czwartek, 6 grudnia 2012

O błędnym kole, w którym czasami bywa całkiem fajnie



Tak sobie lubimy pokrytykować banki i wielkie korporacje jako zło wcielone. Lubimy też narzekać na rządy i polityków. Niewątpliwie kierują nami szlachetne intencje, ale przecież gdzieś w głębi zakamarków naszego umysłu doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że walka z tymi instytucjami jest w ogromnej mierze utopią.

Wszyscy wiemy, że obecny kryzys został wywołany przez zachłanną do absurdu politykę potężnych banków działających na skalę międzynarodową. Reakcją na to jest m.in. propaganda grupy Anonymous, grupy, której hasła osobiście bardzo lubię, ale znowu – jako objaw buntu i groźby wobec możnych tego świata. Nie do końca bym jednak chciał, żeby świat ogarnęła jakaś wielka anarchistyczna rewolucja, bo ta pogrążyłaby go w totalnym chaosie i walce każdego z każdym.

Niewątpliwie przyjemnie jest oddać się nostalgicznym marzeniom o romantycznych czasach, kiedy to rzemieślnik pracował we własnym warsztacie, jak wyprodukował dużo swoich towarów i je sprzedał, to mógł pomyśleć o rozbudowie warsztatu i zatrudnieniu większej liczby czeladników itd. itp. Na pewnym etapie rozwoju gospodarczego ten system był zupełnie wystarczający. Wzrost liczby ludności spowodował większe zapotrzebowanie na dobra konsumpcyjne, stąd potrzeba lepszej, bardziej wydajnej, organizacji produkcji. Wyzwolenie spod dyktatu cechowego doprowadziło do gwałtownego rozwoju przedsiębiorczości w Europie zachodniej. Niestety bez dostępu do kredytu, rozwój oparty jedynie na środkach własnych byłby o wiele wolniejszy, jeśli w ogóle miałby miejsce. Kto opracował jakiś atrakcyjny prototyp i chciał go wdrożyć, ten musi zdobyć kapitał. W handlu nieustannie potrzebny jest kapitał obrotowy, a więc ten potrzebny na bieżące wydatki – zakup surowca, opłacenie pracowników, czynsz za wynajęty lokal itd. Jeżeli przedsiębiorca wydawałby na te rzeczy pieniądze z wypracowanego zysku, mógłby najwyżej wypuścić jedną partię swojego produktu, bo przychód z niego nie wystarczyłby na zakup następnej partii surowca, pensji dla pracowników itd. Gdyby jednak wystarczył, poziom produkcji musiałby się utrzymać najwyżej na tym samym poziomie. Jeżeli ktoś planowałby rozwój firmy, ten musi mieć dodatkowy kapitał. W ten sposób przedsiębiorstwa wchodzą w symbiozę z bankami, które niczym innym się nie zajmują, jak tylko udzielaniem pożyczek i kredytów na procent. Banki stają się niejako automatycznie wspólnikami przedsiębiorców przemysłowych czy handlowych. Jeżeli komuś się wydaje, że można je w jakiś sposób ominąć czy przeskoczyć, to niestety wykazuje się dużą naiwnością. Kapitał jest potrzebny, a mają go banki, czyli przedsiębiorstwa wyspecjalizowane w finansach i podaży pieniądza.

Wielkie korporacje, zwłaszcza te działające na skalę międzynarodową i teoretycznie niezależne od rządów, to kolejny obiekt, który lubimy werbalnie atakować powodowani strachem przed ich potęgą.  Generalnie niezależność, czy zależność od rządów państwowych to sprawa w wielu przypadkach wielce dyskusyjna. Ideologiczni zwolennicy wolnego rynku (np. korwinowcy lub Centrum Adama Smitha) uważają, że rządy powinny się w ogóle wycofać z kontroli nad gospodarką i wszystko zostawić prywatnym przedsiębiorcom – najlepiej średnim i małym, a jeśli dużym, to takim jak w XIX wieku, w których jest konkretny właściciel, który w dodatku jest odpowiedzialnym szefem (menadżerem). Jest to kolejna utopia, której się nie da osiągnąć, ponieważ gra wolnorynkowa, która opiera się m.in. na ludzkim dążeniu do gromadzenia zapasów i zabezpieczaniu zasobnej przyszłości (zwanym przez zazdrośników chciwością) zawsze będzie prowadzić do sytuacji, w której najlepsi jej uczestnicy w miarę rozwoju swoich przedsiębiorstw będą dążyć do zbudowania imperium w postaci wielkiej korporacji. Korporacje z kolei nie działają w próżni politycznej, więc z całą pewnością będą chciały wpływać w postaci mniej lub bardziej jawnego lobbingu na rządy, w których często zasiadają koledzy właścicieli lub menadżerów owych korporacji. Tak zbudowano potęgę Ameryki i choć od czasu do czasu pojawia się jakiś polityk, który próbuje okiełznać galopującą korupcję (np. prezydent Theodor Roosevelt na początku ubiegłego stulecia), to jest to w jakimś stopniu walka z wiatrakami, bo przenikanie się światów biznesu i polityki jest nie tylko nieuniknione, ale po prostu naturalne. W krajach rządzonych autorytarnie różnice między państwem a korporacją mogą nawet ulec zatarciu. Patrząc na rosyjski Gazprom trudno powiedzieć, czy to Rosja jest bardziej Gazpromem, czy Gazprom bardziej Rosją, ponieważ interes współczesnej Rosji jako państwa to przede wszystkim interes Gazpromu.

Czasami korporacje, niczym mafie, poczynają sobie już tak bezczelnie, jak np. Monsanto, które wdraża swoje wynalazki bez odpowiednio długiego okresu badań (np. na szczurach), lub wbrew ich negatywnym wynikom, że interwencja władz państwowych wydaje się niezbędna. Dlaczego jednak ona albo nie następuje, albo jest zbyt niemrawa? Odpowiedź wydaje się prosta – grupy polityków są powiązane ze światem wielkich korporacji szeregiem więzów towarzyskich i biznesowych, że trudno byłoby ich tak naprawdę odróżnić, gdyby nie ich stanowiska. Są to przecież absolwenci tych samych uczelni. Mogą to być koledzy ze studiów, z golfa, z loży masońskiej (od razu zastrzegam, że nie należę do zaciętych tropicieli spisków masońskich), lub z polowań, grilla czy innych popijaw (w zależności od kultury kraju).

Nawoływanie do anarchii czy to w postaci tradycyjnie lewicowej (anarchiści, którzy się nazywają anarchistami), czy to prawicowej (zwolennicy Janusza Korwina-Mikke w Polsce czy Rona Paula w Stanach Zjednoczonych) byłoby rozwiązaniem na bardzo krótką metę, tak samo jak nawoływanie Slawoja Žižka do walki o prawdziwy komunizm (przez to straciłem szacunek do tego człowieka, ponieważ jest kolejnym dowodem na to, że wysoka inteligencja plus ogromna wiedza wcale nie równają się mądrości) nie biorą pod uwagę natury ludzkiej, która wcześniej czy później upomni się o swoje prawa. W każdym społeczeństwie będą się pojawiać ludzie, którzy zechcą zgromadzić więcej zapasów niż inni oraz zechcą kierować życiem innych. Przy odrobinie sprytu uda im się osiągnąć swoje cele i dlatego po pewnych okresach utopii, często okupionych życiem milionów ludzi, ponieważ tłamszenie natury ludzkiej wymaga nieustannej czujności i systemu zbrojnej kontroli, powracają jak bumerang proste zasady kierujące ludzkim myśleniem w kategoriach generowania zysków, a ponieważ nie wszyscy to potrafią robić w takim samym tempie, pojawiają się nierówności, a za nimi korporacje i potężne instytucje finansowe.

Na pytanie, czy jest metoda na przezwyciężenie tego błędnego koła, nie mam optymistycznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że to co można zrobić, to od czasu do czasu starać się przywrócić pewien stan równowagi. Od czasu do czasu należy rozbić jeden czy kilka wielkich monopoli na rzecz większej konkurencyjności po stronie przedsiębiorstw średnich i małych. Po jakimś czasie jedno z nich znowu obejmie pozycję monopolisty, i wtedy rządy powinny znowu interweniować.

Nie można też zrezygnować z systemu opieki społecznej, która faktycznie w wielu przypadkach promuje postawę bierną, często po prostu nieróbstwo i nieudacznictwo, ale bez której ludzie, którym się w życiu nie powiodło z przyczyn obiektywnych, umieraliby na naszych oczach. W teoriach tzw. darwinizmu społecznego być może takie zjawisko byłoby do zaakceptowania, ale uważam, że darwinizm społeczny jest dokładnym zaprzeczeniem istoty bycia człowiekiem. Wierzę bowiem, że jakościowa zmiana, jaka odróżniła nasz gatunek od naszych zwierzęcych kuzynów, nastąpiła z chwilą, kiedy nasi przodkowie przełamali determinizm biologiczny, kiedy zaczęli się opiekować swoimi starcami i kalekami. To nie jest żaden socjalizm, to jest podstawowa cecha gatunku ludzkiego i to jest jednak w dużym stopniu optymistyczne.

Oczywiście system pomocy społecznej powinien być szczelny i dobrze zorganizowany, żeby nie dopuścić do nadużyć, ale musi istnieć.

Tak czy inaczej, wiara w jakieś wspaniałe ustroje polityczne, które uszczęśliwią całą ludzkość, daje się porównać do wiary w diety-cud z kolorowych czasopism. Po krótkiej euforii lekarstwo najczęściej okazuje się gorsze od choroby.

Osobiście uważam, że podstawowy błąd w pracy naszych umysłów polega na skłonności do doktrynerstwa. Zamiast szukać najlepszych rozwiązań w świetle akceptowanego przez wszystkich (no, przez zdecydowaną większość) celu, przypinamy sobie etykietki i nie walczymy już o te rozwiązania, bo całą energię pochłania nam walka z tymi, którzy noszą inne etykietki niż nasze.

Tutaj nie mogę się oprzeć wspomnieniu przykładu powojennych Niemiec (najpierw tych Zachodnich, a teraz już całych). Pragmatyzm tego narodu jest naprawdę godny podziwu. Pomimo ostrych sporów, politycy tego kraju potrafią działać wspólnie dla wspólnego dobra. Sam fakt, że w Niemczech możliwe jest coś takiego jak „wielka koalicja”, czyli sojusz partii pozostających wobec siebie w ideologicznej opozycji, świadczy o tym, że ci ludzie naprawdę wiedzą o co chodzi w odpowiedzialności za wspólne dobro. Tego życzyłbym z całego serca Polsce, ale również wszystkim krajom na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz