niedziela, 2 września 2012

W dniu świętego Stefana, czyli kilka słów o imieninach


Każdy, kto przeżył więcej niż 30 lat z pewnością zauważył przemiany w kulturze życia codziennego, jakie zaszły za jego życia. Jeżeli ktoś przeżył tych lat jeszcze więcej, ten czasami się dziwi, że był już na świecie, kiedy panowała jeszcze zupełnie inna epoka. Nie ma się co rozpisywać na temat wpływu ekonomii i polityki na kulturę (czasami vice versa), więc pominę już ten prosty fakt, że dorastałem pod rządami komunistów i ich prób narzucenia pewnych wzorców kulturowych. Oprócz negatywnych bohaterów filmu Barei Rozmowy kontrolowane (ci, którzy nie wiedzieli, kiedy obchodzi się Wigilię, a podczas niej jedli golonkę w piwie i śpiewali „Podmoskownyje wiecziera”), generalnie nawet większość notabli partyjnych świętowała przy choince Boże Narodzenie, a w Wigilię spotykała się z rodziną i łamała opłatkiem.

Z chrześcijańskich korzeni pewnych obyczajów często nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Kto w latach 60. i 70. myślał o tym, że popularna okazja do radosnej popijawy w gronie rodziny i znajomych wiąże się z katolickim świętem upamiętniającym danego świętego? Owszem, ja się o tym dowiedziałem od siostry-katechetki dość wcześnie, jeszcze chyba w II klasie podstawówki, ale czy było powszechną wiedzą, że imieniny do dzień świętego patrona?

W środowiskach zwanych patologicznymi imieniny były okazją do naciągnięcia solenizanta przez kolegów na postawienie dużych ilości alkoholu. Przy takich okazjach okazywało się, że solenizant, którego grono bliskich znajomych nie było zbyt imponujące, nagle stawał się osobą niezwykle popularną, zaś grono „przyjaciół” i „kolegów” gwałtownie się powiększało.

Zostawmy jednak patologię społeczną. Imieniny obchodzono chętnie we wszystkich środowiskach. Przed latami 70. ubiegłego stulecia praktycznie mało kto świętował urodziny. „Urodziny to niemiecki zwyczaj”, mawiały babki, ciotki i inni starsi członkowie rodziny. Ponieważ w wiek szkolny wszedłem w epoce Gierka, a niektórzy nazywali moje pokolenie „dziećmi Marksa i Coca-Coli”, i lubiłem dostawać prezenty (nadal lubię, nie oszukujmy się!), obchodziłem zarówno urodziny jak i imieniny. Imieniny dziecka kojarzyły się jednak przede wszystkim z nieco ambarasującym obyczajem przyniesienia do szkoły torby cukierków, poczęstowania pani i wszystkich uczniów w klasie. Urodziny zaś z przyjęciem w domu, tortem ze świeczkami i prezentami od rodziców i od gości. Chyba właśnie w podejściu mojego pokolenia do tych dwóch uroczystości należy upatrywać genezy zwycięstwa urodzin nad imieninami, jakie obserwujemy dzisiaj.

Koniec lat siedemdziesiątych to nie był już najlepszy czas dla wyprawiających imieniny. Trudno było o dobre jedzenie, choć na imieniny oczywiście solenizant stawał na głowie i zdobywał dobrą wędlinę do ułożenia na półmisku (prekursor „mięsnego jeża” był obowiązkowy!). Królowała też sałatka jarzynowa (jak mówi Robert Makłowicz, na świecie znana jako „Russian salad”, a której on „do ust nie bierze”). Goście siadali wokół stołu przykrytego białym obrusem i uginającego się od jadła i tak spędzali wiele godzin, jedząc, pijąc alkohol i wesoło rozmawiając. W zależności od preferencji, na niektórych przyjęciach się śpiewało, a jeżeli gospodarz dysponował gramofonem („adapterem”, jak się wówczas mówiło) i odrobiną wolnej podłogi (co przy rozmiarach standardowych gomułkowskich, czy gierkowskich mieszkań w blokach nie było takie oczywiste), mogły się odbywać nawet tańce. Z tym oczywiście trzeba było uważać, bo przecież sąsiedzi…

Z rozmów ze starszymi już w latach 80. pamiętam, że wspominali z nostalgią lata 60. Chodziło mianowicie o to, że o ile w latach 80. kiedy się szło do kogoś na imieniny (czy jakąkolwiek inną imprezę) wypadało wziąć ze sobą butelkę alkoholu, to podobno te dwa dziesięciolecia wcześniej było to nie do pomyślenia. Solenizanta stać było bowiem na wódkę, wino i likiery dla swoich gości, zaś przyniesienie własnego alkoholu byłoby uznane za nietakt. Natomiast jedna z moich nauczycielek wspominała lata 60. jako czasy, kiedy nie tylko był większy wybór wędlin, niż za Gierka, ale ludzie pili mniej, bo pół litra wódki wystarczyło na 20-osobowe przyjęcie imieninowe. Zarówno wtedy (koniec lat 70.), jak i dziś uważam, że pani ta zanadto idealizowała lata swojej młodości. Nie wolno jednak wykluczyć faktu, że w latach 60. środowiska inteligenckie nie miały aż takiego „parcia na alkohol”, jak to się stało ich zwyczajem już dekadę później.

Ludzie mojego i starszego pokolenia, kiedy chcą powiedzieć, że ktoś opowiada bzdury, mówią, że „takie rzeczy to u cioci na imieninach”, a nie w poważnej dyskusji. Akurat ja doskonale pamiętam faktyczne imieniny u mojej ciotki, na których było mnóstwo gości – babcia z dziadkiem, siostry babci ze swoimi dziećmi i wnukami, czyli moimi kuzynami, koleżanki i koledzy z pracy ciotki i wujka. Ciotka mieszkała wówczas przy ulicy Franciszkańskiej w Łodzi w mieszkaniu, które składało się z kuchni, łazienki, przedpokoju i jednego, ale za to bardzo dużego pokoju. Mimo, że pokój ten faktycznie był imponujących rozmiarów, do dziś zachodzę w głowę, jak pomieściło się w nim tylu gości.

Imieniny tym różniły się na dodatek od innych okazji do towarzyskiego spotkania połączonego z konsumpcją alkoholu i jedzenia, że się na nie gości nie zapraszało. „Na imieniny przychodzi ten, kto pamięta”, to kolejny tekst babć i ciotek, jaki pamiętam z dzieciństwa. Liczba gości na imieninach świadczyła o szacunku dla solenizanta i jego popularności wśród rodziny i znajomych. Na imieniny należało się więc dobrze przygotować, bo nigdy teoretycznie nie było wiadomo ilu gości trzeba będzie nakarmić i napoić. 

Stopniowo ten zwyczaj ulegał modyfikacji, ponieważ jeżeli imieniny przypadały na dzień roboczy poprzedzający inny dzień roboczy, mało kto chciał iść do pracy w stanie poimprezowego zmęczenia (choć byli i tacy, którym to wcale nie przeszkadzało, ale to cała długa historia o kulturze pracy w PRL), więc przyjęcie imieninowe przekładano na sobotę (też był to dzień roboczy, ale za to niedziela była wolna). W takiej sytuacji wszystkich zainteresowanych należało o tym fakcie powiadomić. Takie powiadomienie zaś przybierało formę (chcący czy niechcący) zaproszenia. W ten sposób pożegnaliśmy się z obyczajem polegającym na tym, że „na imieniny przychodzi ten, kto pamięta”.

Starsze pokolenie nadal obchodzi imieniny jak za dawnych lat. Ja już niekoniecznie. Może dlatego, że wypadają zaraz po wakacjach, a więc w moim przypadku podczas finansowego „przednówka”? Świętuję raczej z najbliższą rodziną, odbieram telefony od dalszej. Od czasu do czasu tylko przypominam sobie, że jest to dzień katolickiego świętego Stefana, króla Węgier (nie, nie tego, którego imieniem nazwano katedrę w Wiedniu, bo tamten Stefan to tak naprawdę św. Szczepan męczennik), który był królem silnym a okrutnym, siłą zmuszającym swoich Madziarów do przyjęcia chrześcijaństwa, a który przed swoim chrztem nazywał się Wajk.

5 komentarzy:

  1. Świetny tekst. Stefan masz talent. Naprawdę jestem pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. teraz to nieliczni maja powody do świetowania a ci nieliczni to i tak świetuja za czyjeś pieniadze - firmy , korporacji itd .
    Uważam , że warto pójsc Kawałek dalej i po co ludziom nadawać imiona skoro sie powtarzaja i nazwiska też tam samo jak mozna tylko numer pesel przedstawisz sie numerem i od razu wiadomo kto ty zacz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten pomysł byłby niemal doskonały, gdyby ludzki umysł pracował jak komputer. Niestety zapamiętywanie liczb przychodzi nam z większym trudem niż słów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale ok. 70 lat temu przeprowadzano juz eksperymenty z ćwiczeniem pamięci ludzkiej do cyfr z ponoć niezłymi wynikami . Niestety zaniechano tych obiecujacych prób po ok. 5 latach ale zawsze mozna do nich wrócić tym bardziej , że zapamietać trzeba tylko 5 cyfr bo pierwsze 6 pamietamy nijako naturalnie .

    OdpowiedzUsuń
  5. W porządku, ale przyporządkowanie ciągu cyfr do twarzy? To wymaga właśnie ćwiczenia, podczas gdy zapamiętywanie jednego słowa nie sprawia nam większych problemów. A przecież każda cyfra to słowo. Miano człowieka składające się 10 cyfr stanowiłoby wyraz niezwykle długi i niewygodny w komunikacji ustnej. Czy pierwsze 6 cyfr zapamiętujemy "naturalnie"? Też bym polemizował. Przy ok. 100 znajomych, jakich każdy z nas ma, nie byłoby to wcale łatwe.

    OdpowiedzUsuń