piątek, 12 czerwca 2009

Młodzieży chowanie (6), czyli o nauce języków

Pracę nauczyciela można porównać do pracy uczestnika zawodów jeździeckich. Jeśli ten ostatni odnosi sukcesy, zazwyczaj mówi się, że to zasługa konia, jeśli natomiast przegrywa, jest to wina jeźdźca. Nauczyciel też nigdy nie odnosi sukcesów – odnosi je uczeń. Za klęski ucznia natomiast bardzo często obwinia się nauczyciela. W tym drugim przypadku jest na pewno wiele przesady, bo najlepszy nauczyciel nie zmusi lenia do wysiłku, ani nie wtłoczy mu wiedzy do głowy za pomocą jakiejś magicznej strzykawki. Jeśli jednak chodzi o te sukcesy, to uważam, że tak faktycznie jest. To uczeń wykazuje się inteligencją, pracowitością i systematycznością, dzięki którym odnosi sukces albo we współpracy z nauczycielem, albo wręcz wbrew nauczycielowi. Np. jeden z nauczycieli Einsteina powiedział kiedyś ojcu tego ostatniego, że Albert niczego w życiu nie osiągnie.

Uczniowie cenią nauczycieli za jasność i przystępność wykładu, za chęć wytłumaczenia trudnej partii materiału oraz za jasne kryteria wymagań i konsekwencję w ich egzekwowaniu. Mimo wszystko nauczyciel rzadko się dowiaduje, na ile sukces ucznia jest jego zasługą, a na ile pracy i zdolności samego ucznia. Oczywiście, jeśli wiemy, że uczeń był „tabula rasa” na początku procesu kształcenia w danym przedmiocie, a potem widzimy, że umie to, co mu konkretnie przekazaliśmy, to możemy sobie pogratulować. Gorzej, gdy tak przyzwyczaimy się do uczniów przeciętnych czy wręcz słabych, że kiedy pojawia się raz na jakiś czas uczeń dobry jesteśmy całkowicie zaskoczeni.

Tylko dwa razy w życiu prawie od razu wiedziałem, że osoba ucząca się przejęła to, co umie, ode mnie. Mimo to i tak nie mogłem przypisać sobie zasługi. Znajoma, która wówczas jeszcze znajomą nie była, przyszła do mnie na prywatne lekcje. Oznajmiła na samym początku, że nigdy wcześniej angielskiego się nie uczyła. Po trzecich zajęciach stwierdziłem nieco ironicznie, że nie rozumiem ludzi, którzy się kiedyś uczyli języka, a potem udają, że są początkujący. Jej zdziwienie wobec mojej aluzji było bezgraniczne. Przysięgła, że nigdy nie uczyła się angielskiego, natomiast na bieżąco uczy się materiału, który z nią przerabiam. Oprócz tego, że jest osobą niezwykle inteligentną, jest aktorką, więc być może tej umiejętności pracy ze słowem należy przypisać jej natychmiastowe opanowanie prawidłowej wymowy, intonacji i przede wszystkim płynności! Chyba na tych trzecich zajęciach znajoma poprosiła mnie, żebym jej wyjaśnił cały system czasowy j. angielskiego, co tak naprawdę da się zrobić w ciągu piętnastu minut, ale opanowanie używania odpowiednich form czasownika w odpowiednim kontekście wielu uczącym się zajmuje kilka dobrych lat. Moja znajoma zaczęła używać czasu przeszłego i present perfect już na kolejnych zajęciach. Nie powiem, że od razu szło jej wszystko tak jak trzeba, ale próbowała i w większości przypadków robiła to dobrze. Wiem jednak, że oprócz wygimnastykowanego umysłu – w końcu aktorzy muszą zapamiętywać olbrzymie partie tekstu – wkładała w naukę angielskiego bardzo dużo pracy. Nasze lekcje, które ze względów czasowych nie mogły być zbyt częste, stały się tylko okazją do konwersacji (do tego jednak potrzebny jest partner), do sprawdzenia i potwierdzenia jej umiejętności oraz do wyznaczenia kolejnych zadań.

Z innym przypadkiem błyskawicznego opanowania nowego materiału językowego zetknąłem się w swojej pracy jako nauczyciel licealny. Miałem oczywiście uczennice (przeważnie to były dziewczyny), które regularnie się przygotowywały do lekcji i zrobiły znaczny postęp jeśli chodzi o znajomość gramatyki i słownictwa, ale mówienie było ich piętą achillesową. Któregoś roku do jednej z moich klas trafił chłopak, na lenistwo którego inni nauczyciele strasznie narzekali, ale na angielskim radził sobie nadzwyczaj dobrze. Każdy nowy zwrot od razu potrafił bezbłędnie powtórzyć, przy okazji ćwiczeń z mówienia od razu go wykorzystywał. Problem pojawiał się na klasówkach, ponieważ do nauki struktur i słownictwa w domu zupełnie się nie przykładał. Nie dotrwał w tym liceum do następnego roku, więc nie wiem, co się z nim stało, ale do dziś wspominam ten jego samorodny talent do języka angielskiego.

Czy to jednak był talent, czy pracowitość? W przypadku mojej znajomej aktorki chodziło o jedno i drugie. W przypadku tego ucznia pracowitość w ogóle nie wchodziła w rachubę. Co to jednak jest talent do języka? Czasami mówi się, że w nauce najważniejsza jest motywacja. Owszem, człowiek zmotywowany będzie dużo pracował np. nad słownictwem i gramatyką. Będzie słuchał nagrań w języku docelowym i szukał okazji do wykorzystania języka w praktyce. Śmiem twierdzić, że w przypadku ludzi, których nazwę „gąbkami”, chłonącymi wiedzę (competence) i niezbędne umiejętności jej wykorzystania (performance), o wiele istotniejszy jest brak motywacji w danym momencie. Można powiedzieć, że o ile motywacja długotrwała jest ważna, o tyle usilna chęć szybkiego opanowania materiału w ogóle nie pomaga. Wręcz przeciwnie. Ambitnego ucznia dążenie do doskonałości tak niszczy, że nie docierają do nich najprostsze rzeczy.

Uczeń, który tak świetnie sobie radził przy nowym materiale, był maksymalnie „wyluzowany” i lubił się popisywać swoim talentem przed kolegami i przede mną. Nie niszczyła go jednak ambicja, bo nie myślał o tym, żeby dobrze wypaść, ale po prostu skupiał się na nowych zwrotach. Między podaniem nowego zwrotu przeze mnie, a jego opanowaniem przez ucznia nie nastąpił z jego strony żaden proces myślenia „dodatkowego”, zbędnego. Nie zdążył pomyśleć, czy mu się uda, czy nie. Nie oceniał siebie. Po prostu robił to, czego każdy nauczyciel oczekiwałby od każdego ucznia. Oczywiście nie bez winy jest tu cały system szkolny, który polega przede wszystkim na ocenianiu i automatycznym selekcjonowaniu uczniów. W szkole nie ma miejsca na radość z „wchłonięcia” czegoś nowego. Dlaczego tak się dzieje, to jednak cały osobny temat. W każdym razie daleki jestem od potępiania w czambuł całego systemu oświatowego.

Polskie przysłowie mówi, że nie należy być „hop do przodu” bo może nas „z tyłu zabraknąć”. To kolokwialne powiedzonko bardzo dobrze jednak ilustruje ten proces jaki się odbywa przy opanowywaniu nowego materiału językowego. Wiem z własnego doświadczenia jako uczący się innych języków, że najlepsze wyniki osiągam, kiedy spokojnie poddaję się rytmowi narzuconemu przez koleżanki uczące mnie francuskiego czy niemieckiego. Każdy „wyskok” spowodowany ambicją powoduje, że popełniam błąd, potem następuje moment zdania sobie z niego sprawy, co z kolei powoduje poczucie wstydu, który nie pozwala wrócić do rytmu konwersacji i w rezultacie ta ostatnia zamienia się w katastrofę. Rytm to klucz do sukcesu. Przy odpowiednim opanowaniu rytmu można za pomocą ograniczonego słownictwa (na poziomie początkującym trudno o bogate) wyrazić bardzo dużo. Nie można tylko myśleć o tym, jak się mówi, ale skupić się raczej na treści wypowiedzi. To dlatego czasami mówię studentom, że nauka języka to nie jest myślenie, tylko mówienie. Oczywiście biorą to za żart i może i dobrze, bo przecież nie chodzi o całkowite wyłączenie mózgu, a tylko jednej z jego operacji – tej która sprawia, że jest mówiący i od razu pojawia się jeszcze ten, który mówiącego ocenia. Tego drugiego trzeba absolutnie wyłączyć. Przy nauce języka mówionego nie ma miejsca na schizofrenię!

Dlatego życzę sobie i wszystkim, którzy pragną opanować jakiś język obcy, swobodnego otwarcia się na zwroty tego języka, co w praktyce oznacza wyłączenie systemu oceniania zarówno samych zwrotów (nie wiem jak to działa, ale są wyrazy, o których od razu się wie, że się ich „nigdy” nie nauczy), jak i siebie samego jako uczącego się.

2 komentarze:

  1. uczenie sie niemieckiego i francuskiego to strata czasu jako ze te nacje doskonale wladaja angielskim w stopniu wysoce zaawansowanym.
    sa za to dwa jezyki przyszlosciowe o ktorych zapomniano w polsce a naleza do nich arabski i chinski ktorych nauka moze rozwinac swiatopoglad wspolczesnego kosmopolity.
    co pan sadzi na ten temat?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten arabski i chiński to niezły pomysł!

    OdpowiedzUsuń