Obejrzałem sobie wczoraj odcinek „Makłowicza w podróży”, w
którym prowadzący odwiedził austriacki Tyrol. Jak zwykle odwiedził fantastyczny
sklep z mnóstwem lokalnych smakołyków, potem ugotował zupę, ale to, co tym
razem zapadło mi w pamięci to domowa destylarnia, gdzie tyrolski „gazda”
zupełnie legalnie produkował domowe sznapsy. Jak to pan Robert podkreślił – w
Austrii jest to dozwolone prawem i nikomu nie przeszkadza ani nie dziwi,
natomiast domowe napoje alkoholowe wyprodukowane na bardzo dobrym i utrzymanym
w czystości i porządku sprzęcie są smaczne i … no może nie do końca zdrowe, bo
czy można tak powiedzieć o alkoholu, ale pewnie bezpieczniejsze od nielegalnie
pędzonej berbeluchy w zardzewiałych żelaznych beczkach.
Wiem również od kolegi, który od ponad 20 lat mieszka w
Norymberdze, że w Niemczech (no przynajmniej w Bawarii), można sobie nastawić
zacier, a następnie zanieść go do koncesjonowanej gorzelni, gdzie go
przedestylują. Oczywiście trzeba za tę usługę zapłacić, ale miłośnicy własnych
destylatów mają taką właśnie możliwość. Legalną!
Tymczasem przeczytajmy akapit z Wikipedii o śliwowicy
łąckiej, produktu uznanego
w 1989 przez urząd
konserwatora zabytków w Nowym Sączu za niematerialne dobro kultury narodowej. W
dniu 10 października 2005 na Listę Produktów Tradycyjnych została wpisana w
kategorii Napoje (alkoholowe i bezalkoholowe): „Śliwowica Łącka” (cytat z
tegoż artykułu w Wikipedii) :
Aspekt prawny
Napój ten jako alkohol destylowany w
warunkach domowych jest bimbrem, zatem produkcja oraz obrót są w Polsce
nielegalne. Faktycznie wobec znacznej renomy i wysokiej jakości śliwowicy
lokalne władze nie ścigają tego procederu.
Z jednej strony wikipedysta pisze ciekawy artykuł o
regionalnym produkcie wysokiej jakości, a z drugiej nie waha się nazwać tej
produkcji „procederem”! Widać stąd jak na dłoni jak bardzo nasze mózgi są
przeżarte urzędowym bełkotem. Produkcja jedynego produktu regionalnego znanego
w całym kraju i za granicą jest zakwalifikowana jako „proceder”, czyli
działalność nielegalna i potępienia godna!
Oczywiście chodzi m.in. o akcyzę, ponieważ od dawna
państwowi urzędnicy doskonale wiedzą, że podatek pośredni od sprzedaży alkoholu
to pewne źródło przychodu na utrzymanie aparatu tegoż państwa. Najbardziej
zabawne są jednak teksty urzędników wypowiadających się w telewizji, że oto „państwo
poniosło straty” rzędu takiego a takiego (bo oni to doskonale potrafią wyliczyć)
z tytułu akcyzy, która nie wpłynęła do skarbu państwa. Gdyby więc bimbrownik
nic nie wyprodukował i niczego nie sprzedał, państwo nie poniosłoby żadnych
strat. W języku polskim generalnie słowo „strata” kojarzy się z ubytkiem
czegoś, co już się miało. W żargonie urzędowym „strata” to coś co można byłoby
mieć, ale się nie dostało.
Przy rozsądnie ustalonej opłacie/podatku od domowej
produkcji alkoholu – jeżeli przybiera postać produkcji na sprzedaż, nie na
własne potrzeby – wszyscy byliby zadowoleni, a w dodatku można by kontrolować
warunki higieniczne takiej produkcji. Przydomowa destylarnia byłaby chyba
lepszym rozwiązaniem od leśnej bimbrowni.
Pewna nowojorska artystka, którą poznałem 21 lat temu przy
okazji pracy dla „Konstrukcji w procesie” w Łodzi, opowiadała mi o różnych
sposobach zarobkowania, jakie wykorzystywała w życiu. M.in. w domu robiła
kiełbasy i dostarczała je do sklepu, gdzie legalnie je sprzedawano. Nie muszę
dodawać, że ona również robiła to legalnie. Moi rodzice potrafili robić bardzo
dobre domowe wędliny, ale zajmowali się tym sporadycznie podczas wakacji na
wsi, gdzie można było kupić mięso z nielegalnego uboju (zjawisko było na tyle
powszechne, że władze również przymykały oko na ten „proceder”), ponieważ na
wsi można było takie świeże wyroby uwędzić. W Białymstoku są pod tym względem o
wiele lepsze warunki niż w mojej rodzinnej Łodzi, ponieważ nadal działają małe
wędzarnie, na zasadzie zakładu usługowego. Można więc zrobić w domu np.
kiełbasę i zanieść do uwędzenia za odpowiednią opłatą. Takie domowe wędliny,
które są z pewnością lepsze jakościowo od tych produkowanych przez wielkie
zakłady przemysłu mięsnego (dobrze wiemy o pompowaniu wodą w celu uzyskania
większej wagi i chemikaliami w celu nadania smaku szynki np. odpadkom drobiowym,
czy innymi chemikaliami, które zastąpią wędzenie), nie mają szans na pojawienie
się w sklepie, bo nie pozwalają na to przepisy.
Potencjał przedsiębiorczości tkwiący w wielu obywatelach
naszego kraju nie może znaleźć ujścia, ponieważ jest penalizowany.
Polska to kraj, który jest potęgą jeśli chodzi o produkcję
jabłek. Nasze sady rodzą ich rok rocznie w wielkiej obfitości i często brakuje
nam pomysłów na ich wykorzystanie. Tymczasem Anglicy w Devonshire z produkcji
cydru (musującego napoju alkoholowego z jabłek – coś jakby domowe wino
jabłkowe, ale musujące) uczynili jeden z filarów gospodarki swojego regionu.
Francuzi produkują z kolei calvados, czyli destylat z zacieru jabłkowego – jest
to niejako odpowiednik koniaku, z tą różnicą, że koniak to przedestylowane wino
gronowe, a calvados to destylat z „wina” jabłkowego (stosuję cudzysłów, bo
jednak napoje z owoców innych niż winogrona nie powinny być nazywane winami –
takie jest moje zdanie).
Dlaczego w kraju, który „jabłkiem stoi” nikt nie chce zrobić
pieniędzy na cydrze i calvadosie?
Bardzo podziwiam grupę zapaleńców na południu Polski, którzy
postanowili odrodzić tradycję polskiego winiarstwa. Zakładają i pielęgnują więc
swoje winnice, produkują wino – znowu wielkim kosztem, żeby spełnić wymagania
przewidziane urzędowymi przepisami i… na razie nie mogą go sprzedawać w
sklepach całego kraju (mogą niewielkie ilości w miejscu produkcji), bo nie i
już. Osobiście mam trochę mieszane uczucia co do sukcesu komercyjnego polskich
win, ponieważ jak jeden z takich producentów powiedział przed kamerą, butelka
takiego wina musiałaby kosztować około 100 złotych, co zakrawa jednak na kpinę,
ponieważ obecnie bez problemu kupimy o wiele tańsze wina francuskie, włoskie
czy hiszpańskie z dobrze nasłonecznionych stoków, nie mówiąc już o zupełnie
tanich winach bułgarskich czy mołdawskich. Niemniej życzę tym polskim
pasjonatom sukcesów – przede wszystkim w pokonywaniu przeszkód sztucznych,
wymyślonych i nikomu nie służących.
Tymczasem mamy jabłka i powinniśmy na nich zarabiać.
Poszczególni obywatele powinni móc godziwie zarobić na życie sprzedając polski
cydr i calvados (trzeba będzie wymyślić inne nazwy, bo nie wiem jak jest z
cydrem, ale calvados jest z pewnością nazwą zastrzeżoną).
W okresie kryzysu i bezrobocia jedynym wyjściem jest
stawianie na uwolnienie potencjału jednostek i grup ludzi. Zamiast stawiać ich
poza prawem, należy im pozwolić działać.
Już ty się nie obawiaj o potencjał polskich jednostek pijaczych -pół lita kosztuje 5 pln -ów więc swoje wino z jabłek za 100 pln - ów to możesz -juz wiesz co możesz z nim zrobic !
OdpowiedzUsuńObawiam się, że wystąpił pewien problem z czytaniem ze zrozumieniem... ;)
UsuńNie do końca wystąpił problem ponieważ czasy bimbrowni juz nieco minęły a były modne w czasach gdy wódka była na kartki niezależnie czy rząd zakazał czy nie a wino to niektórzy tak czy siak pędzą do dzisiaj . tworzenie nowych bimbrowni czy tez winiarni mija sie z celem bo alkoholu mamy do woli i dostępnego wszędzie nawet na stacjach benzynowych - niech no Polacy wykażą się aktywnościa na innym polu niz bimbrownictwo czy tam wyrób wina .
OdpowiedzUsuńZa sto złotych to ma być wino gronowe, które produkują nasi właściciele winnic w Małopolsce. W Austrii też jest pełen wybór alkoholi uznanych producentów w sklepach, a mimo to ludzie robią własne sznapsy. Na naszym rynku oprócz ohydnego jabola (robionego zresztą w większości na bazie buraków, a nie jabłek)nie ma polskiego produktu wysokiej jakości, który wykorzystywałby te popularne u nas owoce. Takie bimbrownie, jakie można spotkać w Puszczy Knyszyńskiej to tragedia - zardzewiałe beczki i brud. To można zalegalizować i kontrolować jakość i higienę produkcji.
UsuńDaje się zauważyć, że kraje, w których kary za pewne przestępstwa są najsurowsze, owe przestępstwa wcale nie znikają, a wręcz przeciwnie, wydają się kwitnąć. Co z tego, że za komuny wprowadzono restrykcje przy sprzedaży alkoholu - u nas zrobił to Jaruzelski, a u Sowietów Gorbaczow - i tak nie zmniejszyło to spożycia alkoholu na głowę. Tymczasem wystarczyło pokazanie ludziom, że za pieniądze można kupić jeszcze inne rzeczy niż alkohol i spożycie spadło (Polska wcale nie jest w czołówce pijących w Europie czy na świecie, a jak sobie przypomnę ulice z czasów komuny, kiedy o każdej porze dnia i nocy szwendali się pijacy, to akurat pod tym względem teraz jest o wiele lepiej). Co z tego, że w niektórych krajach Azji karzą śmiercią za przyłapanie z narkotykami, skoro w tychże krajach produkuje się je na masową skalę i nikt tego nie potrafi opanować? Amerykanie mają z kolei, przynajmniej w niektórych stanach, bardzo restrykcyjne prawo obyczajowe, np. można aresztować faceta za korzystanie z usług prostytutki, a i tak jest to kraj największego przemysłu pornograficznego i prostytucji na wielką skalę. Walka z patologią musi być przede wszystkim mądra.
Usuń