Od wielu lat (tzn. zaczęło się jeszcze w latach komuny) dyskutujemy na temat systemu oświatowego, włączając w to szkolnictwo wyższe. Pamiętam nasze rozmowy podczas studiów historycznych, kiedy to gloryfikowaliśmy system zachodni, a raczej amerykański, o którym niewiele tak naprawdę wiedzieliśmy, ale wiedzieliśmy na pewno, że studiuje się tam lżej, a efekty są sto razy lepsze niż po naszych uczelniach. Dzisiaj śmieję się sam z siebie, a i pewnie moi koledzy z tamtych lat również podchodzą do naszych ówczesnych rozmów z humorystycznym sentymentem. W latach 80. po prostu wszystko na Zachodzie było lepsze i koniec!
Tymczasem w latach 90. jak grzyby po deszczu wyrosły prywatne uczelnie, gdzie jak się zapłaci faktycznie studiuje się lżej, natomiast efekty są niekoniecznie lepsze niż na komunistycznym uniwersytecie. Najlepsza kadra profesorska i najwyższej klasy sprzęt komputerowo-audiowizualny, ani najlepiej wyposażona biblioteka nie załatwią jednej podstawowej sprawy - nie zrobią z lenia entuzjasty zdobywania wiedzy. (Pomijając już to, że wcale niekoniecznie mamy do czynienia z najlepszymi profesorami, najwyższej klasy sprzętem, czy też z choćby przyzwoicie wyposażoną biblioteką). To są wszystko problemy, które obserwujemy dzisiaj, nad którymi nieśmiało zaczęto dyskutować (i znowu trafiłem na audycję radiową w jej środku, więc nie zapamiętałem profesora, który o tym mówił), ale na razie nie widzę rozsądnego rozwiązania problemu poziomu wiedzy.
Przez moment skoncentrujmy się na tym, co nas irytowało za komuny w samym systemie wymagań. Otóż pamiętam, że na pierwszym roku historii tłumaczono nam, że historyk to nie jest jakiś tam zawodnik teleturnieju "Wielka Gra", który się musi na zawołanie popisywać bardzo szczegółową wiedzą, bo tę to sobie zawsze może znaleźć w odpowiednich książkach (z jakim to dowcipem Wam się to kojarzy?). Chodzi bowiem o ogólną orientację w czasie i przestrzeni oraz przede wszystkim o myślenie! Oczywiście wykładowcy mieli na myśli myślenie historyczne. Nasłuchaliśmy się więc o związkach przyczynowo-skutkowych itd.itp. i po kilku miesiącach poczuliśmy się wielkimi historykami. Egzaminy okazały się dla wielu z nas kubłem zimnej wody na głowę.
Ponieważ wszystkie egzaminy na historii były ustne, większość z nich polegała po pierwsze na odpytaniu ze szczegółów (np. w ilu trumnach leżał Tutenchamon, kiedy go znaleziono), natomiast osobiście egzaminów polegających na inteligentej rozmowie na temat problemu historycznego, czyli "na myślenie", doświadczyłem może dwóch, a może i tyle nie.
Na studiach historycznych również boleśnie odczułem, na czym polega życie świata naukowego. W swojej naiwności wierzyłem, że chodzi o wiedzę merytoryczną oraz praktyczne umiejętności jej wykorzystania. Otóż nic bardziej błędnego. Na egzaminie z dydaktyki historii, który jak mi się wydawało przebiegał bardzo dla mnie korzystnie, ostatnie pytanie doprowadziło do obniżenia stopnia do czwórki. Egzaminatorka poprosiła mnie o wymienienie czołowych polskich dydaktyków historii. Nie tylko ich nie znałem, ale wówczas po prostu nawet do głowy by mi nie przyszło, że należy się o nich uczyć!
Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Otóż świat nauki (nie tylko polskiej, jak się okazuje) to przede wszystkim świat prestiżu i nazwisk. Nie tyle jest ważne, czy Gilgamesz istniał naprawdę i czy Ut-Napisztim to pierwowzór biblijnego Noego, ale kto to napisał, kto zaproponował taką a taką koncepcję. Oczywiście dzisiaj moje podejście do tego zagadnienia nie jest już tak buntownicze, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę z tego, aby nie wyważać otwartych drzwi, należy znać dotychczasowy dorobek w danej dziedzinie, więc jest istotne kto co powiedział/napisał/opublikował. Wszystko rozbija się jednak o proporcje. Śmiem twierdzić, że w większości przypadków są one zachwiane na rzecz prestiżu współczesnego naukowca. Na szczęście w nauce historii jest tak, że jeśli ktoś chce zaproponować jakąś nową hipotezę to i tak musi ją oprzeć na bezpośrednich źródłach i dopiero wyszedłszy od nich może podjąć polemikę z kolegami, którzy na ten temat się już wypowiedzieli. Słabością historii i historyków jest niemożliwość podjeścia obiektywnego. W ich przypadku koło hermeneutyczne Friedricha Schleiermachera ma bardzo wyraźne zastosowanie. W przypadku teorii literatury jest jeszcze gorzej, bo burzliwa dyskusja jest już możliwa z pominięciem meritum, czyli samej literatury. Przedstawiciele psychoanalizy, hermeneutyki, feminizmu itd. itp. mogą tworzyć setki tekstów teoretycznych i w ogóle się nie przejmować tym, że cały czas ktoś tworzy powieści i wiersze. Oczywiście żartuję - do takiego absurdu nie dochodzi, ale jest on wysoce prawdopodobny.
Muszę się tutaj przyznać, że olbrzymi wpływ na moje zainteresowanie wiedzą w ogóle odegrał włoski serial telewizyjny o Leonardzie da Vinci obejrzany w którejś z młodszych klas podstawówki, a także książka Ernsta Gombricha, Godziny wieków: historia świata dla Ciebie. (Krótka dygresja - tę książkę dostałem od ciotki, która mi ją oddała przy okazji pozbywania się z domu starych "szpargałów". Rok wydania 1938, Lwów! Tymczasem w zeszłym roku w księgarni zobaczyłem znajome nazwisko i znajome ilustracje! Serce zabiło mi mocniej, bo to była ta sama książka, tylko w dużo mniejszym formacie i pod tytułem Krótka historia świata dla młodszych i starszych. Nikt nie wspomina o przedwojennym wydaniu. Może nawet niewielu ludzi o nim wie.)
("treść" arkusza zapisywanego przez mnicha to radosna twórczość dziewięciolatka, czyli moja ;) )
W książce Gombricha od razu odszukałem fragmenty o Leonardzie da Vinci i zafascynowała mnie idea nie opierania się na autorytetach, ale samodzielnym dochodzeniu do wiedzy, jako jedynie wartościowej metodzie. Oczywiście przy dzisiejszym zaawansowaniu wielu dziedzin jest to zupełnie niemożliwe. Żeby móc je rozwijać, dobrze jest jednak skorzystać z dorobku poprzedników.
W humanistyce problem jest jednak poważniejszy, ponieważ teksty powstają jak grzyby po deszczu. Fizycznie nie jest możliwe opanowanie ich wszystkich, natomiast z źródłem pojętym jako coś pierwotnego, a najlepiej empirycznego jest tragicznie! Źródła oczywiście są (choć nie zawsze), ale są to po prostu znowu teksty. Z zaklętego koła intertekstualności nie ma ucieczki. A jak już się studiuje historię idei, to w ogóle obcuje się tylko z tekstami. Oczywiście teksty pierwotne powstały pod wpływem rzeczywistości empirycznej, a niektóre z nich same wywołały skutki jak najbardziej empiryczne (Marks chyba w najśmielszych marzeniach nie przewidywał zbrodni stalinizmu, ale to jego teksty były ich przyczyną). Humaniści prawdopodobnie najchętniej żyliby w świecie ksiąg i tekstów, natomiast żywi ludzie interesują ich o tyle, o ile są tekstów autorami (ci są w ich hierarchii na szczycie), albo bohaterami. To dlatego tak często zaskakują nas swoimi wywodami pełnymi nazwisk autorytetów (to nic, że często te autorytety pozostają w sprzeczności ze sobą nawzajem) i cytatów, które bywają w swojej treści żenująco naiwne (wywody, nie cytaty ;) ).
Cytowany niedawno przeze mnie Walerian Kalinka, który dokonał gigantycznej pracy źródłoznawczej, na całe strony rozciąga swoje prywatne przemyślenia na temat potrzeby wojen dla zdrowia narodu, albo o zgubnym wpływie kobiet na politykę. Współcześni erudyci bez zająknięcia wymieniają V.S. Naipaula i Salmana Rushdiego jako literackich przedstawicieli byłych ludów uciśnionych przez mocarstwa kolonialne, bo tak napisały w dziesiątkach artykułów i książek "autorytety". Bez żadnej refleksji "łykają" wszystko, co przeczytają, a potem to przepisują i "tworzą naukę". Nie interesuje ich to, ze Hindusi czy muzułmanie wcale tych pisarzy za swoich przedstawicieli nie uważają, ponieważ poprzez swoją krytykę i skłonność do pouczania swoich byłych współplemieńców, dawno wywołali ich niechęć.
Uniwersytecki system punktacji stosowany wobec pracowników naukowych ma pewien pozytywny cel - zmusić tych bardziej leniwych do działania na niwie naukowej, ale dochodzi do paranoi, kiedy ludzie piszą byle pisać, nawet jeśli nic nowego nie mają do powiedzenia. Jednym z kryteriów oceny wartości naukowca jest liczba cytatów w pracach innych naukowców. Co to jednak oznacza? Że w danym okresie jest moda na tego człowieka, i wcale niekoniecznie jego koncepcja jest najwłaściwsza. Co więcej, może się okazać, że wszyscy ochoczo powtarzają jakąś bzdurę, a powiedzonko, że kłamstwo wielokrotnie powtórzone staje się prawdą, w naukach humanistycznych wcale nie ma wydźwięku ironicznego. Utrwalenie jakiejś myśli w tekście, a właściwie w wielu tekstach, ukonstytuowuje ją jako obowiązujący stan wiedzy. Ma charakter performatywny, bo samo w sobie jest aktem, który nie ma odniesienia w świecie empirycznym i mieć nie musi!
Konkludując, młody człowiek, który chciałby rozwijać swoją pasję naukową w zaciszu bibliotek i archiwów, nie ma lekkiego życia. Oczywiście podstawowa przeszkoda zawiera się w pytaniu "Kto będzie za to płacił?" Potem dochodzą konkretne problemy międzyludzkie znane z innych "zakładów pracy". Grupa ludzi miernych ale wzajemnie się wspierających to potęga, wobec której jakaś tam wiedza merytoryczna to rzecz marginalna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz