Jednym z największych błędów, jakie popełniamy w myśleniu o
polityce jest wiara, że taki lub inny system będzie tak świetnie działał, że
właściwie nie ma znaczenia, jacy ludzie go tworzą. Doskonały system, jak nam
się wydaje, dlatego jest doskonały, że działa niczym samograj i żadna jednostka
nie jest w stanie go zepsuć.
Sytuacje z życia codziennego pokazują, że systemy polityczne
wcale nie muszą się przekładać na nasze osobiste poczucie szczęścia, harmonii
czy bezpieczeństwa. Tymczasem, jak wspominali niektórzy wyzwoleni amerykańscy
czarni niewolnicy, na okropnym Południu można było spotkać czasami dobrych,
czasami złych ludzi, podczas gdy na liberalnej i demokratycznej Północy
wyłącznie łajdaków. Oczywiście taka relacja była dość subiektywna, ale dobrze ilustruje
fakt, że człowiek jest naprawdę najważniejszym i ostatecznym czynnikiem
decydującym o tym, czy będziemy się czuć dobrze, czy źle.
W czasach komuny tworzyliśmy przecież całe enklawy „wolne od
komunizmu” i to wcale nie dlatego, że wszyscy byliśmy jakimiś wielkimi
bohaterskimi opozycjonistami, tylko po prostu było nam to potrzebne do
normalnego życia. Wystarczył czyjś pokoik w bloku, płyta lub kaseta z zachodnią
muzyką rockową, papieros kupiony w prywatnym sklepiku lub Peweksie i Moskwy
wraz z jej namiestnikami i szpiclami po prostu nie było! O Breżniewie,
Andropowie czy Czernience to można było od czasu do czasu kawał opowiedzieć.
To, że czasami oni byli bliżej nas niż nam się wydawało, to już zupełnie inny
problem. Mieliśmy w każdym razie poczucie, że żyjemy w świecie, który jest nasz
własny i nikt nie może do niego wleźć i nam go popsuć.
Przy załatwianiu spraw w urzędzie, na uczelni czy choćby w
sklepie wszystko zależało od konkretnych ludzi. Owszem, z całą pewnością
systemy mogą albo demoralizować albo wymuszać pewne działania pozytywne. Nie
fetyszyzujmy ich jednak. Za komuny faktycznie za ladą, za kierownicą autobusu
czy w urzędzie panowało dość często chamstwo. Tym milej wspominam ekspedientki
czy panią z biblioteki w Warszawie, które były uśmiechnięte, uprzejme i miłe
(niestety norma była zupełnie inna, a obsługa Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego
w latach 80. traktowała każdego studenta jak zło konieczne). Z kolei piętnaście
lat minęło od upadku komuny, a właściciel sklepu w okolicy, gdzie mieszkam,
ciągle zatrudniał dziewczyny, które były opryskliwe a czasami wręcz wulgarne
wobec klientów (nie chcę zapeszyć, ale od kilku lat ma więcej szczęścia do
zatrudnianych sprzedawczyń). Ustrój się zmienił, pewne zachowania nie.
Bawią mnie nieustanne krytyki demokracji ze strony
korwinowców. Wierzą bowiem, że monarchia automatycznie zapewniłaby powszechne
szczęście. Jest to o tyle śmieszne, że przecież nie trzeba być nawet
historykiem, żeby się orientować, że monarchie bywały bardzo różne, a stopień
zadowolenia poddanych zależał od szeregu czynników, które wcale nie musiały
mieć wiele wspólnego z systemem przewidującym dziedzicznego władcę. Niemniej
np. w drugiej połowie XIX wieku całkiem spora liczba mieszkańców Europy mogła
przeżyć szczęśliwe życie w ustroju monarchicznym, czy to w zbiurokratyzowanych
Niemczech, czy to w samodzierżawnej Rosji. W tym samym czasie ludzie mogli
również szczęśliwie żyć w demokratycznej Francji czy w demokratycznej monarchii
brytyjskiej. Na tej samej zasadzie możemy rachować liczbę ludzi
nieszczęśliwych. Czy więc ustrój polityczny naprawdę determinuje poczucie
dobrostanu obywateli? W dużej mierze z pewnością tak, bo przecież systemy
totalitarne starały się kontrolować wszystkie aspekty życia obywatela, a to
raczej do szczęścia tego ostatniego się nie przyczynia, ale jeżeli odrzucimy
skrajności, może się okazać że dla naszego osobistego szczęścia najwięcej ważą
konkretni ludzie, których w życiu spotykamy.
Dlatego uważam, że demokracja może być wspaniałym ustrojem,
jeżeli będą ją tworzyć wspaniali ludzie. Do tego potrzebny jest nie tylko jakiś
wydumany w zaciszu gabinetu model powszechnego wychowania, ale przykłady z
codziennego życia. Jeżeli od dziecka natykamy się na niesprawiedliwych
nauczycieli, jeżeli ciągle przyłapujemy rodziców na robieniu czegoś innego niż
mówią, to nie ma się co dziwić, że sami stajemy się ludźmi o dość chwiejnym
poczuciu różnicy między dobrem a złem. Nie wdaję się tutaj w filozoficzną
dyskusję natury ontologicznej (ponieważ osobiście uważam, że w sensie
najbardziej ogólnym i obiektywnym kategorie te, jak i w ogóle wartościowanie,
nie mają żadnego znaczenia), ale poruszam się tutaj na gruncie czysto społecznym.
Żebyśmy nie wiem jakimi byli buntownikami, żyjemy w społeczeństwie i musimy
robić jakieś założenia, żeby sobie zrobić jak najmniej krzywdy. W związku z tym
roboczo przyjmuję te, jak się zdaje, powszechnie zrozumiałe terminy.
Polska młodzież, kiedy ściąga na klasówce czy egzaminie, nie
ma nawet poczucia robienia czegoś niewłaściwego. Nauczyciele przepuszczający
ucznia z klasy do klasy bez żadnego wysiłku z jego strony, całkowicie niszczą
jego kręgosłup moralny. To samo zresztą dotyczy współczesnych wyższych uczelni.
Wychodzi bowiem na to, że robimy na początek ambitne założenia – wymagamy
takiego a takiego zakresu materiału – a na koniec się okazuje, że ten kto
ciężko pracował próbując go opanować i dostał zasłużoną trójkę jest jakimś
frajerem, bo oto nierób i cwaniaczek dostaje dokładnie taką samą ocenę. W
niektórych przypadkach nauczyciel wiedziony wyrzutami sumienia temu pierwszemu
podwyższa ocenę do czwórki, ale w ten sposób dewaluuje cały system oceniania.
Rodzic, który może sam do końca zepsuty nie jest (choć to
rzadkie zjawisko), też przymyka oko na nieuczciwe postępowanie dziecka. „No nie
radzi sobie z tą fizykę, niech więc ściągnie i ma to z głowy. W końcu ludzie
gorsze przekręty robią w tym kraju.” Na dodatek „kochający” rodzic nie postawi
przecież własnego dziecka w gorszej pozycji w stosunku do reszty dzieci, które
przed cwaniactwem się nie wzdragają.
Jednym z zadań obecnej matury ustnej z języka polskiego jest
ok. 15-20-minutowa prezentacja opracowanego przez siebie tematu na podstawie
wybranych pozycji literackich. Oczywiście nasłuchałem się dziesiątek głosów
krytycznych jakie to „głupie”, „bez sensu”, „nikomu niepotrzebne” itd. Na tego
typu głosy należy się uodpornić, bo one zawsze będą. Cały zamysł, jak mi się
przynajmniej wydaje, polega na tym, żeby młody inteligent (kiedyś matura uprawniała
do określania się tym mianem) umiał z sensem skonstruować nieco dłuższą
wypowiedź ustną. Oglądając telewizję nader często widzimy jakie kłopoty mają z
tym nawet ludzie, dla których publiczne wypowiadanie się jest niejako częścią
ich życia zawodowego. Uczeń musi więc wybrać sobie temat, przeczytać kilka
pozycji dotyczących owego zagadnienia, rozplanować swoją wypowiedź, a następnie
na egzaminie ją wygłosić. Niestety prawie od samego początku utrwalił się
zwyczaj, że maturzyści po wyborze tematu piszą ogromne wypracowanie (niczym
referat na konferencję naukową), a następnie uczą się go na pamięć. Dobrze
jeszcze, jeśli ten tekst sami przygotują, bo jakiś proces myślowy przy jego
opracowywaniu ma miejsce, ale gorzej jeżeli bierze prezentację cudzą i tejże
się uczy niczym papuga na pamięć. Niewykluczone, że nawet niewiele z niej
rozumie.
Handel prezentacjami maturalnymi stał się intratnym
procederem, bo „leniwych” i „tych którzy zapomnieli
przeczytać lektury” mamy w kraju chyba więcej niż tych, którzy po prostu
postępują zgodnie z instrukcją nauczyciela. Te cytaty pochodzą z odpowiedzi
jakiej na uwagi mojej koleżanki i moją udzieliła pewna absolwentka liceum
oferująca gotowe prezentacje maturalne na forum naszej-klasy. Moja koleżanka
spytała retorycznie, czy taka oferta jest aby uczciwa. Ja zarzuciłem
dziewczynie cynizm i brak poczucia przyzwoitości, ponieważ z czymś z gruntu
nieuczciwym wystąpiła oficjalnie i bez cienia skrępowania. Na to ona właśnie
odpowiedziała, że nie czuje by robiła coś złego, ponieważ na jej towar jest
zapotrzebowanie, zaś moje uwagi niewiele ją wzruszają. To ostatnie akurat
specjalnie mnie nie zdziwiło, bo nie sądzę, żeby jakiekolwiek moralizatorskie
teksty mogły wzruszyć swego czasu panów Grobelnego, Baksika i Gąsiorowskiego,
czy też bardziej współcześnie pana Mariusza Plichtę. Nie wiem zresztą, czy ktoś
próbował ich „umoralniać”. Gdyby jednak ktoś taki się znalazł, odpowiedzieliby
pewnie podobnie – „niewiele nas to wzrusza, przecież są chętni na nasze usługi,
sami się nam pchają w łapy, więc o co chodzi?”
Nie mam oczywiście złudzeń co do tego, że w każdej epoce i w
każdym państwie ten, który potrafi oszukać innych, przez jakiś czas może
osiągać swoje niecne cele, podczas gdy ktoś naiwnie wierzący w wartości
społeczne, może wiecznie cierpieć i nie rozumieć nawet dlaczego. Jeżeli ktoś na
dodatek wierzy w jakąś „sprawiedliwość dziejową”, czy „opatrznościową”, tego
rozczarowania mogą doprowadzić na skraj rozpaczy. Dlatego trzeba po pierwsze
się umówić, czy zależy nam na tym, żeby było przejrzyście i uczciwie. Jeżeli
już takie założenie przyjmiemy, spróbujmy je wcielać w życie. Robota to
syzyfowa i nie przynosząca natychmiastowych profitów, ale jest nadzieja, że po
latach konsekwentnego stosowania wypracujemy coś, co się nazywa kapitałem
społecznym. Oznaczałoby to, że zaczniemy żyć w społecznościach, w których
będziemy mogli sobie nawzajem ufać i wspólnie coś budować, a nie tkwić w
wiecznej frustracji, nieufności i strachu przed sąsiadem, kolegą z pracy, a
nawet szwagrem. To, że dzisiaj tak niechętnie działamy razem, że brakuje
obywatelskich inicjatyw, choćby w tak prostej sprawie jak urządzenie kwietnika
przed blokiem, wynika właśnie z nieufności czy wręcz niechęci wobec bliźniego..
Jesteśmy nauczeni oglądać się na władzę i to tę w samej
Warszawie, podczas gdy wiele moglibyśmy zrobić sami. Nie jest to jednak do
końca nasza własna wina, choć wybielać się zbytnio nie powinniśmy, bo
jakikolwiek gang (partia) dorwie się do władzy i poobsadza stanowiska, obywatel
traktowany jest najwyżej jako odbiorca komunikatu od owej władzy, a nie jako
partner, czy broń Boże inicjator jakichś działań na forum publicznym. Obywatel
partiom po prostu przeszkadza, bo one przecież wiedzą najlepiej, co dla
obywatela najlepsze.
Współpraca i wzajemne zaufanie to conditio sine qua non, które oczywiście znowu niczego samo z siebie
nie załatwi, ale stanowi punkt wyjścia do wszelkich dalszych działań. Żeby te
warunki zaistniały, musimy kształtować młodych ludzi w kierunku świata
prostych zasad – przyczyna i skutek. Zachowanie właściwe powoduje pożądane
efekty, niewłaściwe efekty opłakane. Jeżeli ktoś od dziecka jest wychowywany w
świecie, gdzie ta prosta logika nie obowiązuje, w dorosłym życiu musi być
przygotowany na życie bez żadnych reguł, w którym każdy jest wrogiem każdego.
Wydaje mi się, że tego nie chcemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz