menadżerów owych
korporacji. Tak zbudowano potęgę Ameryki i choć od czasu do czasu pojawia się
jakiś polityk, który próbuje okiełznać galopującą korupcję (np. prezydent
Theodor Roosevelt na początku ubiegłego stulecia), to jest to w jakimś stopniu
walka z wiatrakami, bo przenikanie się światów biznesu i polityki jest nie
tylko nieuniknione, ale po prostu naturalne. W krajach rządzonych autorytarnie
różnice między państwem a korporacją mogą nawet ulec zatarciu. Patrząc na
rosyjski Gazprom trudno powiedzieć, czy to Rosja jest bardziej Gazpromem, czy
Gazprom bardziej Rosją, ponieważ interes współczesnej Rosji jako państwa to
przede wszystkim interes Gazpromu.
Czasami korporacje, niczym mafie, poczynają sobie już tak
bezczelnie, jak np. Monsanto, które wdraża swoje wynalazki bez odpowiednio
długiego okresu badań (np. na szczurach), lub wbrew ich negatywnym wynikom, że
interwencja władz państwowych wydaje się niezbędna. Dlaczego jednak ona albo
nie następuje, albo jest zbyt niemrawa? Odpowiedź wydaje się prosta – grupy
polityków są powiązane ze światem wielkich korporacji szeregiem więzów
towarzyskich i biznesowych, że trudno byłoby ich tak naprawdę odróżnić, gdyby nie
ich stanowiska. Są to przecież absolwenci tych samych uczelni. Mogą to być
koledzy ze studiów, z golfa, z loży masońskiej (od razu zastrzegam, że nie
należę do zaciętych tropicieli spisków masońskich), lub z polowań, grilla czy
innych popijaw (w zależności od kultury kraju).
Nawoływanie do anarchii czy to w postaci tradycyjnie
lewicowej (anarchiści, którzy się nazywają anarchistami), czy to prawicowej
(zwolennicy Janusza Korwina-Mikke w Polsce czy Rona Paula w Stanach
Zjednoczonych) byłoby rozwiązaniem na bardzo krótką metę, tak samo jak
nawoływanie Slawoja Žižka do walki o prawdziwy komunizm (przez to straciłem szacunek
do tego człowieka, ponieważ jest kolejnym dowodem na to, że wysoka inteligencja
plus ogromna wiedza wcale nie równają się mądrości) nie biorą pod uwagę natury
ludzkiej, która wcześniej czy później upomni się o swoje prawa. W każdym
społeczeństwie będą się pojawiać ludzie, którzy zechcą zgromadzić więcej
zapasów niż inni oraz zechcą kierować życiem innych. Przy odrobinie sprytu uda
im się osiągnąć swoje cele i dlatego po pewnych okresach utopii, często
okupionych życiem milionów ludzi, ponieważ tłamszenie natury ludzkiej wymaga
nieustannej czujności i systemu zbrojnej kontroli, powracają jak bumerang
proste zasady kierujące ludzkim myśleniem w kategoriach generowania zysków, a
ponieważ nie wszyscy to potrafią robić w takim samym tempie, pojawiają się
nierówności, a za nimi korporacje i potężne instytucje finansowe.
Na pytanie, czy jest metoda na przezwyciężenie tego błędnego
koła, nie mam optymistycznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że to co można zrobić,
to od czasu do czasu starać się przywrócić pewien stan równowagi. Od czasu do
czasu należy rozbić jeden czy kilka wielkich monopoli na rzecz większej
konkurencyjności po stronie przedsiębiorstw średnich i małych. Po jakimś czasie
jedno z nich znowu obejmie pozycję monopolisty, i wtedy rządy powinny znowu
interweniować.
Nie można też zrezygnować z systemu opieki społecznej, która
faktycznie w wielu przypadkach promuje postawę bierną, często po prostu
nieróbstwo i nieudacznictwo, ale bez której ludzie, którym się w życiu nie
powiodło z przyczyn obiektywnych, umieraliby na naszych oczach. W teoriach tzw.
darwinizmu społecznego być może takie zjawisko byłoby do zaakceptowania, ale uważam,
że darwinizm społeczny jest dokładnym zaprzeczeniem istoty bycia człowiekiem.
Wierzę bowiem, że jakościowa zmiana, jaka odróżniła nasz gatunek od naszych
zwierzęcych kuzynów, nastąpiła z chwilą, kiedy nasi przodkowie przełamali
determinizm biologiczny, kiedy zaczęli się opiekować swoimi starcami i
kalekami. To nie jest żaden socjalizm, to jest podstawowa cecha gatunku
ludzkiego i to jest jednak w dużym stopniu optymistyczne.
Oczywiście system pomocy społecznej powinien być szczelny i
dobrze zorganizowany, żeby nie dopuścić do nadużyć, ale musi istnieć.
Tak czy inaczej, wiara w jakieś wspaniałe ustroje
polityczne, które uszczęśliwią całą ludzkość, daje się porównać do wiary w
diety-cud z kolorowych czasopism. Po krótkiej euforii lekarstwo najczęściej
okazuje się gorsze od choroby.
Osobiście uważam, że podstawowy błąd w pracy naszych umysłów
polega na skłonności do doktrynerstwa. Zamiast szukać najlepszych rozwiązań w
świetle akceptowanego przez wszystkich (no, przez zdecydowaną większość) celu,
przypinamy sobie etykietki i nie walczymy już o te rozwiązania, bo całą energię
pochłania nam walka z tymi, którzy noszą inne etykietki niż nasze.
Tutaj nie mogę się oprzeć wspomnieniu przykładu powojennych
Niemiec (najpierw tych Zachodnich, a teraz już całych). Pragmatyzm tego narodu
jest naprawdę godny podziwu. Pomimo ostrych sporów, politycy tego kraju
potrafią działać wspólnie dla wspólnego dobra. Sam fakt, że w Niemczech możliwe
jest coś takiego jak „wielka koalicja”, czyli sojusz partii pozostających wobec
siebie w ideologicznej opozycji, świadczy o tym, że ci ludzie naprawdę wiedzą o
co chodzi w odpowiedzialności za wspólne dobro. Tego życzyłbym z całego serca
Polsce, ale również wszystkim krajom na świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz