Każdy, kto przeżył więcej niż 30 lat z pewnością zauważył
przemiany w kulturze życia codziennego, jakie zaszły za jego życia. Jeżeli ktoś
przeżył tych lat jeszcze więcej, ten czasami się dziwi, że był już na świecie,
kiedy panowała jeszcze zupełnie inna epoka. Nie ma się co rozpisywać na temat
wpływu ekonomii i polityki na kulturę (czasami vice versa), więc pominę już ten
prosty fakt, że dorastałem pod rządami komunistów i ich prób narzucenia pewnych
wzorców kulturowych. Oprócz negatywnych bohaterów filmu Barei Rozmowy kontrolowane (ci, którzy nie
wiedzieli, kiedy obchodzi się Wigilię, a podczas niej jedli golonkę w piwie i
śpiewali „Podmoskownyje wiecziera”), generalnie nawet większość notabli
partyjnych świętowała przy choince Boże Narodzenie, a w Wigilię spotykała się z
rodziną i łamała opłatkiem.
Z chrześcijańskich korzeni pewnych obyczajów często nawet
nie zdawaliśmy sobie sprawy. Kto w latach 60. i 70. myślał o tym, że popularna
okazja do radosnej popijawy w gronie rodziny i znajomych wiąże się z katolickim
świętem upamiętniającym danego świętego? Owszem, ja się o tym dowiedziałem od
siostry-katechetki dość wcześnie, jeszcze chyba w II klasie podstawówki, ale
czy było powszechną wiedzą, że imieniny do dzień świętego patrona?
W środowiskach zwanych patologicznymi imieniny były okazją
do naciągnięcia solenizanta przez kolegów na postawienie dużych ilości
alkoholu. Przy takich okazjach okazywało się, że solenizant, którego grono
bliskich znajomych nie było zbyt imponujące, nagle stawał się osobą niezwykle
popularną, zaś grono „przyjaciół” i „kolegów” gwałtownie się powiększało.
Zostawmy jednak patologię społeczną. Imieniny obchodzono
chętnie we wszystkich środowiskach. Przed latami 70. ubiegłego stulecia
praktycznie mało kto świętował urodziny. „Urodziny to niemiecki zwyczaj”,
mawiały babki, ciotki i inni starsi członkowie rodziny. Ponieważ w wiek szkolny
wszedłem w epoce Gierka, a niektórzy nazywali moje pokolenie „dziećmi Marksa i
Coca-Coli”, i lubiłem dostawać prezenty (nadal lubię, nie oszukujmy się!),
obchodziłem zarówno urodziny jak i imieniny. Imieniny dziecka kojarzyły się
jednak przede wszystkim z nieco ambarasującym obyczajem przyniesienia do szkoły
torby cukierków, poczęstowania pani i wszystkich uczniów w klasie. Urodziny zaś
z przyjęciem w domu, tortem ze świeczkami i prezentami od rodziców i od gości.
Chyba właśnie w podejściu mojego pokolenia do tych dwóch uroczystości należy
upatrywać genezy zwycięstwa urodzin nad imieninami, jakie obserwujemy dzisiaj.
Koniec lat siedemdziesiątych to nie był już najlepszy czas
dla wyprawiających imieniny. Trudno było o dobre jedzenie, choć na imieniny
oczywiście solenizant stawał na głowie i zdobywał dobrą wędlinę do ułożenia na
półmisku (prekursor „mięsnego jeża” był obowiązkowy!). Królowała też sałatka
jarzynowa (jak mówi Robert Makłowicz, na świecie znana jako „Russian salad”, a
której on „do ust nie bierze”). Goście siadali wokół stołu przykrytego białym
obrusem i uginającego się od jadła i tak spędzali wiele godzin, jedząc, pijąc
alkohol i wesoło rozmawiając. W zależności od preferencji, na niektórych
przyjęciach się śpiewało, a jeżeli gospodarz dysponował gramofonem („adapterem”,
jak się wówczas mówiło) i odrobiną wolnej podłogi (co przy rozmiarach
standardowych gomułkowskich, czy gierkowskich mieszkań w blokach nie było takie
oczywiste), mogły się odbywać nawet tańce. Z tym oczywiście trzeba było uważać,
bo przecież sąsiedzi…
Z rozmów ze starszymi już w latach 80. pamiętam, że
wspominali z nostalgią lata 60. Chodziło mianowicie o to, że o ile w latach 80.
kiedy się szło do kogoś na imieniny (czy jakąkolwiek inną imprezę) wypadało
wziąć ze sobą butelkę alkoholu, to podobno te dwa dziesięciolecia wcześniej było
to nie do pomyślenia. Solenizanta stać było bowiem na wódkę, wino i likiery dla
swoich gości, zaś przyniesienie własnego alkoholu byłoby uznane za nietakt.
Natomiast jedna z moich nauczycielek wspominała lata 60. jako czasy, kiedy nie
tylko był większy wybór wędlin, niż za Gierka, ale ludzie pili mniej, bo pół
litra wódki wystarczyło na 20-osobowe przyjęcie imieninowe. Zarówno wtedy
(koniec lat 70.), jak i dziś uważam, że pani ta zanadto idealizowała lata
swojej młodości. Nie wolno jednak wykluczyć faktu, że w latach 60. środowiska
inteligenckie nie miały aż takiego „parcia na alkohol”, jak to się stało ich
zwyczajem już dekadę później.
Ludzie mojego i starszego pokolenia, kiedy chcą powiedzieć,
że ktoś opowiada bzdury, mówią, że „takie rzeczy to u cioci na imieninach”, a
nie w poważnej dyskusji. Akurat ja doskonale pamiętam faktyczne imieniny u
mojej ciotki, na których było mnóstwo gości – babcia z dziadkiem, siostry babci
ze swoimi dziećmi i wnukami, czyli moimi kuzynami, koleżanki i koledzy z pracy
ciotki i wujka. Ciotka mieszkała wówczas przy ulicy Franciszkańskiej w Łodzi w
mieszkaniu, które składało się z kuchni, łazienki, przedpokoju i jednego, ale
za to bardzo dużego pokoju. Mimo, że pokój ten faktycznie był imponujących
rozmiarów, do dziś zachodzę w głowę, jak pomieściło się w nim tylu gości.
Imieniny tym różniły się na dodatek od innych okazji do
towarzyskiego spotkania połączonego z konsumpcją alkoholu i jedzenia, że się na
nie gości nie zapraszało. „Na imieniny przychodzi ten, kto pamięta”, to kolejny
tekst babć i ciotek, jaki pamiętam z dzieciństwa. Liczba gości na imieninach
świadczyła o szacunku dla solenizanta i jego popularności wśród rodziny i
znajomych. Na imieniny należało się więc dobrze przygotować, bo nigdy
teoretycznie nie było wiadomo ilu gości trzeba będzie nakarmić i napoić.
Stopniowo ten zwyczaj ulegał modyfikacji, ponieważ jeżeli
imieniny przypadały na dzień roboczy poprzedzający inny dzień roboczy, mało kto
chciał iść do pracy w stanie poimprezowego zmęczenia (choć byli i tacy, którym
to wcale nie przeszkadzało, ale to cała długa historia o kulturze pracy w PRL),
więc przyjęcie imieninowe przekładano na sobotę (też był to dzień roboczy, ale
za to niedziela była wolna). W takiej sytuacji wszystkich zainteresowanych
należało o tym fakcie powiadomić. Takie powiadomienie zaś przybierało formę
(chcący czy niechcący) zaproszenia. W ten sposób pożegnaliśmy się z obyczajem
polegającym na tym, że „na imieniny przychodzi ten, kto pamięta”.
Starsze pokolenie nadal obchodzi imieniny jak za dawnych
lat. Ja już niekoniecznie. Może dlatego, że wypadają zaraz po wakacjach, a więc
w moim przypadku podczas finansowego „przednówka”? Świętuję raczej z najbliższą
rodziną, odbieram telefony od dalszej. Od czasu do czasu tylko przypominam
sobie, że jest to dzień katolickiego świętego Stefana, króla Węgier (nie, nie
tego, którego imieniem nazwano katedrę w Wiedniu, bo tamten Stefan to tak
naprawdę św. Szczepan męczennik), który był królem silnym a okrutnym, siłą
zmuszającym swoich Madziarów do przyjęcia chrześcijaństwa, a który przed swoim
chrztem nazywał się Wajk.
Świetny tekst. Stefan masz talent. Naprawdę jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńteraz to nieliczni maja powody do świetowania a ci nieliczni to i tak świetuja za czyjeś pieniadze - firmy , korporacji itd .
OdpowiedzUsuńUważam , że warto pójsc Kawałek dalej i po co ludziom nadawać imiona skoro sie powtarzaja i nazwiska też tam samo jak mozna tylko numer pesel przedstawisz sie numerem i od razu wiadomo kto ty zacz.
Ten pomysł byłby niemal doskonały, gdyby ludzki umysł pracował jak komputer. Niestety zapamiętywanie liczb przychodzi nam z większym trudem niż słów.
OdpowiedzUsuńAle ok. 70 lat temu przeprowadzano juz eksperymenty z ćwiczeniem pamięci ludzkiej do cyfr z ponoć niezłymi wynikami . Niestety zaniechano tych obiecujacych prób po ok. 5 latach ale zawsze mozna do nich wrócić tym bardziej , że zapamietać trzeba tylko 5 cyfr bo pierwsze 6 pamietamy nijako naturalnie .
OdpowiedzUsuńW porządku, ale przyporządkowanie ciągu cyfr do twarzy? To wymaga właśnie ćwiczenia, podczas gdy zapamiętywanie jednego słowa nie sprawia nam większych problemów. A przecież każda cyfra to słowo. Miano człowieka składające się 10 cyfr stanowiłoby wyraz niezwykle długi i niewygodny w komunikacji ustnej. Czy pierwsze 6 cyfr zapamiętujemy "naturalnie"? Też bym polemizował. Przy ok. 100 znajomych, jakich każdy z nas ma, nie byłoby to wcale łatwe.
OdpowiedzUsuń