W latach siedemdziesiątych, czyli w epoce Edwarda Gierka,
praktycznie każde wakacje spędzałem u swoich dziadków na wsi. Oprócz
codziennych zabaw w wojnę (w wersji polsko-niemieckiej lub indiańsko-białej,
jeśli to była wojna „strzelana”, lub polsko-krzyżackiej, jeśli to była wojna
„na miecze”) z miejscowymi kolegami, jeździłem z dziadkiem lub wujkiem na pole,
później też pomagałem przy żniwach, choć nie powiem, żeby to było moje hobby.
Niemniej życie na wsi znałem dość dobrze, a do tego interesowałem się zagadnieniami
rolnictwa, jakie przedstawiano w telewizji. Programów typowo rolniczych może
regularnie nie oglądałem, choć zdarzało się, ale pilnie obserwowałem co w
głównym wydaniu „Dziennika telewizyjnego” powiedzą o polskiej wsi, o wzroście
liczby kwintali z hektara, o większym pogłowiu bydła lub trzody chlewnej,
tudzież o niewiarygodnie „dynamicznym rozwoju” i modernizacji polskich
gospodarstw rolnych. W sklepach mięsnych wiecznie czegoś brakowało (kolejki
były odkąd pamiętam), żeby w końcu w ogóle zniknąć (lata 80.), ale rolnictwo
miało się dobrze.
Edward Gierek wraz ze swoją ekipą usilnie lansował model
nowoczesnego gospodarstwa specjalistycznego. Polegało ono na tym, że zamiast
tradycyjnego obejścia, w którym rolnik trzymał kilka krówek, kilka świnek, konika,
na dokładkę może owieczkę lub dwie, tudzież niewielkie stadko kur i innego
drobiu, gospodarstwo składałoby się np. z długiej obory z kilkudziesięcioma
stanowiskami tylko dla krów, a jak krów to albo mięsnych (bukatów – pamiętam to
słowo z tamtych czasów), albo mlecznych. Takie „wzorcowe” nowoczesne farmy
pokazywano w telewizji. Uśmiechnięty rolnik jechał najnowszym Ursusem, karmił
np. świnie wysypując paszę do koryt z przesuwanego pojemnika (własny „patent”
tegoż rolnika), potem wsiadał na kombajn i wesoło żniwował. Potem przed kamerą
wypowiadał się jak to wspaniale, że wziął kredyt i przekształcił podupadające
gospodarstwo starego ojca w ten rolniczy cud. Kredyty faktycznie były wówczas
dla rolników bardzo korzystne, a często bywały umarzane. Państwowa Agencja
Rolna kontraktowała zwierzęta, tudzież rzepak i zboże, więc taki gierkowski
rolnik co wyprodukował to sprzedał. Patrząc na to z dzisiejszego punktu
widzenia, Polska powinna być krajem cierpiącą na rolniczą nadprodukcję i tylko
nie wiadomo dlaczego tych produktów rolnych w miejskich sklepach wciąż było za
mało.
No bo wy, no bo wy
miastowi
Jeść musicie dużo.
No bo wy, no bo wy miastowi
Chcecie dużo zjeść
Jeść musicie dużo.
No bo wy, no bo wy miastowi
Chcecie dużo zjeść
śpiewał ironicznie w tamtych czasach na melodię Marsza
tureckiego Mozarta Jacek Zwoźniak.
Tymczasem na wsi, gdzie gospodarował mój dziadek takich
gospodarstw z telewizji nie było. Nie było ich także w promieniu 20 km, bo okoliczne wsie z
różnych okazji też poznałem. Owszem w samym Lasocinie bodaj dwóch czy trzech
rolników miało już własny traktor, a ich obory wyglądały faktycznie
nowocześniej (no, przynajmniej czyściej) niż całej reszty, ale nawet oni dalecy
byli od wąskiej specjalizacji. Wychodzili bowiem z założenia, że jak nie
wyjdzie im interes na krowach, to sobie odbiją na świniach. Wydaje mi się, że
było w tym bardzo dużo zdrowego rozsądku.
Chłop, odkąd pamiętam, zawsze, ale to zawsze narzekał, że mu
się nic nie opłaca. (Tak na marginesie, od najmłodszych lat pamiętam, że zawsze
narzekali też nauczyciele). W latach 70. na dodatek zdemoralizowano młodzież, z
której, jak to każdych czasach, tylko niewielki odsetek garnął się do
wykształcenia, ale reszta, już nie tak jak w czasach poprzednich, wcale chętnie
nie pomagała rodzicom w polu czy w obejściu. O przejmowaniu gospodarstw po
rodzicach nie było nawet mowy. Telewizja biadoliła więc, jak to nam się wieś
wyludnia i że brakuje rąk do pracy w rolnictwie (stąd letnie spędzanie uczniów,
studentów lub żołnierzy do „akcji żniwnej”). Tymczasem już wówczas w Wielkiej
Brytanii czy USA rolnictwem zajmowało się jakieś 4% ludności, podczas gdy w
Polsce było to nadal 30-40%!
To, co pokazywała gierkowska telewizja jako wiejską
rzeczywistość stało się ciałem dopiero pod koniec XX wieku. Małe, ale
samowystarczalne gospodarstwa praktycznie zniknęły, zaś na polach nie pracują
już faceci z kosami, czy idący za jednoskibowym pługiem ciągniętym przez konia.
Na tychże polach nie też maszyn starego typu – żniwiarek czy snopowiązałek (do
których zawsze brakowało przysłowiowego sznurka). Traktor jest powszechną siłą
ciągnącą maszyny, zaś trudno już sobie wyobrazić żniwa bez kombajnów. Po
kombajnach czasów komuny jechała tzw. prasa, która wypuszczała równe
prostopadłościany. Obecnie słoma prasowana jest do postaci olbrzymich walców.
Hodowla zaś, jak się okazuje, naprawdę przestała się opłacać i, jak zapewniają
współcześni rolnicy, nie jest to już tylko zwyczajowe chłopskie narzekanie.
Zmiany w strukturze polskiej wsi uświadomiła mi rozmowa na
jakimś towarzyskim spotkaniu z mężczyzną, który okazał się właścicielem kilkuset
hektarów obsianych pszenicą, który tylko z tego żyje. Nie hoduje zwierząt. Sam
zresztą tej pszenicy również nie zbiera – wynajmuje w odpowiednim czasie
kombajny.. Zrozumiałem, że faktycznie czasy gospodarstw samowystarczalnych, lub
może takich, które samowystarczalne być mogły, gdyby tylko ich właściciele
zechcieli zrezygnować z zakupów w sklepie (w latach 70. wiele wiejskich gospodyń
przestało piec chleb, bo wolały codziennie dostać godzinkę w kolejce i poczekać
na dostawę chleba z miejskiej piekarni). Upadek hodowli, np. krów mlecznych we
wsiach podmiejskich nastąpił chyba w tym samym czasie. Pamiętam, że na początku
lat 90. przyjeżdżali przed kompleks sklepów w moim sąsiedztwie ludzie ze wsi
przywożący świeże mleko. Kilka lat później przyszło mi do głowy, że przecież
można by się przejechać na wieś i kupić świeżej śmietany, z której w mikserze
można ubić świetne masło. Niestety było to praktycznie niemożliwe, ponieważ
nikt już nie trzymał krów, a jeśli trzymał, to nie korzystał z ich mleka na
własne potrzeby.
Wejście do Unii jeszcze bardziej przyczyniło się do
przekształcenia gospodarstw rolnych w wielkie przedsiębiorstwa, które w dodatku
podlegają nieustannym kontrolom w ramach praw unijnych. Wszystko, co jest do
sprzedania, sprzedaje, a jedzenie kupuje w sklepie. (Być może przesadzam, bo
przecież szczegółowych badań polskiej wsi nie prowadziłem, ale przynajmniej
teoretycznie tak jest). Tak zwany ubój gospodarczy i za komuny był nielegalny,
ale w tym wypadku prawo było łamane nagminnie, władze przymykały na to oko, a
dzięki temu można było czasami załatwić sobie coś, czego notorycznie brakowało
na sklepowych półkach (czy raczej rzeźniczych hakach). Obecnie, przy „zakolczykowanych”
zwierzętach, chyba mało kto zaryzykuje zabicia świni na własną rękę.
Piszę o tym wszystkim nie dlatego, że bardzo mi zależy, żeby
polscy rolnicy dokonywali nielegalnych ubojów. Generalny problem tkwi w tym, że
wielkie gospodarstwa produkcyjne stały się częścią wielkiego globalnego
systemu. W takiej sytuacji załamanie tego systemu powoduje katastrofę w każdej
dziedzinie. Windowanie cen zbóż np. prowadzi do nieopłacalności hodowli świń (jak
się niedawno dowiedziałem z jednego z artykułów na Onecie, hodowcy trzody
chlewnej narzekają na podnoszenie cen zbóż przez tych którzy je uprawiają; w
rezultacie autor artykułu alarmował, że grozi nam „koniec tradycyjnego schabowego”,
bo przecież mięso świń zagranicznych się na niego nie nadaje, co jest prawdą).
Wąska specjalizacja powoduje, że sytuacja często przerasta polskiego rolnika.
Mój dziadek karmił własne świnie własnymi ziemniakami z domieszką tzw. ospy,
pochodzącej z własnego zboża.
Wąska specjalizacja i odejście od samowystarczalnych
gospodarstw produkujących bardziej na własne potrzeby niż na rynek zaowocowała
również zmianami w myśleniu polskiego rolnika. O ile kiedyś tylko w pewnym
stopniu chłop przejmował się bieżącymi trendami na rynku, to od lat 90. zaczął
się nimi przejmować do tego stopnia, że jeśli jednego roku był popyt na wiśnie,
to następnego wszyscy zakładali sady wiśniowe (to tylko taki przykład). To
oczywiście prowadziło do obniżki cen w roku, kiedy zasadzone drzewka zaczęły
przynosić owoce, bo było ich po prostu za dużo. „Farming is a risky business”,
usłyszałem kiedyś od znajomego Amerykanina. Nie miał na myśli jedynie zmienności
warunków pogodowych. Zachowanie rolników stało się podobne do graczy na
giełdzie.
W latach 70. niektórzy mieszkańcy wsi (pamiętam to z
własnego doświadczenia) mawiali złośliwie swojemu rodzeństwu, kuzynom lub nawet
własnym dzieciom, które „uciekły do miasta”, że „my tu na wsi się zawsze
utrzymamy, a w mieście to może przyjść taki czas, że z głodu pozdychacie”. Była
to fraza wielce irytująca. Przy obecnym systemie jakiś naprawdę poważny kryzys
może paradoksalnie dotknąć głodem również wieś.
Kiedy zawodzi system o charakterze bardziej globalnym,
najlepszym rozwiązaniem jest „ratuj się kto może” i powrót do „prymitywnych”
metod gospodarowania. Ziemia faktycznie daje utrzymanie, kiedy upadają inne
dziedziny gospodarki, ale pod warunkiem, że działają samowystarczalne, nawet
małe gospodarstwa, które nie muszą niczego sprzedawać. Tam, gdzie w grę wchodzi
wymiana handlowa, tam może nastąpić zablokowanie kanału wymiany – najczęściej z
powodu zatorów płatniczych i robi się dokładnie taki sam problem jak w
pozbawionym dostaw mieście.
Od czasu do czasu da się przeczytać, że Grecy w niektórych
rejonach swojego kraju wprowadzili pewne formy albo lokalnej waluty, albo
handlu wymiennego, żeby wyjść spod zależności od euro. Oczywiście nie jest
wcale pożądane, żeby zanikła globalna wymiana handlowa. W sytuacji kryzysowej
jednak, gdzie każdy faktycznie ratuje się jak może, takie rozwiązania mogą się
stać jedyną rozsądną alternatywą. W Londynie w czasie II wojny światowej zachęcano
do zakładania przydomowych ogródków warzywnych, co zapewniało przynajmniej
częściowe zaspokojenie potrzeb ludności w zakresie świeżych jarzyn. Jeżeli
grozi nam faktyczna katastrofa gospodarcza, jak to przewidują niektórzy, może
warto się zastanowić nad powrotem do pewnych „prymitywnych” i „zacofanych” form
gospodarowania na roli. Nie tylko zresztą tam.
Drobny handel również przez szereg lat zapewniał ludziom
towary, na które ich było stać. Drobnemu handlowi jednak też wypowiedziano
wojnę – już nie w imię ideałów komunistycznych, jak w latach 50. ubiegłego
stulecia, ale najprawdopodobniej w obronie interesów właścicieli sklepów i to
też nie tych małych, ale sieciowych. Nie wiem, co jest głównym argumentem władz
miast przeganiających przy pomocy straży miejskiej „baby” handlujące tanimi
towarami, ale wydaje się, że największą rolę w tym odgrywają względy
estetyczne. Niestety, w przypadku szukania oszczędności przez dosłownie
wszystkich, estetyka może stać się argumentem zbyt mało poważnym, gdyż w
obliczu realnego zagrożenia fizycznej egzystencji, ludzie gwiżdżą na to, czy zaopatrują
się w eleganckim sklepie czy wprost z ulicznego chodnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz