Kolejnym niezwykle istotnym czynnikiem jest poważne podchodzenie do swojego zajęcia. Zbigniew Zapasiewicz powiedział kiedyś, że aktorstwo jest tak mało poważną sztuką, że jeśli się go nie potraktuje poważnie, czyli jeśli się samemu nie nada mu odpowiedniej rangi poprzez swoje do niego podejście, taką właśnie mało poważną sztuką pozostanie. Poeta składający osiem słów na krzyż, musi postawić za swoim wierszem całego siebie. Jeżeli potraktuje go jako taką sobie zabawę, to i jego żaden krytyk nie potraktuje poważnie, zwłaszza, że konkurencja jest duża.
Dotykamy tu niezwykle poważnego i delikatnego problemu. Mianowicie niewielu jest dana świadomość bycia artystą. Niemniej ci, którzy nimi zostają, jak się później okazuje, zawsze wiedzieli, że nimi być muszą. Słuchanie czy czytanie autobiograficznych zwierzeń wielkich wprawia w zdumienie ich całkowitym brakiem skromności. Oni od dzieciństwa wiedzieli, że muszą być malarzami, muzykami, pisarzami, aktorami itd. Skąd się bierze takie niezachwiane przekonanie - to wg mnie wielka tajemnica.
Artysta styka się z koniecznością wyeksponowania tego, co chce z siebie wyemanować jego ego, ale przecież żyjemy w kulcie skromności (co może i dobrze), "nie wychylania się", czy też "nie kłucia innych w oczy" (czy to swoim majątkiem, czy urodą, czy też talentem). Jak tu się popisywać, a równocześnie nie robić wrażenia pysznych zarozumialców?
Druga strona tego samego medalu polega na tym, że artyści to ludzie najczęściej niezwykle wrażliwi, egocentryczni i na punkcie swojej osoby przewrażliwieni. Tymczasem od wczesnych lat szkolnych muszą się zmagać z nawałą przeciwności, bo jak nikt inny są narażeni na krytykę. Jeśli zaczynasz wykonywać zawód artystyczny, to oprócz tych, którzy cię lubią, od razu natykasz się na legion tych, którzy chcą za wszelką cenę ci udowodnić, że swoją sztuką nie powinieneś się zajmować, że się nie nadajesz. Tak było zawsze, tak jest i chyba na zawsze pozostanie, bo to jest cena wychylenia się poza szarą masę. Artysta musi więc nadal pozostać wrażliwy, bo inaczej artystą być by przestał, a równocześnie musi wyrobić w sobie naturę twardziela odpornego na ciosy. Mieszanka wybuchowa, nieprawdaż? Tym bardziej należy ich podziwiać i wybaczać nieuniknione słabości.
Wielu młodych ludzi nawet posiadając talent artystyczny i coś nawet na tym polu robiąc, asekuruje się, lekceważąco wyrażając się publicznie na temat własnej twórczości. W ten sposób chcą się uchronić od miażdżącej krytyki ze strony najbliższego otoczenia, bo to najczęściej rodzina i przyjaciele są pierwszymi śmiertelnymi krytykami, i zostawić sobie furtkę do zachowania godności. Gdyby bowiem coś nie wyszło, zawsze można powiedzieć, że to przecież nie było na poważnie. Niestety tak się wielkości nie osiąga. Asekuranctwo i tchórzostwo w ogóle w sztuce nie popłaca.
Żeby w danej dziedzinie dojść do mistrzostwa należy się odważnie przyznać do swoich ambicji i robić wszystko, aby im sprostać. Pretekstem do napisania tego tekstu jest obserwacja niektórych satyryków, którzy mają wielki talent muzyczny i nawet potrafią go okazać, ale nikt nigdy nie będzie ich odbierał jako muzyków. Kompletnie kretyńska amerykańska komedia "Tenacious D" ukazuje historyjkę dwóch muzyków rockowych, którzy potrafią sparodiować (wg mnie doskonale!) wielkich tego gatunku, ale sami nigdy nie będą postawieni obok Led Zeppelin czy Van Halen, ponieważ sami siebie nie traktują poważnie, mimo swojej doskonałej techniki gitarowej i wokalnej. Grzegorz Halama ma świetne warunki głosowe i musi mieć świetny słuch, sądząc po jego parodiach Freddie'go Mercury'ego, ale nikt go nie traktuje jako doskonałego piosenkarza, choć technicznie bije na głowę co najmniej dziesięciu polskich wokalistów z pierwszych stron gazet. Po prostu sam siebie nie traktuje jako piosenkarza, a satyryka i kabareciarza po prostu i tak już chyba zostanie.
Lubię studentów, którzy mają pasje artystyczne. Może ich nawet nieco faworyzuję, choć staram się tego nie robić. Wielu z nich próbuje godzić studia z wyjazdami na trasy koncertowe ze swoimi zespołami rockowymi. Życzę im jak najlepiej, ale rzeczywistość jest bezlitosna. Jeśli naprawdę chcesz coś osiągnąć w jakiejkolwiek dziedzinie, nie możesz się rozdrabniać, bo w rezultanie osiągasz najwyżej przeiciętność zarówno w muzyce jak i w kierunku studiów, na jakie jesteś zapisany. Przy tym jest to rodzaj asekuranctwa. "Nie poszedłem do szkoły muzycznej, bo nie czułem się dość dobry, więc wybrałem np. kulturoznawstwo, bo to sztuki bliskie, a muzyką będę się zajmował w ramach amatorskiego zespołu, który być może kiedyś stanie się profesjonalny". Owszem, tak się zdarza, i to może być nawet wspaniały sposób na życie, ale trzeba sobie zdać sprawę z jednego - to nie jest droga na same szczyty. Ci, którzy tam trafiają mają nie tylko talent, ale tę wielką determinację wywodzącą się z niepojętej wiary we własne przeznaczenie. Tego można im tylko pozazdrościć, ponieważ tego nie można się nauczyć, ani wykształcić nawet najwspanialszymi technikami doskonalenia umysłu. To jest też kolejne zagadnienie, które każe mi pokornie podejść do tego, co wczoraj nazwałem Tajemnicą.
Pewien mój przyjaciel mawiał (powtarzał gdzieś zasłyszane czy przeczytane powiedzonko), że "artystą się bywa". Kiedy to zdanie wypowadają artyści z górnej półki oznacza to, że całe życie muszą ciężko pracować jak rzemieślnicy, a od czasu do czasu udaje im się zrobić coś wielkiego. Mój przyjaciel pojmował to po prostu tak, że od czasu do czasu zajmował się sztuką, do której miał wielki talent. Niestety do końca życia pozostał bardzo utalentowanym amatorem, ponieważ nie miał tej odwagi, żeby samego siebie po prostu nazwać artystą. Bo prawdziwym artystą się nie bywa, tylko się jest!
pozostaje mi tylko się uśmiechnąć:)
OdpowiedzUsuńbardzo ciekawy wywod filozoficzny,chyle czola przed wielkim profesorem.
OdpowiedzUsuńDzięki ;) Tego "profesora" przyjmuję jak Jagiełło dwa nagie miecze - "na znak przyszłego zwycięstwa" ;) :D
OdpowiedzUsuń