piątek, 28 września 2012

Z cyklu "Moje paranoje", czyli o przeczuciach (politycznych)



Gdyby Unia Europejska przejęła wzory Hanzy, czyli związku miast północnej Europy mającego na celu bardziej efektywne kontakty gospodarcze – przede wszystkim handlowe – między swoimi członkami, byłoby to najlepsze rozwiązanie dla Europy jako całości i dla wszystkich krajów członkowskich. Niestety w międzyczasie związek ten z unii o charakterze celnym i ściśle gospodarczym zaczął ewoluować w kierunku ideologicznym.

Można powiedzieć, że sam pomysł pokojowo założonego związku niepodległych państw to już jest ideologia sama w sobie i w olbrzymim stopniu będzie to prawda, ale przy poszanowaniu demokracji i jednak jakimś samostanowieniu poszczególnych członków, byłaby ona nie tylko do zniesienia, ale mogłaby wszystkich porywać swoim elastycznym wdziękiem.

Tymczasem Unia po pierwsze stała się synonimem przeciwieństwa tego, co zwykliśmy nazywać demokracją. Sposób wyłaniania Komisji Europejskiej i innych ciał decydujących o losach obywateli poszczególnych krajów członkowskich dla niejednego z nas jest czarną magią, a już na pewno nie ma nic wspólnego z demokracją.

Przepisy unijne, które są przykładem przysłowiowej biurokratycznej głupoty (jak krzywizna banana, czy wymiary drabiny), to tylko jeden z aspektów działalności tej ponadpaństwowej organizacji, która niczemu konkretnie nie służy poza utrudnianiem życia obywatelom państw członkowskich. Niektóre przepisy niestety wręcz uderzają w interesy tychże obywateli, jak np. limity na połów dorsza doprowadzające polskich rybaków na skraj bankructwa.

Sposób wykupu limitu emisji gazów cieplarnianych przez poszczególne kraje to w ogóle kpina ze zdrowego rozsądku. Z jednej strony jest to niszczenie gospodarek krajów, które na ograniczenie w tym względzie nie mogą sobie pozwolić, a z drugiej to przecież bezczelna zachęta do korupcji – „hej bogaci, jak was na to stać, to sobie kupcie prawo do zatruwania środowiska”. Z tak cyniczną sprzecznością trudno się spotkać nawet w krajach o najgorszej reputacji (bo tam, choć korupcja jest powszechna, przynajmniej się jej wstydzą).

Wiem, że może to zostać odebrane jako swego rodzaju zarozumiałość, ale w pewnych kwestiach politycznych intuicja przeważnie podpowiadała mi co się wkrótce wydarzy. Broń Boże nie przypisuję sobie zdolności profetycznych, ale kiedy pewne wydarzenia następowały, specjalnie mnie nie zaskakiwały. Miałem 15 lat, kiedy wydarzenia gdańskie zastały mnie właśnie w Gdańsku, gdzie byłem na wakacjach. Niewiele może jeszcze pojmowałem z tego, co się dzieje, ale na tyle już rozumiałem otaczającą mnie rzeczywistość, że zaczynałem sobie zdawać sprawę z tego, że to, co w podręcznikach szkolnych nazywano demokracją, po prostu nie miało z nią nic wspólnego (demokracja ludowa, czyli ustrój krajów pod rządami partii komunistycznych). Strajki sierpniowe (a pamiętajmy, że cztery lata wcześniej był Radom) były konsekwencją polityki Gierka i choćbyśmy dziś nie wiem jak pozytywnie próbowali ocenić tego polityka, sierpień 1980 roku przyjąłem jako coś, co było jakąś naturalną koleją rzeczy (wbrew temu, co po powrocie z wakacji słyszałem od swoich rodziców, którym strajki wcale się nie podobały).

Na tej samej zasadzie jednak przyjąłem też stan wojenny (mając lat 16), ponieważ wewnętrzna „logika” socjalizmu nie pozwalała na tak „rozpasaną” wolność, jaką był tzw. festiwal „Solidarności”. Na dodatek, żeby dopełnić obraz ówczesnej rzeczywistości, serie strajków w całym kraju naprawdę nie nastrajały optymistycznie, gdyż robiły wrażenie (skwapliwie wykorzystywane i wyolbrzymiane przez komunistyczne media) nieustannego chaosu i nerwówki. Stan wojenny nie zdziwił mnie więc, jakkolwiek to zabrzmi.

Niemniej zarówno w stanie wojennym jak i przez całą resztę lat 80. nie miałem żadnej wątpliwości, że żyję w kraju, w którym komuniści to są „oni”, a „my” to może niezbyt precyzyjnie zdefiniowana masa, ale zdecydowanie odmienna od tych „onych”. W drugiej połowie tegoż dziesięciolecia wszyscy moi koledzy i ja (z wyjątkiem chyba jednego szczerego młodego komunisty, którego poglądy uważaliśmy za kompletnie „obciachowe” i nieżyciowe) w mniej lub bardziej świadomy sposób czekaliśmy aż „to wszystko pęknie”. I faktycznie pękło. Co z tego wynikło to już inna sprawa.

Piszę o tym wszystkim nie dlatego, żeby się popisywać jaką to intuicję polityczną miałem jako nastolatek i jako student historii, ale żeby się podzielić pewną irracjonalną myślą. Nie pretenduję tutaj wcale do bycia depozytariuszem jakiejś prawdy objawionej, ale po prostu logika wydarzeń sprowadza na mnie przeczucie, że to samo, co z PRLem u schyłku lat 80. ubiegłego stulecia, dzieje się z Unią Europejską w takiej postaci, jaką ją znamy.

Uważam, że żadne zaklęcia polskiego ministra Radosława Sikorskiego w Berlinie ani żadne euroeuntuzjastyczne przemówienia członków Platformy Obywatelskiej podczas polskiej prezydencji nie są w stanie utrzymać przy życiu obecnej formy Unii. Kilku niemieckich polityków czy dziennikarzy, którzy twierdzą, że teraz właśnie należy doprowadzić do większej integracji politycznej tego związku o podłożu przede wszystkim gospodarczym, do złudzenia przypomina mi słynne przemówienie generała Jaruzelskiego z końca lat 80., w którego wstępie cztery razy parafrazował tezę, że „nie ma Polski bez socjalizmu, Polska i socjalizm to jedno” (dwóch pozostałych przekształceń tego twierdzenia już nie pamiętam). Przypomina mi to również wizytę Michaiła Gorbaczowa w Wilnie, który twierdził, że przecież jest czynnik jednoczący cały Związek Sowiecki, a jest nim partia, na co tłum Litwinów wybuchnął śmiechem.
Grecja pokazała, że system jest chory. Wrze w Hiszpanii. Tylko patrzeć aż zacznie się we Włoszech. Na dodatek do niektórych dociera, że nawet Francja może lada chwila znaleźć się na skraju katastrofy. Zawsze zdroworozsądkowo myślący Niemcy w końcu odmówią finansowania tego ekonomiczno-politycznego eksperymentu, mimo zuchowatych zapowiedzi niektórych swoich polityków i żurnalistów. A wtedy całość się rozsypie, a José Manuel Durão Barroso będzie musiał wrócić do Portugalii i poszukać sobie uczciwej pracy. 

Wbrew pozorom nie piszę tego z jakąś przewrotną satysfakcją. Unia Europejska nadal jest dla mnie wspaniałym projektem współpracy państw zamieszkujących nasz kontynent i jako taka jest godna utrzymania. Kierunek, jaki obrała, okazał się jednak niezbyt rozsądny, a skutki tego wszyscy obecnie odczuwamy – mam na myśli wspólną walutę (projekt znowu sam w sobie wcale nie najgorszy) i jej konsekwencje (Grecja).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz