Trudno mi sobie przypomnieć, czy wyczytałem tę historię w
jakiejś książce, czy też pojawiła się w filmie lub serialu telewizyjnym z lat
70. ubiegłego stulecia, ale choć zetknąłem się z nią z całą pewnością jeszcze w
szkole podstawowej, utkwiła mi w pamięci jej istota. Otóż stosunkowo młody
pracownik pewnej fabryki, nie pamiętam już czy to młody inżynier czy technik,
wymyśla jakieś usprawnienie w pracy, które pozwoli na wydajniejszą, a przy tym
wygodniejszą pracę całego zespołu. On chce swój pomysł po prostu zwyczajnie
wdrożyć, ponieważ uważa, że jest logiczny i dla wszystkich oczywisty. Tak się
nie dzieje, bo szefowie nie potrafią tak na pstryknięcie palcami podjąć decyzji
o wprowadzeniu innowacji. Tak, tak, tego tak modnego dziś słowa używano już
wtedy i też było ono wymawiane z szacunkiem, jako coś co jest ze wszech miar
pożądane. Tylko, że jak już innowację wymyślił jakiś robotnik, albo pracownik
niższego lub średniego szczebla, robił się problem, bo od myślenia to byli
przełożeni, a tutaj taki wcinający się ze swoimi pomysłami szarak mógł podważyć
owych szefów autorytet. W prywatnych rozmowach nieustannie się słyszało, że
żeby jakiś projekt przepchnąć, należało do niego dopuścić szefa, tzn. przyznać
mu współautorstwo. Na filmie (czy też w
książce – naprawdę już nie pamiętam), o którym mówię, tak tego nie
przedstawiono. Wręcz przeciwnie, życzliwy szef mówi do młodego podwładnego,
żeby po prostu sporządził dokumentację całego pomysłu i zgłosił go jako projekt
racjonalizatorski. Wtedy nie tylko innowację się wdroży, ale jeszcze młodemu
pracownikowi parę groszy do kieszeni wpadnie, bo pomysły racjonalizatorskie
były premiowane. Tymczasem mądry innowator okazuje się niezbyt mądry życiowo,
bo oto mówi, że on to tak wcale nie che, że przecież nie chodziło mu o żadne
dodatkowe pieniądze, tylko żeby się po prostu lepiej wszystkim pracowało i żeby
firma na tym lepiej wyszła. Tak po prostu i zwyczajnie. Niestety tak po prostu
i zwyczajnie za komuny się nie dawało, a nasza tragedia polega na tym, że
najczęściej i dzisiaj się nie da. Jak chcesz wprowadzać swoje pomysły, to
najlepiej załóż własną firmę. W przeciwnym wypadku, czy to pracujesz na
państwowym etacie, czy to w wielkiej prywatnej korporacji, czy w końcu u
drobnego prywatnego przedsiębiorcy, lepiej nie wyskakiwać z własnymi pomysłami,
a już broń Boże lepiej ich nie wdrażać bez odpowiednich korowodów z
przełożonymi.
Inny przykład, tym razem z opowieści kolegów mojego Taty,
którzy zwiali (jak to się wówczas mówiło) na Zachód i tam posmakowali
kapitalizmu. Otóż jeden z takich gierkowskich emigrantów pracował w pewnej
fabryce (nie pamiętam dokładnie czego, ale chodziło o produkcję jakichś
ciężkich maszyn). Popracowawszy kilka dni na swoim stanowisku zapytał majstra,
czy ktoś mógłby mu zainstalować jakiś element nieco wyżej. Zachodni (chyba
niemiecki) majster się nieco zdziwił, ale po kilku minutach sprowadził ekipę,
która dokonała odpowiedniej zmiany na stanowisku pracy owego Polaka. Kiedy ten
zaczął ponownie pracować, zauważył, że majster mierzy mu czas. Następnego dnia
odpowiednia ekipa mechaników dokonała zmian wg pomysłu Polaka na wszystkich
stanowiskach pracy w tejże fabryce, zaś dzielny innowator otrzymał solidną
premię, a wkrótce awans na lepiej płatne i bardziej odpowiedzialne stanowisko.
To tyle, jeśli chodzi o historie z dzieciństwa. Nie wiem, na
ile opowieść o polskim robotniku na Zachodzie w czasach Edwarda Gierka, była
prawdziwa, a na ile była pewnym mitem kompensacyjnym, ale jeśli nawet była
wymyślona, to ktoś ją wymyślił dobrze, bo po prostu pokazał bardzo proste
przełożenie wkładu pracy twórczej na rzecz firmy na konkretną nagrodę w postaci
premii i awansu.
Historia z filmu/książki z kolei zawsze wydawała mi się
trochę naciągana, ale w latach 70. lubowano się w przedstawianiu takich młodych
idealistów, którzy chcieli coś zrobić dla idei, a tu ich chciano wciągnąć w
jakieś myślenie w kategoriach komercyjnych. Jako dziecko uważałem tego
racjonalizatora-idealistę za dziwoląga, żeby nie powiedzieć frajera. Co mu niby
szkodziło wdrożyć swój wymarzony wynalazek a przy okazji zarobić kilka
dodatkowych złotych?
Obie te historie przytaczam przy okazji prezentacji Damiana
Redmera, który na swoim blogu rozwojowiec.pl powiedział coś, co od dawna
zaobserwowałem u siebie, ale czego się raczej wstydziłem. Chodzi mianowicie o
motywację wewnętrzną kontra motywacja zewnętrzna. Ta ostatnia to nic innego jak
metoda kija i marchewki. Motywuje nas strach przed przykrymi konsekwencjami
zaniechania jakichś działań lub pęd do spodziewanej nagrody. Jak się jednak
okazuje, to nie kij i marchewka wyzwalają w nas największy potencjał twórczy i
zmieniają nas w niepoprawnych pracoholików. Nic tak bowiem człowieka nie
motywuje, jak sama przyjemność wykonywania samej czynności, którą się akurat
wykonuje.
Jak już wspomniałem, sam się takiego myślenia zawsze
wstydziłem, ponieważ uważam, że jedną z moich paskudnych cech jest tzw.
słomiany ogień. Nie jest to jednak dokładnie taki słomiany ogień, że rzucam się
do robienia czegoś z entuzjazmem, a po tygodniu mi się nudzi, choć to jest
również jedna z moich przywar, ale dotyczy raczej rzeczy mniej dla mojej
egzystencji istotnych. W tym wypadku chodzi o rzeczy, które wydają mi się
naprawdę ważne i dopóki je robię bez żadnej wyraźnej motywacji, jestem w stanie
zrobić całkiem sporo, ponieważ samo zajmowanie się tym jest dla mnie motywacją
samą w sobie, natomiast kiedy tylko zaczynam nadawać tej czynności bardziej
sformalizowany charakter, np. zaczynam regularne studia z całym systemem
egzaminów i zaliczeń, gdzie ktoś mnie pogania (kij) lub nagradza dobrą oceną
(marchewka), owszem robię to, co mam robić, ale mój entuzjazm wobec tych
czynności jest wyraźnie osłabiony.
Wielu specjalistów od rozwoju osobistego ukazuje sytuację
idealną, jaką byłoby zarabianie na czymś, co i tak nam sprawia przyjemność.
Sytuacja to faktycznie wymarzona, a z pewnością wielu z nas wyda się jedynym
rozsądnym rozwiązaniem i przepisem na szczęście, ale znowu pojawia się problem.
Ilekroć coś, co robię dla przyjemności uda mi się przekształcić w sposób zarobkowania,
cała przyjemność wyparowuje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wiem z rozmów z rozmaitymi znajomymi i nieznajomymi, że nie
jestem sam z tym problemem, ale to dość kiepskie pocieszenie. Ludzie sukcesu to
bowiem ci, którzy całe życie robią z pasją to, co lubią i dzięki temu dużo
zarabiają. Nie zawsze dowierzamy bogaczom, którzy deklarują głośno, że
pieniądze nigdy nie były dla nich najważniejsze. Obserwując jednak kariery
niektórych z nich, np. Henry’ego Forda czy Steve’a Jobsa, wypada się chyba
zgodzić z tą tezą. Dla Forda samochody i organizacja pracy były same w sobie
największym czynnikiem motywacyjnym, a pieniądze były po pierwsze środkiem do
celu, a po drugie niejako „efektem ubocznym” tej motoryzacyjnej pasji. Z
wypowiedzi niestety nieżyjącego już Steve’a Jobsa jasno wynika, że też był
człowiekiem gnanym swoimi pomysłami, ale przede wszystkim pomysłami na
atrakcyjne produkty oraz pomysłami na alternatywną organizację pracy w swojej
firmie. Miliony przyszły niejako w wyniku tych działań.
Może to właśnie dlatego wszyscy „specjaliści”, „coachowie” i
inni mądrale piszący książki dla gołodupców marzących o zostaniu milionerami,
mają tak niewiele sukcesów w kreowaniu owych krezusów, ponieważ ciągle im
wmawiają, że trzeba sobie stawiać konkretne cele finansowe, że trzeba te cele
zapisać, bo jak się ich nie zapisze, to się ich nie traktuje poważnie itd.
Tymczasem takie postawienie celu sprawia, że motywacja wewnętrzna, czyli ten
naturalny pęd do robienia czegoś, co nam daje satysfakcję, staje się motywacją
zewnętrzną. Pojawia się presja osiągnięcia celu bo 1) będzie fajnie jak go
osiągniemy (marchewka), lub/i 2) będzie kiepsko jak go nie osiągniemy (kij). Ta
presja wprowadza czynnik stresu, stres wywołuje nieprzyjemne sensacje w
organizmie. Ponieważ mało kto z nas je lubi, a stres na dodatek zaczyna nam się
kojarzyć z naszym celem, istnieje niebezpieczeństwo, że ten cel po jakimś
czasie odrzucimy jako właśnie powodujący utratę zdrowia na skutek stresu.
Wspomniany już Damian Redmer w jednej ze swoich
wcześniejszych prezentacji zwrócił uwagę na mit, nieustannie powtarzany przez
wszystkich coachów, dotyczący stawiania sobie celów. Otóż przytaczają oni
(nawet niedawno natknąłem się na YouTube dosłownie na na tę historię) badania
przeprowadzone na studentach ostatniego roku Uniwersytetu Yale (lub Harvardu,
bo zdążyły powstać wersje „heterodoksyjne”, ale co do przesłania identyczne).
Części z nich nakazano sformułować cele życiowe i je zapisać, innym też
postawić sobie cele, ale ich nie zapisywać, a grupie kontrolnej w ogóle nic nie
kazano robić z celami. Po dwudziestu latach odnaleziono tych ludzi i okazało
się, że ci, którzy postawili sobie cele w formie pisemnej, odnieśli niebywałe
sukcesy – stali na szczycie hierarchii w swoich firmach, zarabiali krocie itd.
Cała reszta, tzn. ci, którzy cele mieli, ale ich nie zapisali, oraz ci, którzy
w ogóle ich sobie nie postawili, zasilili szarą masę społeczeństwa
amerykańskiego borykającą się ze zwykłymi takiej szarej masy problemami. Niskie
zarobki, niespłacone hipoteki, rozczarowanie życiem itd. itp.
Z to cenię Damiana Redmera na tle całego szeregu innych
młodych i starych ludzi wymądrzających się na tematy rozwoju osobistego, że
podaje bibliografię do swoich prezentacji, gdyby ktoś chciał dotrzeć do źródeł jego
wiedzy w języku angielskim oraz, że stara się nie wciskać ciemnoty, choć co do
skuteczności pewnych proponowanych przezeń metod można zgłosić szereg
wątpliwości. Cenię go jednak za to, że stara się być uczciwy. Otóż jest on
pierwszym z całej pokaźnej gromady trenerów, który otwarcie powiedział, że to
całe wyżej przytoczone badanie na amerykańskich studentach po prostu nigdy nie
miało miejsca. Jego przykład jest ciągle powtarzany i przepisywany, ale brakuje
podstawowych źródeł do ich potwierdzenia jako faktu historycznego (brakuje
źródeł pierwotnych, jakby to powiedzieli historycy).
Z drugiej strony byłoby wielkim błędem zrezygnować ze
stawiania sobie celów. W końcu podejmując jakąś czynność chyba większość z nas
wyobraża sobie jej efekt! Myślę, że chodzi o to, żeby nie robić z celu fetysza,
który przybiera w naszej podświadomości postać wiszącego nad nami miecza
Damoklesa. Porównanie przywodzi na myśl kij, ale marchewka działa bardzo
podobnie. Jak mi się wydaje dzieje się tak dlatego, że mamy skłonność do
traktowania nie uzyskania nagrody jak porażki, choć obiektywnie nic się w
naszym położeniu nie zmienia (to dlatego brak wpływu z podatków nasze władze
klasyfikują jako „stratę”). W rezultacie w systemie motywacyjnym w ogóle nie ma
marchewki, a tylko kij w postaci strachu przed porażką w uzyskaniu tejże.
Przy okazji trafiłem w Internecie na wykład, który
prawdopodobnie był jednym ze źródeł inspiracji dla Damiana Redmera: http://www.ted.com/talks/lang/pl/dan_pink_on_motivation.html
- gorąco polecam.
Słuchając wszystkich tych prezentacji i wystąpień natrętnie
wraca do mnie myśl, że przecież te wszystkie „rewelacje” to naprawdę nic
nowego. Nawet nie dlatego, ze dawno doszedłem do nich sam i tak samo zrobiło
wielu moich znajomych, ale że to było już opisane. Karol Marks, pisząc o
alienacji pracy miał przecież na myśli nic innego, jak właśnie określenia
ludzkiego nieszczęścia jako przymusu pracy pod presją głodu, braku ubrania czy
mieszkania. Marks wierzył, że alienację pracy da się wyeliminować, ponieważ
żywił również wiarę w to, że ludzie są z natury twórczy i lubią pracować (w
sensie przetwarzać otaczającą ich rzeczywistość). Dlatego to komunizm miał być
ustrojem, w którym każdy ma dostać wszystko, czego potrzebuje – niezależnie od
wkładu pracy, zaś ten wkład wnosiłby i tak z własnej nieprzymuszonej woli,
ponieważ taka jest ludzka natura. Niestety to z powodu tego podejścia właśnie
Leszek Kołakowski uznał marksizm za kompletną utopię.
Niektórym z nas się jednak udaje wyrwać z upokarzających okowów
przymusu, który sprawia, że lubimy się porównywać do niewolników. Nie musimy
mieć dozorcy z batem, bo przecież wystarczy, że nie będziemy mieli za co
przeżyć do końca miesiąca i godzimy się na każde warunki, które nam owo
przeżycie zapewnią. Niektórym z nas się jednak udaje. Niektórzy odnoszą sukcesy
w biznesie robiąc to, co ich naprawdę bawi i daje im satysfakcję. Niektórzy
artyści z kolei potrafią się nawet wyzwolić spod presji konsumpcjonizmu. Wolą
czasem nie dojeść, niż dać się wepchnąć w kierat narzucony im przez innych. Z
uporem maniaka robią tylko to, co sami uważają za warte robienia i nie idą na
kompromisy z komercją. Niestety takich ludzi zbyt wielu nie ma.
Pojawia się jeszcze i taki problem, że większość z nas,
czyli ci, którzy dali się wtłoczyć w cudze jarzmo z prozaicznych powodów, i
którzy uwierzyli, że to jedynie słuszny sposób na życie, każdy przejaw próby
wyzwolenia się z tego systemu uważają za zachowanie aspołeczne i godne
potępienia. W ten sposób współcześni „właściciele niewolników” nawet nie muszą wydawać
na nadzorców. Wszyscy bowiem jesteśmy takimi nadzorcami dla siebie nawzajem.
Szkoda tylko, że tak rzadko przychodzi nam to do głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz