Wczoraj obejrzałem krótki materiał o amerykańskim
miliarderze, który swego czasu kupił na aukcji prawo do dzierżawy pewnych
budynków. Głos dziennikarki poinformował widzów, że właściwie on tej aukcji nie
wygrał, ponieważ ktoś go przebił, ale ów ktoś „z nie wiadomo jakich powodów się
wycofał”, więc budynki stały się de facto
własnością tego, który był drugi.
W tym momencie w głowie mojej pojawiło się skojarzenie z towarzyską
rozmową, w jakiej uczestniczyłem na samym początku lat 90., czyli niemal u
progu polskiej drogi do kapitalizmu. Mój starszy kolega, Jacek (ten sam, który mi
radził, żeby na SB niczego nie podpisywać, bo esbecy mogą ten podpis
wykorzystać do własnych celów), w rozmowie z jeszcze jednym kolegą, wówczas
młodym dziennikarzem (nie wiem, jak się później potoczyły jego losy)
tłumaczył, jak się wygrywa przetargi płacąc dużo mniej, niż wynikałoby z
wylicytowanej najwyższej kwoty.
Otóż wszyscy przystępujący do aukcji wpłacają wadium. Najważniejsze
jest teraz, by dwie umówione osoby zajęły pierwsze i drugie miejsce w
licytacji. Ten, który ma ostatecznie wygrać, jest tym, który jest drugi w
kolejce. Chodzi teraz o to, żeby człowiek podstawiony wywindował cenę tak
wysoko (dużo powyżej tej drugiej), żeby wszystkim innym się odechciało dalszej
licytacji. Powiedzmy, że licytacja szła od tysiąca złotych i doszła do pięciu
tysięcy. Wtedy wchodzi umówiony człowiek i licytuje dziesięć tysięcy. Ci,
którzy pięć tysięcy byliby jeszcze gotowi przebić, z dziesięcioma tysiącami
tego nie robią i odpadają z gry.
Następnie, po jakimś czasie, zwycięzca licytacji wycofuje
się. Przepada mu tylko wadium, które wpłacił, ale jego koszty nie są aż tak
wielkie, żeby temu z pozycji drugiej nie opłacało się mu ich pokryć.
Automatycznie tenże człowiek, który był na drugim miejscu nabywa prawo do
zakupu obiektu aukcji.
Oczywiście nie twierdzę, że tak było w przypadku
amerykańskiego miliardera, ale dosłownie w tym samym momencie, kiedy
dziennikarka wypowiedziała słowa o przetargu na dzierżawę owych amerykańskich
budynków myślami przeniosłem się do baru przy ulicy Zgierskiej, którego już nie
ma, gdzie w 1990 (a może ’91), siedzieliśmy w trzech, a Jacek robił nam wykład,
jak należy sobie radzić w kapitalizmie. Była to nauka, która jednak „poszła w
las”, ponieważ nigdy z tej wiedzy nie skorzystałem.
Dobre! Chociaż z technicznego punktu widzenia dotyczy to tylko pewnego specyficznego typu aukcji, gdzie licytuje się na zmianę i można zaproponować dowolną kwotę. Aukcje nie zawsze się tak przeprowadza, a w przetargach uczestnicy dopiero po ogłoszeniu wyników dowiadują się jakie kto kwoty zaproponował.
OdpowiedzUsuńNo tak! Faktycznie w przetargach teoretycznie podaje się proponowane kwoty w zaklejonych kopertach. Dlaczego jednak przeważnie wygrywają je ci, którzy je wygrać mieli, to już inna sprawa ;)
OdpowiedzUsuń