W maju 2006 roku (pamiętam, bo to było tydzień po śmierci mojego przyjaciela) wybrałem się do Biblioteki Uniwersytetu w
Białymstoku im. Jerzego Giedroycia (tzn. biblioteka nosi jego imię, nie
uniwersytet), żeby posłuchać dyskusji panelowej z udziałem naukowców z tejże
uczelni, w tym moje koleżanki i kolegów anglistów, oraz historyka i socjologa,
a także dwie Angielki z Uniwersytetu w Warwick. Wszyscy przedstawili ciekawe
tezy, bardzo ciekawe wystąpienie miał dr Kirk Palmer, Amerykanin pracujący na
białostockiej anglistyce, o rasowej klasyfikacji w oficjalnych formularzach
stosowanych w USA. Historyk żalił się na brak manifestacji białoruskości ze
strony jej spadkobierców, w tym ówczesnego rektora UwB i w ogóle tłamszeniu
tejże tożsamości w Białymstoku. Było to wystąpienie, które wzbudziło szereg
kontrowersji, a ja powstrzymałem się od głosu, ponieważ cisnęła mi się na usta
złośliwość, że oto rektor powinien chyba przy każdym swoim publicznym
wystąpieniu przedstawiać się „Jestem profesor….., pełnię funkcję rektora
Uniwersytetu w Białymstoku i jestem Białorusinem”. Przepraszam wszystkich, ale
przyszło mi wtedy do głowy takie właśnie skojarzenie ze sposobem przedstawiania
się na spotkaniach Anonimowych Alkoholików, jakie znamy z amerykańskich filmów.
Nie wypowiedziałem na szczęście swojej złośliwości głośno, ale nadal uważam, że
zarzut historyka wobec ówczesnego rektora był raczej mało poważny.
Akurat kilka tygodni wcześniej ministrem edukacji narodowej
został Roman Giertych i zapowiadał wprowadzenie większego nacisku na wychowanie
patriotyczne. Technicznie jego pomysły były nieco oderwane od rzeczywistości
(np. wprowadzenie więcej powieści Sienkiewicza do zestawu lektur szkolnych, a
to dlatego, że przedwojenna młodzież czytała i kochała Sienkiewicza, w
rezultacie czego dała przykład patriotyzmu i bohaterstwa podczas II wojny
światowej, co w jakimś stopniu jest prawdą, ale… ), ale generalnie intencje
miał takie, żeby młodzież polska nie rosła na cynicznych kosmopolitów, ale na
polskich patriotów.
Młody doktor socjologii, który miał również wystąpienie
podczas wspomnianej dyskusji, wyraził ubolewanie, że obecnie kładzie się
większy nacisk na wychowanie patriotyczne, a nie obywatelskie. Ponieważ wielu z
nas było przerażonych dopuszczeniem do władzy czołowego nacjonalisty i
spadkobiercy czołowych nacjonalistów polskich, patriotyzm w jego wykładni nie
kojarzył się wcale najlepiej. Dopiero jakiś czas później dotarło do mnie, że
takie postawienie sprawy, jakiego dokonał socjolog, jest zasadniczo chore i wprowadzające publiczność w błąd.
W Europie zachodniej nieczęsto używa się słowa „patriota”,
ale w Stanach Zjednoczonych często się mówi o patriotach w kontekście tzw.
rewolucji amerykańskiej, czyli wojny o niepodległość. Ta historia jest m.in. o
tyle ciekawa, że ludzie, którzy jeszcze dziesięć lat, a nawet jeden rok przed
1776 czuli się Anglikami, a niektórzy nawet lojalnymi poddanymi króla Jerzego
III, w tymże roku przekształcili się w amerykańskich patriotów. Oczywiście nie
chcę tutaj powielać stereotypów amerykańskiej propagandy, bo z tym patriotyzmem
różnie wśród różnych grup bywało, ale jednak znaleźli się ludzie, którzy gotowi
byli ginąć za wyzwolenie spod władzy brytyjskiego króla, a tak naprawdę to
brytyjskiego parlamentu, który narzucał na kolonistów kolejne daniny, a w
którym owi koloniści nie mieli żadnych przedstawicieli. Gotowi byli walczyć i
ginąć po to, żeby się czuć obywatelami, a nie poddanymi, i to obywatelami
czynnie biorącymi udział w rządzeniu swoim krajem.
Oczywiście konstytucja USA to historia dość skomplikowana,
ponieważ pierwotnie nikt z tzw. ojców założycieli jej nie planował, ale wkrótce
stała się centralnym punktem amerykańskiego poczucia narodowego, spoiwem dla
całej zbieraniny imigrantów i, śmiem twierdzić, obiektem uczuć patriotycznych.
Oczywiście można dyskutować na temat Amerykanów, cynizmie ich warstw
rządzących, głupocie ich warstw niższych itd., ale jeśli mówimy o patriotyzmie
amerykańskim, zasadza się on na wierze w doskonałość ustroju politycznego.
Amerykanie wierzą, że mieszkają w kraju, gdzie mieszka się najlepiej. Na
dodatek od czasu do czasu ktoś im wmawia, że oni sami są najlepsi na świecie.
Ostatnio zrobił to Clint Eastwood na konwencji republikanów. To już zbyt mądre
nie jest, ale to inny temat. Podsumowując, patriotyzm i obywatelskość to rzeczy
w Stanach Zjednoczonych nierozerwalne.
Wróćmy do Polski i do człowieka, którego niektórzy
„nowocześni nacjonaliści”, jak np. Rafał Ziemkiewicz, obwiniają za
zaszczepienie Polakom patriotyzmu głupiego, romantycznego, o podłożu
mistycznym. W wielkim stopniu jest to niestety prawda. Trauma rozbiorów, o
której pisałem wczoraj, sprawiła, że wrażliwe umysły zaczęły szukać jakiejś
racjonalizacji potwornej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się Polska i
Polacy. Mickiewicz stworzył więc swoją mętną filozofię mesjanizmu narodowego
Polaków („Polska Chrystusem narodów”), co sprowadziło polskie myślenie
patriotyczne na manowce mistyki i myślenia o polityce w kategoriach
religijnych, odwracając uwagę od politycznego realizmu. Jeżeli jednak
przeanalizujemy nawet te mistyczne i stylizowane na język Biblii „Księgi narodu
i pielgrzymstwa polskiego”, w których faktycznie prawie wszystko jest
pseudoreligijnym bełkotem, to i tak doszukamy się całkiem racjonalnego (choć
niestety też nieprawdziwego) uzasadnienia pochwały przedrozbiorowej
Rzeczypospolitej, na której popełniono zbrodnie. Pod doprowadzoną do granic
absurdu metaforą kryje się pochwała tego państwa, jako tego, w którym panowała
wolność oraz do którego chętnie przyjeżdżali cudzoziemcy, żeby owej wolności
doświadczyć, żeby się „szlachcić”. W swojej fantazji na temat Polski jako kraju
powszechnej szczęśliwości Mickiewicz posunął się nawet do tezy, że szlachectwo
już prawie miało być rozszerzone na wszystkich mieszkańców Rzeczypospolitej,
ale źli władcy ościennych państw do tego nie dopuścili. Fakt, że ten pomysł
nadania faktycznego obywatelstwa (bo przecież szlachectwo równało się
obywatelstwu) wszystkim, w tym pewnie chłopom i mieszczanom, nie miał żadnego
uzasadnienia w polskiej przedrozbiorowej historii i myśli politycznej, ale chcę
tutaj zwrócić uwagę na sam fakt, że Mickiewiczowi coś takiego przyszło do
głowy.
Religijna metaforyczność to błąd, który pokutuje w
niektórych środowiskach do dziś (np. wśród tych, którzy wierzą, że obecnie
jedyny ratunek dla Polski do intronizacja Jezusa Chrystusa jako króla Polski).
Niestety Adam Mickiewicz walnie się do tego typu myślenia przyczynił. Mało kto
pamięta o tym, że pierwszą Rzeczpospolitą uważał za kraj, w którym wspaniale
było mieszkać i być jej obywatelem, za to prawie wszyscy pamiętamy, że porównał
ją do Mesjasza.
Rozbiory sprawiły, że zostaliśmy pozbawieni możliwości
rozwijania swojego patriotyzmu obywatelskiego. Wielu z naszych przodków było
przecież szczerymi polskimi patriotami, tzn. ludźmi kochającymi Polskę, ale przecież
obywatelami byli Rosji, Prus i Austrii (później Austro-Węgier). Ojczyzna, którą
kochali, była z jednej strony pojęciem geograficznym (miejscem, gdzie kiedyś
było ich państwo), oraz pewnym abstrakcyjnym konstruktem umysłu, bo przecież
gdzie był ten obiekt ich miłości? Stanisław Wyspiański w „Weselu” użył metafory,
każąc chłopce wierzyć, że kiedy ta odczuwa coś dziwnego w sercu i nie wie, co
to jest, jest to Polska („a to Polska właśnie”).
Trudno sobie wyobrazić kształtowanie patriotyzmu
obywatelskiego w czasach kiedy polskiej obywatelskości nie było jak realizować,
bo przecież obywatelskość wiąże się nierozerwalnie z istnieniem państwa. Stąd
też pokutujące do dziś w polskiej myśli politycznej, i w ogóle w kulturze,
oderwanie pojęć naród i państwo. Stąd też fałszywie skonstruowana dychotomia
patriotyzm kontra obywatelskość.
Nie bez powodu porównałem polski patriotyzm z żydowskim,
ponieważ Żydzi przez niemal dwa tysiące lat żyli w jakiejś mentalnej ojczyźnie,
w wirtualnej Palestynie przekazywanej z pokolenia na pokolenie za pośrednictwem
ksiąg Biblii hebrajskiej. Życzenia spędzania następnych świąt „w Jerozolimie”
przez szereg pokoleń, to nic innego jak pielęgnowanie tożsamości wokół jak by
nie patrzeć, konkretnego geograficznego terytorium. Świat rzeczywisty w
konfrontacji ze pielęgnowanym przez stulecia światem wirtualnym nieraz prowadził
do bolesnych rozczarowań (np. „mesjasze” prowadzący swoich wyznawców na manowce,
jak Sabbataj Cwi, który namącił ludziom w głowach, a w końcu sam przeszedł na
islam). Urzeczywistnienie zaś żydowskiej państwowości w postaci państwa Izrael doprowadziło
do całego szeregu katastrof, które obserwujemy do dziś. Co ciekawe, Żydzi
ortodoksyjni nie uznają syjonistycznego państwa Izrael, ponieważ wolą pozostać
właśnie w wirtualnym świecie swoich świętych ksiąg, niejako bojąc się zmierzyć
ze światem realnym.
Polacy, którzy obwołują się tymi jedynie prawdziwymi, żyją
właśnie w Polsce swoich marzeń, ale mają większy problem od Żydów, którzy
zawsze mogą odwołać się do swoich ksiąg, ponieważ dla jednego „prawdziwa Polska”
to była ta pod rządami Józefa Piłsudskiego, dla innego to taka, w której
zapanowałyby porządki ściśle endeckie, a dla jeszcze innego to przede wszystkim
sielanka zapamiętana z dzieciństwa, czyli z czasów, kiedy żył w cieplarni
stworzonej dla niego przez dorosłych. Wszystkich łączy jedynie to, że nie chcą
stawić czoła rzeczywistości, która jest jaka jest.
Ucieczka w wirtualny świat nie jest obecnie żadnym
rozwiązaniem. Żeby być prawdziwym patriotą, wcale nie żadnym nacjonalistą czy
ksenofobem, nie można po prostu zanegować Polski, w jakiej żyjemy i ukryć się w
zakamarkach własnej wyobraźni o Polsce idealnej. Współczesny patriotyzm musi
się realizować w obywatelskości, a więc w uczestnictwie w zjawiskach, które nas
fizycznie dotykają. Żeby to nastąpiło, obywatele nie mogą być jednak wykluczani
z życia publicznego za pomocą złych rozwiązań ustrojowych, jak np. obecna
ordynacja wyborcza, czy sprytnych socjotechnik stosowanych przez polityków i
związane z nimi media (i mam tu na myśli media związane ze wszystkimi
ugrupowaniami politycznymi).
Wielka Brytania nie jest z pewnością państwem idealnym, bo
takich po prostu nie ma, ale jest to kraj o starej tradycji przedstawicielstwa.
Choć do dziś jest to kraj, gdzie istnieje w niemal nienaruszonej formie stara
arystokracja, przedstawicielstwo niemal od początku rozciągało się poza stan szlachecki
(nie tak jak w Polsce). Tak na marginesie, Stany Zjednoczone nigdy by nie
powstały, gdyby jego założyciele nie byli spadkobiercami tradycji angielskiej.
W Londynie, w Haringey, gdzie mam znajomych, przed wyborami
do rady dzielnicy, odwiedził ich chasyd, którego znają jako współwłaściciela
jednego z miejscowych sklepów. Przyszedł prosić ich o poparcie w wyborach
roztaczając przed nimi swoją wizję działań na rzecz dzielnicy. Zwyczaj
chodzenia polityków po domach obywateli ma w Anglii ustaloną tradycję (nazywa
się canvassing). Można różnie mówić o tej formie pozyskiwania głosów, bo nie
oszukujmy się, cwaniaków gotowych obiecywać złote góry, byle się dorwać do
koryta, nigdzie nie brakuje, ale oznacza jednak mimo wszystko szacunek dla
wyborcy. Szacunek dla obywatela. Polityk pokazuje, że jemu na tym obywatelu
zależy (choć oczywiście nikt w takich sprawach nie zagwarantuje szczerości). W
tym momencie wspominam o tym, żeby po raz kolejny zamanifestować swoje poparcie
dla idei jednomandatowych okręgów wyborczych. Zmierzam jednak przede wszystkim
do tego, żeby pokazać jak wspaniałą instytucją budującą wspólnotę (a pod tym
pojęciem pojmuję również patriotyzm) są naprawdę demokratyczne wybory, które są
chyba najlepszą manifestacją obywatelskości.
Oto sąsiad z dzielnicy, żyd, a może nawet Żyd (w zależności
kim się bardziej czuje), przychodzi do Polaków, czyli do swoich sąsiadów z
dzielnicy, do rodowitych Anglików, do czarnych Brazylijczyków, bo akurat tacy
tam mieszkają, do Nigeryjczyków, a może nawet do muzułmanów (choć ci mieszkają
trochę bardziej na południe, w Hackney) i mówi „Hej, ludzie, zróbmy coś fajnego
dla naszej dzielnicy, zróbmy to razem, a jak na mnie zagłosujecie to…”.
Oczywiście wszyscy pozostaną przy swojej przynależności etnicznej, wielu
mentalnie żyć będzie w wirtualnej Polsce, Brazylii czy Afryce, a wielu pewnie
pozostanie rasistami nieufnie podchodzącymi do sąsiadów o innych korzeniach,
ale coś będą musieli robić razem, a być może połączy ich właśnie ten chasyd
ubiegający się o miejsce w radzie dzielnicy. Wiedzą mniej więcej kim jest, bo
go często widzą w sklepie, a teraz nawiązał z nimi osobisty kontakt. Oczywiście
nie znaczy to wcale, że go wybiorą, bo być może zaraz po nim przeszedł się po
domach jakiś inny kandydat. Tak czy inaczej, uczestnictwo w życiu publicznym
jeżeli jeszcze w pierwszym pokoleniu imigrantów nie daje poczucia wspólnoty z
sąsiadami, to jest szansa, że następne to będą już brytyjscy patrioci, czyli
obywatele świadomi swojej roli w społeczeństwie.
Takiego właśnie patriotyzmu życzyłbym sobie dla Polski,
czyli kraju, w którym możemy się czuć dobrze i być dumni z tego, że właśnie
tutaj tak dobrze się żyje. Żeby to nastąpiło, musimy podejmować konkretne
działania. Dlatego m.in. popieram inicjatywę Pawła Kukiza, choć z wieloma
elementami jego poglądów politycznych mogę się nie zgadzać. I nie jest istotne,
że jednomandatowe okręgi wyborcze nie wyeliminują partii, lobbingu i wszelkich
działań zakulisowych. Najważniejsze jest to, żeby każdy obywatel miał szansę
poczuć się naprawdę ważny we własnym kraju, bo to sprawi, że będzie się również
czuł za niego odpowiedzialny, a w rezultacie będzie świadomym patriotą w
najlepszym tego słowa znaczeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz