Ostatnio znowu prasa coś napisała o profesorze Bartoszewskim, zaś frustraci z Onetu jak zwykle rzucili się wściekle na tego człowieka, który rzekomo nazwał "naród" bydłem. Osobiście nie odczułem tego nazwania ludzi, którzy urządzili chamską demonstrację przed domem Wałęsy, jako skierowanego do siebie, ani tym bardziej do całego narodu, ale niektórzy tak mają.
Z drugiej strony faktem pozostaje, że dyplomata pewnych słów pod żadnym pozorem użyć nie powinien. To, czego mógłbym się spodziewać po Lepperze, Wałęsie, albo Kwaśniewskim (który w prywatych rozmowach nazywał pewnych ludzi debilami), albo po sobie (no niestety często mnie ponosi), dyplomacie nie uchodzi.
Przypomniało mi się przesłuchanie Anny Fotygi w sprawie jej ambasadorstwa przy ONZ. Skończyło się dla niej niefortunnie, ale wcale się nie dziwię. Wcale nie chodzi mi w tym wypadku o jej kompetencje, których nie znam, choć podejrzewam, że wiedzę ma dużą. Nie chodzi też o złą wolę, bo wierzę, że jej intencje były jak najlepsze. Ale do cholery, ta kobieta drażni samą intonacją głosu, który mówi "mam pretensje do całego świata, że jestem świetna a nikt mnie nie docenia". Flegmatyczne użalanie się nad sobą być może było dobre na dziewiętnastowiecznej pensji dla dziewcząt, ale od dyplomaty wymaga się zdecydowania, rzeczowości i pewności siebie (byle bez przesady w drugą stronę). Profesor Fotyga przyszła mi na myśl w kontekście innego niefortunnego, choć dowcipnego słowa ukutego przez prof. Bartoszewskiego - "dyplomatołki". No fajnie, lubimy się pośmiać, ale znowu dyplomata powinien bardziej ważyć swoje słowa.
Pozostaje zasadnicza kwestia. Czy my w ogóle mamy profesojalnych dyplomatów, tzn. takich, którzy nienaganne maniery, erudycję dotyczącą geografii, historii, literatury, sztuki świat, a także znajomość procedur, etykiety itd. itp. łączą z mądrą, elastyczną ale równocześnie nieuległą wobec obcych polityką w interesie własnego kraju i jego obywateli? Do tego trzeba być nie tylko geniuszem ze znajomością języków i szeregu innych dziedzin wiedzy, ale mieć niezłomną osobowość. Żeby obsadzić wszystkie placówki takimi ludźmi, trzeba by ich znaleźć co najmniej setkę (odliczam tu ambasady w krajach o niewielkim dla nas znaczeniu), a tymczasem odnosi się wrażenie, że takich ludzi w Polsce w ogóle nie ma, bo jak szczery patriota to z językami na bakier, jak inteligentny to cwaniak, jak erudyta to chwiejna osobowość, któremu politycy innych państw mogą wcisnąć co im się podoba itd. itp. Jeżeli dodamy do tego starą zasadę, że na zagraniczne placówki wypycha się tych, którzy są niewygodni w kraju, to kto nas tam reprezentuje?
Naturalnie trochę przesadzam i podejrzewam, że krzywdzę wielu świetnie wykwalifikowanych dyplomatów. Z drugiej strony widząc przepychanki między partiami władzy a opozycją, która do niedawna sama była partią władzy, nie wysnuwam z tego optymistycznych wniosków dla polskiej dyplomacji.
Na koniec mam zagadkę dla czytelników mojego bloga:
O jakim okresie jest mowa:
„…Naraz ze snu przebudzeni, jednym zamachem chcieliśmy odzyskać miejsce od dwóch wieków stracone. [Uchwała sejmu] wzbudziła mniemanie, że nasze interesy są w Europie strzeżone. Na nieszczęście, nasi nowi ministrowie do końca pozostali w tej służbie nowicjuszami. Ich raporty są zazwyczaj tak mało ważne, jak bez wagi było ich w Europie znaczenie. Choć o Polskę toczyły się […] układy, polska dyplomacja żadnego w nich nie miała udziału, nie wiedziała o niczym, i prze cały ciąg Sejmu w niczym nie usłużyła narodowi.”
Jutro rozwiązanie zagadki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz