Kilka dni temu w ramach CDC (codziennego dołowania
czytelników) Onet umieścił artykuł, który w alarmującym tonie poinformował nas,
że polskie dziesięciolatki wypadły najgorzej w Europie w części matematycznej i
przyrodniczej pewnego testu, jakiemu poddawane są co jakiś czas dzieci naszego
kontynentu.
„Uczniowie z Polski zostali poddani badaniom PIRLS i TIMSS,
które mają za zadanie sprawdzić umiejętność czytania ze zrozumieniem, a także
znajomość zagadnień matematycznych i przyrodniczych u 10-latków. Obok prowadzonego
przez OECD badania PISA, które dotyczy 15-latków, badania te stanowią główne
źródło międzynarodowych porównań umiejętności uczniów.” ( http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/alarmujace-dane-dzieci-z-polski-ostatnie-w-europie,1,5330146,wiadomosc.html
)
Ponieważ kwestia edukacji jest jednym z tematów, które
zawsze jest w stanie sprowokować mnie do reakcji, umieściłem link do tego
artykułu na Facebooku przez co
zainicjowałem bardzo ciekawą, przynajmniej w mojej ocenie, dyskusję. Jak zwykle
w takich przypadkach posypały się gromy (zresztą z mojej strony też!) na
reformy oświaty dokonywane po 1989 roku i na drastyczne obniżenie poziomu
wymagań, jakie stawia współczesna szkoła. Zarzut, że szkoła nie uczy życia,
spotkał się z kontrargumentem, że życia ma uczyć rodzina, a szkoła tylko
zapewnić minimum wiedzy. Oberwało się nauczycielom, że wymagają dla siebie Bóg
wie jakiego szacunku, podczas gdy nauczają rzeczy zupełnie niepraktycznych i
nie mających zbyt wiele wspólnego z życiem. Jakoś wspólnymi siłami doszliśmy do
wniosku, że jeżeli pojedynczy nauczyciele nie zechcą prowadzić zajęć w sposób
ciekawszy, na dobre rezultaty reform z Warszawy nie ma raczej co liczyć, bo tak
naprawdę w ogóle nie ma na kogo liczyć. Niemniej trzeba próbować zmieniać świat
od siebie. Wszystko fajnie, choć ja akurat nie jestem zbytnim optymistą w tym
względzie.
Sam doskonale wiem, jak człowiek (w tym wypadku nauczyciel)
dojrzewa do jakiejś samodzielności w myśleniu o nauczaniu, ponieważ system
stricte nakazowy wzbudza w młodym nauczycielu z jednej strony strach przed
popełnieniem błędu i narażeniu się przełożonym, a z drugiej ścisłe trzymanie się
wytycznych i podręcznika stwarza mu błogie poczucie bezpieczeństwa i na dodatek
zwalnia z kreatywnego myślenia. Człowiek o takiej mentalności w taki sam sposób
stawia wymagania wobec uczniów wychowując kolejne pokolenie tych, od których
się oczekuje, że wykonają swoją robotę „odtąd dotąd” i poza te wytyczne ani
trochę się nie wychylą.
Tak sobie porozmawialiśmy o tym, co jest złe w szkole,
nauczycielach, rodzicach, samych współczesnych uczniach (nie żywiących
ciekawości świata, bo cały świat mają przecież w komputerze) i w ogóle o
systemie. Tymczasem zapytałem jedną ze swoich studentek, która jest już
równocześnie asystentką na Wydziale Pedagogiki, o co w tych testach chodzi, bo
przyznacie, że z samego artykułu tajemnicze TIMSSy i PIRLSy nie jawią się jako
coś, co byśmy jasno rozumieli. Otóż odpowiedź jakby wyszła naprzeciw obydwu
stronom sporu na temat czy szkoła ma uczyć „minimum wiedzy” czy też jednak
jakiejś zaradności życiowej. Otóż test TIMSS sprawdza właśnie umiejętność
zastosowania wiedzy matematycznej w praktyce. Na tym niestety polskie dzieci
poległy (nie pierwszy już raz podobno).
Nie wiem doprawdy na czym polega obecna metodyka nauczania
matematyki w klasach I-III, ale wydaje mi się, że jeżeli jest to od samego
początku wciskanie dzieciom do głowy matematycznych abstrakcji, to z pewnością
nic dobrego z tego nie może wyniknąć. Owszem, zasługą Greków było „oderwanie
liczb od ziemi” (ponieważ już Egipcjanie i Babilończycy świetnie sobie z nimi
radzili, ale tylko w celach bardzo praktycznych – w budownictwie, pomiarach
gruntu, astrologii, którą też uważano za przedmiot wielce praktyczny. Grecy
odkryli niejako głębszą strukturę wszelkich zjawisk, czyli liczby same w sobie
i zaczęli się zajmować nimi dla nich samych. Tzw. trójkąt, który służył w Egipcie
m.in. budowniczym do wyznaczania konta prostego (o bokach 3, 4, 5), stał się
przedmiotem abstrakcyjnych spekulacji, które doprowadziły niejakiego Pitagorasa
do jego słynnego twierdzenia, zaś cały szereg pierwszorzędnych matematyków po
nim trawiło życie na opracowywaniu pięknego nań dowodu.
Czy jednak dziecko jest w stanie zrozumieć piękno czystej
matematyki? Niektóre pewnie i tak, bo owo piękno polega właśnie na tym, że w
tym świecie liczb wszystko się tak pięknie zgadza, że są niezmienne
prawidłowości, na których się zawsze można oprzeć. (Wiem, wiem, obecnie
matematyka doszła do takich punktów, w których cały ten obraz harmonijnej
idylli bierze w łeb, natomiast Bertrand Russell, który postanowił się dokopać
na gruncie logiki do „głębokich struktur” – że użyję tu terminu z
literaturoznawstwa – samej matematyki, musiał się przyznać do porażki, ale o
tym tym bardziej nie będziemy opowiadać małym dzieciom).
Trudno jednak liczyć na to, że wszystkie dzieci w wieku 7-10
lat docenią harmonię świata liczb i zachwycą się pięknem abstrakcyjnych modeli.
Jeżeli nie wytłumaczymy im na pięciu jabłuszkach, które Zosia miała w
koszyczku, z których Małgosia zjadła jej dwa, to trudno się spodziewać, że
dziecko samo znajdzie przełożenie abstrakcyjnego świata arytmetyki czy nauki o
zbiorach (które przecież aż się proszą, by je zastosować do czegoś konkretnego)
na świat realny. Nie ma się co oszukiwać, tylko niewielki odsetek tychże
uczniów zostanie matematykami-teoretykami. Wielu w ogóle kontakt z matematyką
ograniczy w swoim życiu do czterech działań arytmetycznych niezbędnych do
płacenia w sklepie, czy obliczeniu podatku (choć to akurat pewnie zlecą
zawodowym księgowym). Niemała ich liczba trafi jednak na studia politechniczne,
gdzie charakter głównego przedmiotu będzie przecież głównie polegał na
praktycznym wykorzystaniu umiejętności kalkulacyjnych.
Nie mogę się oczywiście wypowiadać autorytatywnie na temat
obecnej metodyki nauczania matematyki w młodszych klasach szkoły podstawowej,
bo jej po prostu nie znam. Być może w najbliższym czasie zasięgnę języka wśród
koleżanek. Tymczasem jestem przekonany, że jedynym rozsądnym remedium, a
rozsądnym dlatego, że chyba dość łatwym do zastosowania, jest aplikowanie
dzieciakom sporej dawki zadań z treścią, czyli z mininarracją nawiązującą do
sytuacji „z życia wziętej”. Narracja to coś, co jest w ogóle naturalnym
sposobem myślenia człowieka. Większość z nas lubi historie, dykteryjki i
anegdotki. Krótka opowieść o sytuacji, w której trzeba było rozwiązać jakiś
problem wymagający umiejętności matematycznych, z całą pewnością prowokuje do
myślenia – myślę że większość dzieci jak i dorosłych.
Ktoś jednak na jakimś etapie postanowił wyeliminować
elementy narracyjne z podręczników do nauk przyrodniczo-matematycznych, no bo
chyba nie przystoi, żeby „twarda nauka” posługiwała się jakimiś podejrzanymi
humanistycznymi chwytami.
Przy okazji tej dyskusji na temat matematyki w szkole,
przypomniała mi się świetna książka, jaką poleciła mi moja wspaniała
nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej, pani Ewika Dzieniakowska (nie ma
pomyłki w imieniu!), a mianowicie Lilavati
autorstwa inżyniera Szczepana Jeleńskiego. Później przeczytałem też Śladami Pitagorasa tegoż autora. Otóż w
czasach stalinowskiej nocy, polski inżynier napisał książki, które miały
polskim dzieciom i młodzieży przybliżyć wspaniały świat matematyki i zrobił to
doskonale. Być może dzisiaj trącą one nieco myszką, ale dlatego właśnie uważam,
że jakiś matematyk/fizyk/inżynier-pasjonat, powinien stworzyć nowe dzieła
propagujące świat liczb w sposób równie barwny i ciekawy, jak to zrobił w
latach 50. ubiegłego stulecia inżynier Jeleński.
Wczoraj na Facebooku pozwoliłem sobie zacytować jedną z
anegdot z Lilavati o 17 wielbłądach,
które trudno było podzielić między trzech synów wg klucza z testamentu ojca.
Teraz też nie mogę się oprzeć, żeby nie przytoczyć innej historii z tejże
książki, a właściwie tylko jej części, bez rozwiązania, żeby i Czytelnicy tego
bloga mieli nad czym pomyśleć:
„Sprzedawczyni spółdzielni spożywców (chodzi
o sklep PSS „Społem”, kiedy jeszcze ta firma była spółdzielnią – przypis SK dla
młodszych Czytelników) opowiadała taką – zdawałoby się – niewiarygodną historię:
– Dzisiaj rano pierwsza klientka
kupiła połowę wszystkich jajek i jeszcze pół jajka, druga kupiła połowę
pozostałych jajek i znowu pół jajka, trzecia kupiła połowę pozostałych jajek i
pół jajka – i tak samo było z czwartą, piątą i szóstą klientką. Wtedy zostało w
koszu tylko jedno jajko.
– Opowiada pani niestworzone
rzeczy! Komu by pani sprzedawała pół jajka!
– Ale ja nikomu nie sprzedawałam
pół jajka, tylko zawsze całe jajka!
Tu wtrącił się do rozmowy student
mówiąc:
– Ja byłem siódmym klientem.
Kupiłem połowę całego zapasu jajek i jeszcze pół jajka.
Na to sprzedawczyni:
– Pamiętam, tak było! Pan kupił
ostatnie jajko!”
Jak to możliwe?
A kiedy się można spodziewać prawidłowej odpowiedzi w celu sprawdzenia?
OdpowiedzUsuńCPa
Hmmm, w najbliższym czasie ;) (bardzo nieprecyzyjna i zgoła niematematyczna odpowiedź) ;) :D Tak poważnie, to chyba już jutro :)
UsuńZgodnie z obietnicą podaję rozwiązanie zagadki matematycznej w postaci cytatu drugiego fragmentu z książki inżyniera Szczepana Jeleńskiego, Lilavati:
OdpowiedzUsuń„Otóż cała tajemnica na tym polega, że za każdym razem w koszu była nieparzysta liczba jajek.
Przypuśćmy, że w pewnej chwili było w koszu 2n + 1 jajek. Kupujący wziął połowę tego zapasu, czyli n + ½ jajka, i jeszcze ½ jajka, razem n + 1 jajek, a więc wziął całe jajka – bez dzielenia na połowy! W koszu zostało n jajek. Zgodnie z opowieścią sprzedawczyni musiała to być znowu liczba nieparzysta. A teraz zapytamy: ile jajek było w spółdzielni na początku sprzedaży?
Zadanie to rozwiążemy postępując od końca ku początkowi. Wiemy, że jeśli kupujący zastał w spółdzielni 2r + 1 jajek, to kupił r + 1 jajek i zostawił r jajek. Ułóżmy tabelkę:
Kupujący zostawił kupił zastał
siódmy 0 1 1
szósty 1 2 3
piąty 3 4 7
czwarty 7 8 15
trzeci 15 16 31
drugi 31 32 63
pierwszy 63 64 127
Na początku sprzedaży było 127 jajek.
Można by to zadanie uogólnić na n kupujących. Wtedy na początku sprzedaży trzeba wziąć 2n—1 jajek.
Jeżeli na przykład n – 7, to na początku dnia trzeba wziąć 27—1 = 128 – 1 = 127 jajek.”
S. Jeleński, Lilavati, Warszawa 1956, s. 22
Niestety tabelka po wklejeniu do bloggera się "rozkrzaczyła", ale mam nadzieję, że wiadomo o co chodzi.
Usuń"Wtedy na początku sprzedaży trzeba wziąć 2n—1 jajek." Rozumiem że chodzi o błąd zapisu, gdyż wynik jest OK.
UsuńPrawidłowy zapis to 2^n-1 (2 do potęgi n minus 1).
Dzięki za namiar na książki. Pozdr. CPa
Naturalnie! Chodzi naturalnie o 2 do potęgi n minus 1. Okazuje się, że przeklejenie z Worda (w którym pisałem) do okna edycyjnego komentarza nie tylko wykrzaczyło tabelkę, ale również zlikwidowało indeks górny, który w wersji wordowskiej jak najbardziej zastosowałem.
Usuń