niedziela, 16 września 2012

Patriotyzm jako synonim obywatelskości



W maju 2006 roku (pamiętam, bo to było tydzień po śmierci mojego przyjaciela) wybrałem się do Biblioteki Uniwersytetu w Białymstoku im. Jerzego Giedroycia (tzn. biblioteka nosi jego imię, nie uniwersytet), żeby posłuchać dyskusji panelowej z udziałem naukowców z tejże uczelni, w tym moje koleżanki i kolegów anglistów, oraz historyka i socjologa, a także dwie Angielki z Uniwersytetu w Warwick. Wszyscy przedstawili ciekawe tezy, bardzo ciekawe wystąpienie miał dr Kirk Palmer, Amerykanin pracujący na białostockiej anglistyce, o rasowej klasyfikacji w oficjalnych formularzach stosowanych w USA. Historyk żalił się na brak manifestacji białoruskości ze strony jej spadkobierców, w tym ówczesnego rektora UwB i w ogóle tłamszeniu tejże tożsamości w Białymstoku. Było to wystąpienie, które wzbudziło szereg kontrowersji, a ja powstrzymałem się od głosu, ponieważ cisnęła mi się na usta złośliwość, że oto rektor powinien chyba przy każdym swoim publicznym wystąpieniu przedstawiać się „Jestem profesor….., pełnię funkcję rektora Uniwersytetu w Białymstoku i jestem Białorusinem”. Przepraszam wszystkich, ale przyszło mi wtedy do głowy takie właśnie skojarzenie ze sposobem przedstawiania się na spotkaniach Anonimowych Alkoholików, jakie znamy z amerykańskich filmów. Nie wypowiedziałem na szczęście swojej złośliwości głośno, ale nadal uważam, że zarzut historyka wobec ówczesnego rektora był raczej mało poważny.

Akurat kilka tygodni wcześniej ministrem edukacji narodowej został Roman Giertych i zapowiadał wprowadzenie większego nacisku na wychowanie patriotyczne. Technicznie jego pomysły były nieco oderwane od rzeczywistości (np. wprowadzenie więcej powieści Sienkiewicza do zestawu lektur szkolnych, a to dlatego, że przedwojenna młodzież czytała i kochała Sienkiewicza, w rezultacie czego dała przykład patriotyzmu i bohaterstwa podczas II wojny światowej, co w jakimś stopniu jest prawdą, ale… ), ale generalnie intencje miał takie, żeby młodzież polska nie rosła na cynicznych kosmopolitów, ale na polskich patriotów.

Młody doktor socjologii, który miał również wystąpienie podczas wspomnianej dyskusji, wyraził ubolewanie, że obecnie kładzie się większy nacisk na wychowanie patriotyczne, a nie obywatelskie. Ponieważ wielu z nas było przerażonych dopuszczeniem do władzy czołowego nacjonalisty i spadkobiercy czołowych nacjonalistów polskich, patriotyzm w jego wykładni nie kojarzył się wcale najlepiej. Dopiero jakiś czas później dotarło do mnie, że takie postawienie sprawy, jakiego dokonał socjolog, jest zasadniczo  chore i wprowadzające publiczność w błąd.

W Europie zachodniej nieczęsto używa się słowa „patriota”, ale w Stanach Zjednoczonych często się mówi o patriotach w kontekście tzw. rewolucji amerykańskiej, czyli wojny o niepodległość. Ta historia jest m.in. o tyle ciekawa, że ludzie, którzy jeszcze dziesięć lat, a nawet jeden rok przed 1776 czuli się Anglikami, a niektórzy nawet lojalnymi poddanymi króla Jerzego III, w tymże roku przekształcili się w amerykańskich patriotów. Oczywiście nie chcę tutaj powielać stereotypów amerykańskiej propagandy, bo z tym patriotyzmem różnie wśród różnych grup bywało, ale jednak znaleźli się ludzie, którzy gotowi byli ginąć za wyzwolenie spod władzy brytyjskiego króla, a tak naprawdę to brytyjskiego parlamentu, który narzucał na kolonistów kolejne daniny, a w którym owi koloniści nie mieli żadnych przedstawicieli. Gotowi byli walczyć i ginąć po to, żeby się czuć obywatelami, a nie poddanymi, i to obywatelami czynnie biorącymi udział w rządzeniu swoim krajem.

Oczywiście konstytucja USA to historia dość skomplikowana, ponieważ pierwotnie nikt z tzw. ojców założycieli jej nie planował, ale wkrótce stała się centralnym punktem amerykańskiego poczucia narodowego, spoiwem dla całej zbieraniny imigrantów i, śmiem twierdzić, obiektem uczuć patriotycznych. Oczywiście można dyskutować na temat Amerykanów, cynizmie ich warstw rządzących, głupocie ich warstw niższych itd., ale jeśli mówimy o patriotyzmie amerykańskim, zasadza się on na wierze w doskonałość ustroju politycznego. Amerykanie wierzą, że mieszkają w kraju, gdzie mieszka się najlepiej. Na dodatek od czasu do czasu ktoś im wmawia, że oni sami są najlepsi na świecie. Ostatnio zrobił to Clint Eastwood na konwencji republikanów. To już zbyt mądre nie jest, ale to inny temat. Podsumowując, patriotyzm i obywatelskość to rzeczy w Stanach Zjednoczonych nierozerwalne.

Wróćmy do Polski i do człowieka, którego niektórzy „nowocześni nacjonaliści”, jak np. Rafał Ziemkiewicz, obwiniają za zaszczepienie Polakom patriotyzmu głupiego, romantycznego, o podłożu mistycznym. W wielkim stopniu jest to niestety prawda. Trauma rozbiorów, o której pisałem wczoraj, sprawiła, że wrażliwe umysły zaczęły szukać jakiejś racjonalizacji potwornej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się Polska i Polacy. Mickiewicz stworzył więc swoją mętną filozofię mesjanizmu narodowego Polaków („Polska Chrystusem narodów”), co sprowadziło polskie myślenie patriotyczne na manowce mistyki i myślenia o polityce w kategoriach religijnych, odwracając uwagę od politycznego realizmu. Jeżeli jednak przeanalizujemy nawet te mistyczne i stylizowane na język Biblii „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego”, w których faktycznie prawie wszystko jest pseudoreligijnym bełkotem, to i tak doszukamy się całkiem racjonalnego (choć niestety też nieprawdziwego) uzasadnienia pochwały przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, na której popełniono zbrodnie. Pod doprowadzoną do granic absurdu metaforą kryje się pochwała tego państwa, jako tego, w którym panowała wolność oraz do którego chętnie przyjeżdżali cudzoziemcy, żeby owej wolności doświadczyć, żeby się „szlachcić”. W swojej fantazji na temat Polski jako kraju powszechnej szczęśliwości Mickiewicz posunął się nawet do tezy, że szlachectwo już prawie miało być rozszerzone na wszystkich mieszkańców Rzeczypospolitej, ale źli władcy ościennych państw do tego nie dopuścili. Fakt, że ten pomysł nadania faktycznego obywatelstwa (bo przecież szlachectwo równało się obywatelstwu) wszystkim, w tym pewnie chłopom i mieszczanom, nie miał żadnego uzasadnienia w polskiej przedrozbiorowej historii i myśli politycznej, ale chcę tutaj zwrócić uwagę na sam fakt, że Mickiewiczowi coś takiego przyszło do głowy.

Religijna metaforyczność to błąd, który pokutuje w niektórych środowiskach do dziś (np. wśród tych, którzy wierzą, że obecnie jedyny ratunek dla Polski do intronizacja Jezusa Chrystusa jako króla Polski). Niestety Adam Mickiewicz walnie się do tego typu myślenia przyczynił. Mało kto pamięta o tym, że pierwszą Rzeczpospolitą uważał za kraj, w którym wspaniale było mieszkać i być jej obywatelem, za to prawie wszyscy pamiętamy, że porównał ją do Mesjasza.

Rozbiory sprawiły, że zostaliśmy pozbawieni możliwości rozwijania swojego patriotyzmu obywatelskiego. Wielu z naszych przodków było przecież szczerymi polskimi patriotami, tzn. ludźmi kochającymi Polskę, ale przecież obywatelami byli Rosji, Prus i Austrii (później Austro-Węgier). Ojczyzna, którą kochali, była z jednej strony pojęciem geograficznym (miejscem, gdzie kiedyś było ich państwo), oraz pewnym abstrakcyjnym konstruktem umysłu, bo przecież gdzie był ten obiekt ich miłości? Stanisław Wyspiański w „Weselu” użył metafory, każąc chłopce wierzyć, że kiedy ta odczuwa coś dziwnego w sercu i nie wie, co to jest, jest to Polska („a to Polska właśnie”).

Trudno sobie wyobrazić kształtowanie patriotyzmu obywatelskiego w czasach kiedy polskiej obywatelskości nie było jak realizować, bo przecież obywatelskość wiąże się nierozerwalnie z istnieniem państwa. Stąd też pokutujące do dziś w polskiej myśli politycznej, i w ogóle w kulturze, oderwanie pojęć naród i państwo. Stąd też fałszywie skonstruowana dychotomia patriotyzm kontra obywatelskość.

Nie bez powodu porównałem polski patriotyzm z żydowskim, ponieważ Żydzi przez niemal dwa tysiące lat żyli w jakiejś mentalnej ojczyźnie, w wirtualnej Palestynie przekazywanej z pokolenia na pokolenie za pośrednictwem ksiąg Biblii hebrajskiej. Życzenia spędzania następnych świąt „w Jerozolimie” przez szereg pokoleń, to nic innego jak pielęgnowanie tożsamości wokół jak by nie patrzeć, konkretnego geograficznego terytorium. Świat rzeczywisty w konfrontacji ze pielęgnowanym przez stulecia światem wirtualnym nieraz prowadził do bolesnych rozczarowań (np. „mesjasze” prowadzący swoich wyznawców na manowce, jak Sabbataj Cwi, który namącił ludziom w głowach, a w końcu sam przeszedł na islam). Urzeczywistnienie zaś żydowskiej państwowości w postaci państwa Izrael doprowadziło do całego szeregu katastrof, które obserwujemy do dziś. Co ciekawe, Żydzi ortodoksyjni nie uznają syjonistycznego państwa Izrael, ponieważ wolą pozostać właśnie w wirtualnym świecie swoich świętych ksiąg, niejako bojąc się zmierzyć ze światem realnym.

Polacy, którzy obwołują się tymi jedynie prawdziwymi, żyją właśnie w Polsce swoich marzeń, ale mają większy problem od Żydów, którzy zawsze mogą odwołać się do swoich ksiąg, ponieważ dla jednego „prawdziwa Polska” to była ta pod rządami Józefa Piłsudskiego, dla innego to taka, w której zapanowałyby porządki ściśle endeckie, a dla jeszcze innego to przede wszystkim sielanka zapamiętana z dzieciństwa, czyli z czasów, kiedy żył w cieplarni stworzonej dla niego przez dorosłych. Wszystkich łączy jedynie to, że nie chcą stawić czoła rzeczywistości, która jest jaka jest.

Ucieczka w wirtualny świat nie jest obecnie żadnym rozwiązaniem. Żeby być prawdziwym patriotą, wcale nie żadnym nacjonalistą czy ksenofobem, nie można po prostu zanegować Polski, w jakiej żyjemy i ukryć się w zakamarkach własnej wyobraźni o Polsce idealnej. Współczesny patriotyzm musi się realizować w obywatelskości, a więc w uczestnictwie w zjawiskach, które nas fizycznie dotykają. Żeby to nastąpiło, obywatele nie mogą być jednak wykluczani z życia publicznego za pomocą złych rozwiązań ustrojowych, jak np. obecna ordynacja wyborcza, czy sprytnych socjotechnik stosowanych przez polityków i związane z nimi media (i mam tu na myśli media związane ze wszystkimi ugrupowaniami politycznymi).

Wielka Brytania nie jest z pewnością państwem idealnym, bo takich po prostu nie ma, ale jest to kraj o starej tradycji przedstawicielstwa. Choć do dziś jest to kraj, gdzie istnieje w niemal nienaruszonej formie stara arystokracja, przedstawicielstwo niemal od początku rozciągało się poza stan szlachecki (nie tak jak w Polsce). Tak na marginesie, Stany Zjednoczone nigdy by nie powstały, gdyby jego założyciele nie byli spadkobiercami tradycji angielskiej.

W Londynie, w Haringey, gdzie mam znajomych, przed wyborami do rady dzielnicy, odwiedził ich chasyd, którego znają jako współwłaściciela jednego z miejscowych sklepów. Przyszedł prosić ich o poparcie w wyborach roztaczając przed nimi swoją wizję działań na rzecz dzielnicy. Zwyczaj chodzenia polityków po domach obywateli ma w Anglii ustaloną tradycję (nazywa się canvassing). Można różnie mówić o tej formie pozyskiwania głosów, bo nie oszukujmy się, cwaniaków gotowych obiecywać złote góry, byle się dorwać do koryta, nigdzie nie brakuje, ale oznacza jednak mimo wszystko szacunek dla wyborcy. Szacunek dla obywatela. Polityk pokazuje, że jemu na tym obywatelu zależy (choć oczywiście nikt w takich sprawach nie zagwarantuje szczerości). W tym momencie wspominam o tym, żeby po raz kolejny zamanifestować swoje poparcie dla idei jednomandatowych okręgów wyborczych. Zmierzam jednak przede wszystkim do tego, żeby pokazać jak wspaniałą instytucją budującą wspólnotę (a pod tym pojęciem pojmuję również patriotyzm) są naprawdę demokratyczne wybory, które są chyba najlepszą manifestacją obywatelskości.

Oto sąsiad z dzielnicy, żyd, a może nawet Żyd (w zależności kim się bardziej czuje), przychodzi do Polaków, czyli do swoich sąsiadów z dzielnicy, do rodowitych Anglików, do czarnych Brazylijczyków, bo akurat tacy tam mieszkają, do Nigeryjczyków, a może nawet do muzułmanów (choć ci mieszkają trochę bardziej na południe, w Hackney) i mówi „Hej, ludzie, zróbmy coś fajnego dla naszej dzielnicy, zróbmy to razem, a jak na mnie zagłosujecie to…”. Oczywiście wszyscy pozostaną przy swojej przynależności etnicznej, wielu mentalnie żyć będzie w wirtualnej Polsce, Brazylii czy Afryce, a wielu pewnie pozostanie rasistami nieufnie podchodzącymi do sąsiadów o innych korzeniach, ale coś będą musieli robić razem, a być może połączy ich właśnie ten chasyd ubiegający się o miejsce w radzie dzielnicy. Wiedzą mniej więcej kim jest, bo go często widzą w sklepie, a teraz nawiązał z nimi osobisty kontakt. Oczywiście nie znaczy to wcale, że go wybiorą, bo być może zaraz po nim przeszedł się po domach jakiś inny kandydat. Tak czy inaczej, uczestnictwo w życiu publicznym jeżeli jeszcze w pierwszym pokoleniu imigrantów nie daje poczucia wspólnoty z sąsiadami, to jest szansa, że następne to będą już brytyjscy patrioci, czyli obywatele świadomi swojej roli w społeczeństwie.

Takiego właśnie patriotyzmu życzyłbym sobie dla Polski, czyli kraju, w którym możemy się czuć dobrze i być dumni z tego, że właśnie tutaj tak dobrze się żyje. Żeby to nastąpiło, musimy podejmować konkretne działania. Dlatego m.in. popieram inicjatywę Pawła Kukiza, choć z wieloma elementami jego poglądów politycznych mogę się nie zgadzać. I nie jest istotne, że jednomandatowe okręgi wyborcze nie wyeliminują partii, lobbingu i wszelkich działań zakulisowych. Najważniejsze jest to, żeby każdy obywatel miał szansę poczuć się naprawdę ważny we własnym kraju, bo to sprawi, że będzie się również czuł za niego odpowiedzialny, a w rezultacie będzie świadomym patriotą w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz