Poczucie przynależności narodowej bierze się przede
wszystkim z wychowania. Niestety żadnych myśli na ten temat nie dziedziczymy w
genach. Wszystkiego musimy się nauczyć od tych, którzy już jakieś poczucie
tożsamości mają. Poczucie narodowe to konstrukt myślowy/językowy często u
niektórych tak w procesie wychowania zakorzeniony, że uważają go za tak
naturalny jak oddychanie czy jedzenie. Niemniej prawda jest taka, że tradycja
przychodzi do nas, jako istot biologicznych, z zewnątrz, za pośrednictwem
języka.
Można z tego wysnuć dwa (a nawet więcej) pozornie odmienne
wnioski. Jeden to taki, że nie ma czegoś takiego jak narody, bo to tylko
konstrukty językowe pochodzące z dyskursu władzy. Bardzo rzecz upraszczając,
chodzi o to, że ci, którym się udało zorganizować grupę, na jakimś etapie wmawiają
jej, że są wspólnotą złączoną czymś więcej niż tylko ich władzą. Drugi wniosek
jest natomiast taki, że naród może powstać na każdym etapie dziejów, zaś ci,
którzy wierzą, że rację bytu mają tylko narody „historyczne”, zapominają, że
one też miały kiedyś swój początek. Trudno jest wnikać w stopień nacjonalizmu,
pojętego niekoniecznie negatywnie, ale jako świadomości przynależności, poszczególnych
narodów, ale myślę, że śmiało można powiedzieć, że Kubańczyk czuje się jednak
kimś innym od Meksykanina czy Wenezuelczyka, choć te tożsamości narodziły się
dopiero w XIX wieku. Nie wiem, też jaka jest świadomość narodowa Panamczyków,
ale są to w każdym razie obywatele kraju, który został sztucznie stworzony
przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Teodora Roosevelta, któremu potrzeby był
ten kawałek kolumbijskiej ziemi, żeby zbudować na nim kanał (tak, tak, wiem, że
już wcześniej były tam tendencje secesjonistyczne, ale fakt pozostaje faktem).
Nie wiem doprawdy jak w całym społeczeństwie białoruskim
kształtuje się stopień świadomości odrębnej białoruskiej tożsamości i w czym
się on objawia, ponieważ nie znam badań nad tym zagadnieniem. Faktem pozostaje,
że do XIX wieku Ruś Biała była pojęciem geograficznym, podobnie jak Ruś Czarna
i Czerwona (terminologia prawdopodobnie przejęta przez Słowian od Sarmatów –
biały-zachodni, czarny-północny, czerwony-południowy, zielony-wschodni).
Odmiana języka ruskiego, jaka była językiem urzędowym w Wielkim Księstwie
Litewskim, faktycznie dała początek współczesnemu językowi białoruskiemu, ale
sam język to nie jednak nie wszystko, bo przecież jako tako uświadomieni
politycznie Rusini z Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli bojarzy (szlachta)
uważali się raczej za Litwinów. Świadomość odrębności polityczno-etnicznej
pojawi się i rozwinie w XIX wieku. Ledwo jednak ten białoruski nacjonalizm
zaczął kiełkować, przyszedł bolszewizm (mam na myśli zarówno ten przedwojenny
na najdalszych kresach I Rzeczypospolitej, jak i ten po II wojnie światowej,
który zagarnął kresy II Rzeczypospolitej), zaś język białoruski stał się
językiem „babuszek iż dieriewni”, jak mawia pewien znajomy z Mińska, albo
kurczącej się mniejszości białoruskiej w Polsce.
Powszechnie wiadomo, że przez długie lata XX wieku wielu
białoruskojęzycznych mieszkańców podlaskich wsi uważało się po prostu za „tutejszych”,
bo nikt im po prostu nie zaszczepił do głowy żadnego konstruktu językowego,
czyli poczucia narodowego. Obecnie jest inaczej, i właśnie rzecz w tym, że nikt
nie ma prawa odmawiać tym ludziom owego poczucia tylko dlatego, że sam
konstrukt jest stosunkowo nowy, jak i dlatego, że na dodatek dotarł do nich tak późno.
Czują się kim się czują i mają do tego pełne prawo.
Na terenie Białorusi, co jest bardzo ciekawe, gdzie język
białoruski jest naprawdę bardzo zagrożony przez rosyjski, mieszkańcy tego kraju
jednak odczuwają własną odrębność od Rosjan, choć posługują się na co dzień ich
językiem. Być może jest to zjawisko podobne do tego z Irlandii.
O Litwinach i Ukraińcach można by się rozpisywać równie
długo, bo wiadomo, że pod koniec XVII wieku praktycznie cała warstwa rządząca i
intelektualna Litwy była spolonizowana, a pojęcie Litwin, jak pisał sam
Mickiewicz, było czymś takim jak Mazowszanin (Mickiewicz pisał „Mazur”, choć
nie chodziło mu o polskojęzycznych obywateli Prus) czy Wielkopolanin.
Odrodzenie języka na podstawie dialektów wiejskich nastąpiło też praktycznie w
II połowie XIX wieku. Geograficzny termin Ukraina również daje nazwę etnicznemu
narodowi mniej więcej w tym samym czasie, bo przecież wcześniej sami mieszkańcy
tych terenów nazywali siebie Rusinami.
Piszę o tym wszystkim w kontekście niektórych wypowiedzi na
temat kresów wschodnich, jakie niedawno czytałem. Większość z wielkim
sentymentem pisze o polskiej kulturze kresowej, o wspaniałych ludziach, którzy
tam mieszkali i o tym, że niestety ślady zarówno po tych ludziach jak i ich kulturze
już się zacierają, bo nikt o nie nie dba. Jest to oczywiście zarzut pod adresem
polskich władz państwowych. To, że po kulturze profesorów lwowskich we
Wrocławiu czy wileńskich w Toruniu, coraz mniej zostało, to niestety pokłosie
zarówno lat komuny, jak i późniejszego zejścia na psy całego dyskursu
politycznego w Polsce.
Zarzuty pod adresem rządzących są z całą pewnością częściowo
słuszne. Władze państwa polskiego zdają się być bezradne wobec szowinizmu
litewskiego, czy działań prezydenta Łukaszenki na Białorusi skierowanych
przeciwko mniejszości polskiej. W jakimś stopniu doskonale rozumiem kolejne
polskie rządy, które prawdopodobnie nie chciały być porównywane do kół
związanych z niemieckimi ziomkostwami. Nie cierpimy przecież Niemców
manifestujących sentyment wobec ziem, na których niegdyś mieszkali. Niektórzy z
nich oczywiście buńczucznie domagają się zwrotu tych ziem, ale w samych
Niemczech mało kto traktuje ich poważnie.
Nie lubimy tych niemieckich ziomkostw bardzo, ale mamy
pretensje do rządu polskiego, że nie chce się angażować w poparcie organizacji,
których członkowie często głośno mówią o powrocie Polski na jej dawne kresy.
Władze boją się być kojarzone z takimi środowiskami, choć np. władze niemieckie
nie widzą problemu w pokazaniu się na zjeździe organizacji ziomkowskich. W ten sposób sprawa ważna, która, gdyby była
mądrze prowadzona, mogłaby przynieść wiele dobrego zarówno nam, jak i
obywatelom trzech naszych wschodnich sąsiadów, faktycznie pozostaje w sferze
zainteresowań jedynie tych, którzy kierują się agresywnym sentymentem. Tak może
wcale zresztą nie jest, ale tak wygląda.
W ten sposób wytwarza się bardzo dziwna sytuacja, w której
zainteresowanie dawnymi kresami wschodnimi wydaje się domeną wyłącznie jakichś konserwatystów,
prawicowców, nacjonalistów i słuchaczy Radia Maryja. To nie służy nikomu.
Strach przed posądzeniem o nacjonalizm to jakaś zmora
polskiej lewicy (szeroko pojętej) i centrum. Generalnie lewicowcy są bardzo
wyrozumiali dla cudzych nacjonalizmów, no bo inne narody trzeba szanować.
I Rzeczpospolita nie była krajem nacjonalistycznym, bo
myślenie tego typu narodziło się dopiero w XIX wieku. XIX wiek wykształcił też
specyficzny polski nacjonalizm porównywalny z żydowskim, a to z tego względu,
że były to jedyne wówczas nacjonalizmy bez państw. M.in. dlatego rozbiory były
jedną z najgorszych zbrodni w dziejach świata, bo nie tylko zlikwidowały całe
wielkie państwo, ale zaaplikowały jego mieszkańcom traumę, która do dziś odbija
się na naszej mentalności.
Jest to o tyle ważne, że zostaliśmy pozbawieni szansy na
wykształcenie zupełnie innych form współistnienia grup narodowościowych na
ziemiach przedrozbiorowych.
No dobrze, historia historią, ale trzeba wrócić do twardej
rzeczywistości. Nie jest łatwo kochać utracone Kresy i równocześnie nie czuć
resentymentu wobec obecnie tam rządzących. Oczywiście można mieć szereg
pretensji do naszych władz, że wobec tamtych nie są wystarczająco stanowcze,
ale tak czy inaczej myśl o odzyskaniu tamtych ziem jest niebezpieczną utopią. Pojawiają
się również koncepcje piłsudczykowskie, a więc federalistyczne, co wydaje się bardziej
empatyczne wobec obecnych gospodarzy tamtych ziem, ale jak na razie brakuje
partnerów do rozmów na ten temat.
Generalnie jednak nigdy nie można mówić nigdy, bo nie wiemy,
co się stać może nawet za miesiąc. Nie jestem optymistą co do przetrwania Unii
Europejskiej w obecnym kształcie. Plany większego jej zaciśnienia i
przekształcenia w wielkie państwo federalne nieco mnie przerażają, zwłaszcza,
że już wiadomo, że oznaczałoby to na samym początku, że biedna Polska musiałaby
finansowo wspomóc bogatszą Hiszpanię czy Włochy, a kto wie czy wkrótce nie
Francję. Głosy polityków zachodnich, w tym Jose Barosso, pokazują, że ludzie ci
są chyba gorszymi oszołomami, niż niejeden polski prawicowiec, ponieważ cel
polityczny wydaje im się o wiele ważniejszy od ratowania gospodarki, a
właściwie poszczególnych gospodarek.
W takiej sytuacji kto wie, czy w lat
kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt nie nastąpią nowe przetasowania w sojuszach,
uniach i związkach.
Wracając do kwestii Kresów. Jednym z największych problemów
są nacjonalizmy. W tym wypadku nasz nacjonalizm natyka się na nacjonalizmy litewski,
białoruski i ukraiński i nie ma się co łudzić, co do możliwości manewru w tej
sytuacji.
Jednym z największych problemów, jakie stworzyły tzw.
nowoczesne (ha, naprawdę nowoczesne to one były pod koniec XIX wieku)
nacjonalizmy, a już zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej, to ten, że
obecnie przeciwstawia się patriotyzm obywatelskości. Jest to jeden z
największych błędów metodologicznych, w jaki popadło wielu współczesnych
socjologów, ale to już temat na kolejny wpis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz