Gdyby Unia Europejska przejęła wzory Hanzy, czyli związku
miast północnej Europy mającego na celu bardziej efektywne kontakty gospodarcze
– przede wszystkim handlowe – między swoimi członkami, byłoby to najlepsze rozwiązanie
dla Europy jako całości i dla wszystkich krajów członkowskich. Niestety w
międzyczasie związek ten z unii o charakterze celnym i ściśle gospodarczym
zaczął ewoluować w kierunku ideologicznym.
Można powiedzieć, że sam pomysł pokojowo założonego związku
niepodległych państw to już jest ideologia sama w sobie i w olbrzymim stopniu
będzie to prawda, ale przy poszanowaniu demokracji i jednak jakimś
samostanowieniu poszczególnych członków, byłaby ona nie tylko do zniesienia, ale
mogłaby wszystkich porywać swoim elastycznym wdziękiem.
Tymczasem Unia po pierwsze stała się synonimem
przeciwieństwa tego, co zwykliśmy nazywać demokracją. Sposób wyłaniania Komisji
Europejskiej i innych ciał decydujących o losach obywateli poszczególnych
krajów członkowskich dla niejednego z nas jest czarną magią, a już na pewno nie
ma nic wspólnego z demokracją.
Przepisy unijne, które są przykładem przysłowiowej
biurokratycznej głupoty (jak krzywizna banana, czy wymiary drabiny), to tylko
jeden z aspektów działalności tej ponadpaństwowej organizacji, która niczemu
konkretnie nie służy poza utrudnianiem życia obywatelom państw członkowskich. Niektóre
przepisy niestety wręcz uderzają w interesy tychże obywateli, jak np. limity na
połów dorsza doprowadzające polskich rybaków na skraj bankructwa.
Sposób wykupu limitu emisji gazów cieplarnianych przez
poszczególne kraje to w ogóle kpina ze zdrowego rozsądku. Z jednej strony jest
to niszczenie gospodarek krajów, które na ograniczenie w tym względzie nie mogą
sobie pozwolić, a z drugiej to przecież bezczelna zachęta do korupcji – „hej
bogaci, jak was na to stać, to sobie kupcie prawo do zatruwania środowiska”. Z
tak cyniczną sprzecznością trudno się spotkać nawet w krajach o najgorszej
reputacji (bo tam, choć korupcja jest powszechna, przynajmniej się jej
wstydzą).
Wiem, że może to zostać odebrane jako swego rodzaju
zarozumiałość, ale w pewnych kwestiach politycznych intuicja przeważnie
podpowiadała mi co się wkrótce wydarzy. Broń Boże nie przypisuję sobie
zdolności profetycznych, ale kiedy pewne wydarzenia następowały, specjalnie
mnie nie zaskakiwały. Miałem 15 lat, kiedy wydarzenia gdańskie zastały mnie
właśnie w Gdańsku, gdzie byłem na wakacjach. Niewiele może jeszcze pojmowałem z
tego, co się dzieje, ale na tyle już rozumiałem otaczającą mnie rzeczywistość,
że zaczynałem sobie zdawać sprawę z tego, że to, co w podręcznikach szkolnych
nazywano demokracją, po prostu nie miało z nią nic wspólnego (demokracja
ludowa, czyli ustrój krajów pod rządami partii komunistycznych). Strajki
sierpniowe (a pamiętajmy, że cztery lata wcześniej był Radom) były konsekwencją
polityki Gierka i choćbyśmy dziś nie wiem jak pozytywnie próbowali ocenić tego
polityka, sierpień 1980 roku przyjąłem jako coś, co było jakąś naturalną koleją
rzeczy (wbrew temu, co po powrocie z wakacji słyszałem od swoich rodziców,
którym strajki wcale się nie podobały).
Na tej samej zasadzie jednak przyjąłem też stan wojenny
(mając lat 16), ponieważ wewnętrzna „logika” socjalizmu nie pozwalała na tak „rozpasaną”
wolność, jaką był tzw. festiwal „Solidarności”. Na dodatek, żeby dopełnić obraz
ówczesnej rzeczywistości, serie strajków w całym kraju naprawdę nie nastrajały
optymistycznie, gdyż robiły wrażenie (skwapliwie wykorzystywane i wyolbrzymiane
przez komunistyczne media) nieustannego chaosu i nerwówki. Stan wojenny nie
zdziwił mnie więc, jakkolwiek to zabrzmi.
Niemniej zarówno w stanie wojennym jak i przez całą resztę
lat 80. nie miałem żadnej wątpliwości, że żyję w kraju, w którym komuniści to
są „oni”, a „my” to może niezbyt precyzyjnie zdefiniowana masa, ale zdecydowanie
odmienna od tych „onych”. W drugiej połowie tegoż dziesięciolecia wszyscy moi
koledzy i ja (z wyjątkiem chyba jednego szczerego młodego komunisty, którego
poglądy uważaliśmy za kompletnie „obciachowe” i nieżyciowe) w mniej lub
bardziej świadomy sposób czekaliśmy aż „to wszystko pęknie”. I faktycznie
pękło. Co z tego wynikło to już inna sprawa.
Piszę o tym wszystkim nie dlatego, żeby się popisywać jaką
to intuicję polityczną miałem jako nastolatek i jako student historii, ale żeby
się podzielić pewną irracjonalną myślą. Nie pretenduję tutaj wcale do bycia
depozytariuszem jakiejś prawdy objawionej, ale po prostu logika wydarzeń
sprowadza na mnie przeczucie, że to samo, co z PRLem u schyłku lat 80.
ubiegłego stulecia, dzieje się z Unią Europejską w takiej postaci, jaką ją
znamy.
Uważam, że żadne zaklęcia polskiego ministra Radosława
Sikorskiego w Berlinie ani żadne euroeuntuzjastyczne przemówienia członków
Platformy Obywatelskiej podczas polskiej prezydencji nie są w stanie utrzymać
przy życiu obecnej formy Unii. Kilku niemieckich polityków czy dziennikarzy,
którzy twierdzą, że teraz właśnie należy doprowadzić do większej integracji
politycznej tego związku o podłożu przede wszystkim gospodarczym, do złudzenia
przypomina mi słynne przemówienie generała Jaruzelskiego z końca lat 80., w
którego wstępie cztery razy parafrazował tezę, że „nie ma Polski bez
socjalizmu, Polska i socjalizm to jedno” (dwóch pozostałych przekształceń tego twierdzenia już nie pamiętam).
Przypomina mi to również wizytę Michaiła Gorbaczowa w Wilnie, który twierdził,
że przecież jest czynnik jednoczący cały Związek Sowiecki, a jest nim partia, na co tłum Litwinów wybuchnął śmiechem.
Grecja
pokazała, że system jest chory. Wrze w Hiszpanii. Tylko patrzeć aż zacznie się
we Włoszech. Na dodatek do niektórych dociera, że nawet Francja może lada
chwila znaleźć się na skraju katastrofy. Zawsze zdroworozsądkowo myślący Niemcy
w końcu odmówią finansowania tego ekonomiczno-politycznego eksperymentu, mimo
zuchowatych zapowiedzi niektórych swoich polityków i żurnalistów. A wtedy
całość się rozsypie, a José Manuel Durão Barroso będzie musiał wrócić do
Portugalii i poszukać sobie uczciwej pracy.
Wbrew
pozorom nie piszę tego z jakąś przewrotną satysfakcją. Unia Europejska nadal
jest dla mnie wspaniałym projektem współpracy państw zamieszkujących nasz
kontynent i jako taka jest godna utrzymania. Kierunek, jaki obrała, okazał się
jednak niezbyt rozsądny, a skutki tego wszyscy obecnie odczuwamy – mam na myśli
wspólną walutę (projekt znowu sam w sobie wcale nie najgorszy) i jej
konsekwencje (Grecja).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz