Myślenie doktrynerskie, czy wręcz sekciarskie, jakimi
kierują się nie tylko politycy, ale niestety również ekonomiści, którzy z racji
pozorów naukowego obiektywizmu, jaki rzekomo reprezentują, niszczy nie tylko
ich samych podważając ich wiarygodność (pal ich licho!), ale przede wszystkim robi
wodę z mózgu tzw. opinii publicznej, a najogólniej rzecz ujmując, odbija się
fatalnie na rzeczywistości, która dotyka nas wszystkich.
Doktrynerski socjalizm prowadzi do powszechnego
niezadowolenia spowodowanego kompletnie obłędną metodą zarządzania produkcja i
jeszcze bardziej obłędną metodą dystrybucji/redystrybucji dóbr. Kto pamięta
realny socjalizm, ten dobrze wie, że w socjalizmie wiecznie czegoś brakowało i
nikt nie wiedział dlaczego.
Doktrynersko pojęty wolny rynek, czyli taki, w który państwo
wtrąca się jak najmniej, albo najlepiej wcale, prowadzi do kryzysów takich, z
jakim mamy do czynienia obecnie. Doktrynerski wolny rynek, jak każde myślenie
sekciarskie, ma swoje „magiczne zaklęcia”. Jednym z nich jest deregulacja.
Samo to słowo, podobnie jak to, co się pod nim kryje, w
wielu przypadkach może być zbawienne dla gospodarki. Obecnie zapowiadana
deregulacja dostępu do pewnych zawodów może faktycznie na początku wprowadzić
nieco bałaganu, ale wierzę, że w przeciągu kilku lat na rynku faktycznie
zostaną najlepsi i to klienci ocenią, czy tym najlepszym będzie ktoś po
aplikacji, czy też egzaminie państwowym (w zależności od zawodu), czy też ktoś,
kto się po prostu zajmuje daną działalnością i jest w tym dobry. To nic innego,
ale powrót do swego rodzaju kapitalistycznej rewolucji, jaka zapanowała w XVIII
i XIX wieku, kiedy przełamano monopol cechów i gildii. Jak wiemy, one same nie
zniknęły. Dzisiaj również nikt nie likwiduje samych korporacji. Nikt nikomu nie
będzie bronił szukania potwierdzenia swoich kwalifikacji w tychże, ale po
prostu nie będzie musiał. To jest zdrowe.
Podobnie jest z produkcją polskiego wina (mam na myśli wino,
a nie tanie owocowe napoje alkoholizowane). Są producenci, jest produkt
(szczerze mówiąc dość drogi, więc nie będzie raczej stanowił konkurencji dla
bułgarskich Sofii i Sakarów – ups, no i mamy lokowanie produktu –
niezamierzone), byliby i kupcy, ale sprzedawać nie wolno. Dlaczego? Bo nie i
już. Taki przepis, taka regulacja.
Jest przepis, który zakazuje oddawać lekko przeterminowaną
żywność do ośrodków dla ubogich za darmo. Produkt jeszcze bez problemu dałoby
się zjeść, ubodzy mogliby zaspokoić głód, ich opiekunowie mieliby łatwiej, ale
nie wolno i już. Taka regulacja.
Generalnie więc jestem w ogromnej liczbie przypadków raczej
za deregulacją niż regulacją, ponieważ uważam, że polskie prawo w tychże
przypadkach jest antyobywatelskie, a wręcz antyludzkie.
Tymczasem jednak deregulacji nie można traktować jak
dogmatu, bo wtedy bardzo łatwo wylać dziecko z kąpielą. Jak się dowiedziałem z
doskonałego amerykańskiego filmu dokumentalnego „Inside Job”, po wielkiej
depresji lat 30. ubiegłego stulecia, wszystkie banki amerykańskie podlegały
ścisłej kontroli przepisów nie pozwalających pożyczać im więcej niż same miały.
Do połowy lat 70. obywatele USA cieszyli się dobrobytem, jakiego nie zaznali
nigdy wcześniej, ani niestety już nigdy potem. Od czasów prezydenta Reagana, za
którego rządów pozwolono w imię wolnorynkowego dogmatu na całkowitą deregulację
działalności banków, a więc pozwolono im na operacje, jakie ich szefom tylko
przyjdą do głowy, pojawiły się kombinacje tak obłędne, że doprowadziły do
szeregu „baniek”, czyli działaniu w sferze czystej metafory, z czego fatalne
okazały się te z 2008 roku, których skutki odczuwamy do dziś, a my w Polsce tak
naprawdę zaczynamy odczuwać dopiero teraz.
Banki, które napożyczały pieniędzy różnym szemranym
biznesmenom, a które same postąpiły szalenie ryzykownie, bo pożyczyły pieniądze
powierzone im przez klientów, licząc na to, że owi biznesmeni je pomnożą,
doprowadziły do sytuacji, w której ziemia nadal rodzi plony, fabryki coś
produkują, albo mogłyby z powodzeniem produkować, ale ludzi przestaje być stać na
zakup owych plonów i produktów. Na dodatek można odnieść wrażenie, że ludzie
odpowiedzialni za podaż pieniądza na rynku tworzą go „z powietrza” licząc na
to, że pożyczone przedsiębiorcom w jakiś sposób przemienią się w realną
wartość. Jak rozkręca się maszynka kryzysu nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć.
Spada popyt, więc trzeba zamykać firmy, ich pracownicy idą na bruk i nie mają
pieniędzy, więc spada popyt – kółko się domyka, a właściwie wcale się nie
domyka, tylko przechodzi w następne koło spirali zmierzającej w dół.
Jestem za deregulacją w szeregu dziedzinach życia
gospodarczego, ale okazuje się, że banki muszą podlegać przepisom i kontroli
organów, które te przepisy będą egzekwować. Na taki pomysł wpadli ostatnio
eurokraci, którzy faktycznie muszą coś zrobić, żeby uratować euro. Cieszę się z
jednej z nielicznych decyzji ministra Rostowskiego, jaka wydaje się mieć sens,
a mianowicie że odmówił przystąpienia Polski do ciała, na które pewnie
musiałaby płacić, a w którym nie miałaby nic do powiedzenia.
Eurokraci na dodatek nawołują do większej integracji
politycznej, bo inaczej tej wspólnej waluty nie da się należycie kontrolować –
to jest jednak osobny skomplikowany temat, którego wolałbym teraz nie poruszać.
Ograniczę się jednak do uwagi znowu zainspirowanej przez film „Inside Job”, w
którym porównywano to, co zrobiono z bankowością amerykańską, to połączenia
przegród na tankowcach, które mają na celu utrzymanie równowagi statku. Płyn w
jednym wielkim zbiorniku pod pokładem trudno kontrolować, a jego napłynięcie w
jedno miejsce może doprowadzić do katastrofalnego przechyłu. W porównaniu tym
chodziło o tworzenie się wielkich grup finansowych zrzeszających po kilka
banków, co generalnie było niezgodne z amerykańskim prawem i działało przeciwko
przepisom zabraniającym bankom podejmowania ryzykownych operacji przy pomocy
depozytów klientów.
W przypadku integracji gospodarek krajów europejskich,
obawiam się, że może ona doprowadzić dokładnie do takiego samego zjawiska. Tak
naprawdę już teraz obserwujemy rezultat zbyt wielkiej integracji – wystarczyła niegospodarność
jednego elementu (Grecji), a cała strefa euro „brzytwy się chwyta”. Wciągnięcie
Polski w ogólnoeuropejski system kontroli walutowej wciągnąłby nas w jeszcze
większe tarapaty, niż te w których już i tak jesteśmy. W tym wypadku jestem
zdecydowanie przeciwnikiem kolejnych europejskich regulacji idących w kierunku
ściślejszego łączenia gospodarek przy pomocy wzmocnienia unijnych struktur
politycznych (czyli stworzenia superpaństwa). A banki tak czy inaczej należy
pilnować i chronić je przed ich własnymi szefami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz