Co jakiś czas pod postami grupy zmieleni.pl pojawiają się
głosy „studzące entuzjazm” wobec jednomandatowych okręgów wyborczych,
przytaczając m.in. argumenty tego typu, że lokalnie działają jeszcze gorsze
kliki niż na szczeblu centralnym, więc do Sejmu mogłyby się dostać ich
przedstawiciele, tak jak to się dzieje w wypadku np. wójtów w gminach czy
burmistrzów w małych miasteczkach, oraz że okręgi jednomandatowe nieuchronnie
prowadzą do wytworzenia się systemu dwupartyjnego, jak w Wielkiej Brytanii czy
Stanach Zjednoczonych.
Oba zarzuty mógłbym skwitować prostym „i co z tego?”,
ponieważ nie do końca rozumiem, na czym niby polega wyższość obecnego systemu
kilku partii typu wodzowskiego oraz mianowania przez wodzów wiernych sykofantów
i przywożenia ich „w teczce” w teren w postaci umieszczania ich na listach
wyborczych.
System dwupartyjny to coś, do czego generalnie na
kontynencie nie jesteśmy przyzwyczajeni, ponieważ żyjemy w świecie ugrupowań o
charakterze sekciarsko-ideologicznym. W praktyce oczywiście z tą
ideologicznością różnie bywa (wszyscy znamy polityków), ale nadal generalnie
wierzymy, że socjaliści to lewica troszcząca się robotnika (choć może w
dzisiejszych czasach bardziej o prawa gejów, kobiet i mniejszości, czyli tzw.
„wykluczonych” – to jest temat na osobną dyskusję), lub że liberałowie są za
całkowicie wolnym rynkiem z jak najdalej idącym ograniczeniem roli państwa (na
przykładzie PO widać, że ma się to nijak do politycznej praktyki tej partii).
Tymczasem wielkie partie krajów anglosaskich generalnie między wyborami nie
mają zbyt wiele do roboty na gruncie tzw. „roboty partyjnej”, ponieważ przy
obsadzonych stanowiskach państwowych, absorbują ich rozgrywki właśnie na
gruncie państwowym. Jeżeli lider partii wygranej zostaje w Wielkiej Brytanii premierem,
to przede wszystkim rządzi krajem biorąc za to osobistą odpowiedzialność, zaś
lider partii przegranej staje się głównym krytycznym recenzentem pracy premiera
i jego rządu. Czy struktury partyjne znikają? Oczywiście nie, bo przecież
prowadzi się jakąś działalność agitacyjną wśród ludności. Nie ma to jednak
takiego charakteru „przyspawania” do stanowiska partyjnego, jak w przypadku
polskich koterii politycznych, które słusznie Paweł Kukiz nazwał „czterema
PZPRami”.
System dwupartyjny nie wyklucza istnienia wielu mniejszych
partii. Te ostatnie jednak wiedząc jak działa system, na czas wyborów podpinają
się pod jedną lub drugą machinę. Stąd przy każdych wyborach może się okazać, że
program danej partii jest już zupełnie inny niż przy poprzednich. Bodaj w
latach 70. ktoś zauważył, że w Stanach Zjednoczonych zrealizowano wszystkie
postulaty partii socjalistycznej z lat 30. Jeżeli zaobserwujemy na dodatek
wielkie „shifts”, czyli zmiany ideologiczne zarówno wśród Republikanów jak i
Demokratów, zobaczymy, że partie w Stanach nie są depozytariuszami sztywnej i
po sekciarsku pojętej ideologii. W latach 60. można było zaobserwować, jak
Partia Demokratyczna ze spadkobierczyni popleczników niewolnictwa przekształca
się w partię popieraną przez ludność kolorową i klasę robotniczą. Republikanie
z kolei, czyli spadkobiercy Lincolna, stali się zaciekłymi religijnymi
konserwatystami. Trzeba jednak być ostrożnym, ponieważ Demokratów popierają
również ludzie głęboko religijni, którzy jakoś muszą się dogadać z wojującymi ateistami.
Wracając do czasów Lincolna, to samo wyłonienie się dwóch partii, których nazwy
towarzyszą nam do dziś, polegało na przegrupowaniu starych dwóch partii –
demokratów (wywodzących się z federalistów) i wigów. Zmianę zaś spowodowała
właściwie tylko jedna sprawa, a mianowicie stosunek do niewolnictwa.
W Wielkiej Brytanii charakter partii tworzących system
również ewoluował, zaś w wieku XX mogliśmy zaobserwować zastąpienie partii
liberalnej (angielskich wigów) przez laburzystów, czyli angielskich socjalistów.
Początkowo rodzący się ruch robotniczy (zarówno związkowy
jak i polityczny) współpracował z liberałami przeciwko konserwatystom. Kiedy
jednak liberalni posłowie rozczarowali ugrupowania robotnicze, dojrzał czas do
stworzenia własnych organizacji. James Keir Hardie, socjalista, ale nie z całą
pewnością nie marksista, stworzył Szkocką Partię Pracy, a następnie Niezależną
Partię Pracy, już o szerszym zasięgu. Żeby jednak wystartować do wyborów bez
wsparcia liberałów musiał zmobilizować inne ugrupowania robotnicze, w tym
najważniejsze, czyli związki zawodowe (Trade Union Congress). Z nowym ruchem
sympatyzowały inne grupki lewicowe, jak np. składające się z intelektualistów
Towarzystwo Fabian (od Kwintusa Fabiusza Kunktatora, gdyż byli zwolennikami wolnych
przemian, zaś przeciwnikami rewolucji). Generalnie jednak to związki zawodowe
doprowadziły do sukcesu Hardiego, który początkowo był jedynym posłem
laburzystowskim w całym Parlamencie. W 1906 tych posłów było już 6. Po
pierwszej wojnie światowej laburzysta James Ramsey MacDonald może już sięgnąć
po urząd premiera, zaś po drugiej wojnie światowej, partia liberalna odchodzi w
cień ustępując na całej linii laburzystom.
Warto sobie teraz zadać pytanie, czy w obecnych polskich
warunkach byłoby możliwe, żeby choćby z jednego okręgu wyborczego do Sejmu
wszedł poseł niezależny? W praktyce jest to niemożliwe, ponieważ system
tworzenia list wyborczych jest zawłaszczony przez partie polityczne, a
właściwie ich wodzów.
To, że istnieje niebezpieczeństwo, że do Sejmu dostaną się
lokalne cwaniaczki oczywiście w systemie okręgów jednomandatowych istnieje, ale
w tym wypadku ludności zamieszkującej dany okręg faktycznie można wtedy
powiedzieć – „na kogo głosowaliście, tego macie”. W obecnym systemie taki
zarzut wobec wyborców jest po prostu bezczelnością. Jeżeli np. głosuję na
człowieka, którego znam z partii X, ale on racji swojego dalszego miejsca na
liście do Sejmu nie wchodzi, a zamiast niego wchodzi „jedynka” z tejże partii,
czyli człowiek, którego nie cierpię, bo wiem, że to cham i idiota, to nikt nie
ma mi prawa zarzucić, że mogłem przecież inaczej zagłosować. Ja głosowałem na
człowieka wg mnie porządnego, ale to szefostwo partii X ustaliło, że wygra kto
inny, bo de facto głosowałem wcale nie na człowieka, tylko na partię. Jeżeli
więc ktoś mi mówi, że do końca nie wyeliminujemy partyjnictwa, to odpowiadam,
że owszem, to prawda, ale zaczną się liczyć głosy na konkretne osoby. Jeżeli
natomiast w danym regionie pojawi się prężny ruch obywatelski, który zechce
wystawić swojego kandydata, to będzie miał szansę to zrobić. Jeżeli ten
kandydat wygra i wyjedzie do Warszawy, to będzie szukał ludzi podobnie
myślących, którzy zechcą mu pomóc osiągnąć cele, dla których on został wybrany.
Przede wszystkim jednomandatowe okręgi wyborcze wymuszą inny
sposób zabiegania o głos wyborcy. Obecnie ludzie myślący z ciekawymi pomysłami,
ale nie przynależący do żadnego gangu w ogóle nie startują. Z kolei spośród
tych z wielkich gangów nieco starań wykazują ci z dalszych miejsc na liście. „Jedynki”
nie muszą, bo i tak są „biorące”. Wierzę, że w przy JOWach zmieni się nie tylko
technika, ale i kultura prowadzenia kampanii.
Wracając zaś do zagrożenia zarzucenia Sejmu
przedstawicielami lokalnych koterii i sitw. Na działanie grup, które się
zmówiły, że będą działać dla własnych korzyści poza widokiem publicznym,
faktycznie nie jest łatwo znaleźć metodę. Na szczeblu lokalnym jednak mimo
wszystko chyba łatwiej zorganizować grupę, która się takiej sitwie
przeciwstawi, niż na szczeblu ogólnokrajowym! W Białymstoku, zanim wygrał
prezydent z PO, rządziła prawicowa koalicja, które tylko w pewnym stopniu była
pisowska. Akurat do fanów tej koalicji nie należałem, ale to już był wynik ówczesnej
woli większości mieszkańców miasta. Tak czy inaczej demokracja polega na tym,
że godzimy się na wyniki wyborów, a więc decyzję większości, choćby nie wiem
jak nas skręcało ze złości. Na szczeblu lokalnym ludzie są się zresztą w stanie
ze sobą dogadać. Słyszy się od czasu do czasu o lokalnych koalicjach PO-SLD, a
nawet SLD-PiS. W tym momencie najbardziej denerwująca jest interwencja władz
centralnych danej partii, która daje reprymendę swoim lokalnym działaczom, że
oto wchodzą w sojusze z ideologicznym „śmiertelnym wrogiem”. A tymczasem to ci
ludzie na miejscu wiedzą chyba lepiej co jest dla ich miasta/gminy lepsze niż
wódz w Warszawie.
Nie jestem naiwny i doskonale wiem, że nie wyeliminujemy
wielkich gangów i klik dogadujących się za kulisami. Niemniej my, jako wyborcy,
i tak będziemy mieli większą szansę wpływania na to, co się dzieje. Jeżeli zaś
nie będziemy chcieli z tego skorzystać, wtedy faktycznie będziemy mogli mieć do
pretensje do siebie. Z tym też przecież trzeba się liczyć, bo niestety nie ma
takiego prawa w przyrodzie, które obdarzyłoby przeciętnego obywatela
nieomylnością polityczną. Niemniej warto zaryzykować, bo to i tak będzie lepsze
niż wojenki watażków stojących na czele swoich gangów, wobec których obywatel
jest bezsilny.
Najpewniej nic to nie da ponieważ skoro masz 460 miejsc do obsadzenia a ludzi do wybierania będzie chyba teoretycznie ze 20 mln to siła rzeczy okręg wyborczy musi byc duzy a w duzym okregu nikt nikogo nie zna bo znać nie może i głosuje na partie niezaleznie czy wystawi goryla czy szympansa . W kazdych wyborach wygrać maja ci którzy maja a ogólnie " nasi " czyli " wybrani " a szczególnie kapitał , któremu krzywda stac sie nie moze . Był Bush jest murzynek i co -stała sie krzywda kapitałowi wiadomemu ... ano nie i niezaleznie kto by był tez tak bedzie . W Polsce teoretycznie pohukiwania zreszta słuszne Kaczora mogły by ten układ naruszyc ale nie narusza bo Kaczor wyborów nie wygra a nawet jakby wygrał to i tak kapitałowi nic sie nie stanie ... A reszta czyli wybory to ochłapy rzucane dla dziczy czyli tłumu .
OdpowiedzUsuńHm, nie zgodzę się. ~20 kk / 460 = ~43 k mieszkańców. To średnio powiatowe miasto. Z resztą w PL jest ok. 380 powiatów + podział większych miast i by się zmieściło. To już się co nieco ludzi zna i słychać co nieco o nich. I skończy się to przywożenie "jedynek" w teczkach. Wiedząc dokładnie na kogo się oddało głos, to już on zostanie na miejscu przypilnowany co zrobił a co nie. A kadencja trwa 4 lata, potem szybko się wyda, bo inni miejscowy "konkurenci" go przypilnują a nie jakaś tam bezosobowa "opozycja".
OdpowiedzUsuńJa popieram. CPa