Tegoroczne lato sprzyjało ruchowi na świeżym powietrzu, o
ile opuściło się cztery ściany albo wcześnie rano, albo tuż przed zachodem
słońca. Upały bowiem mieliśmy imponujące. Niemniej od końca czerwca starałem
się dość regularnie przebiec się jakieś 3-5 razy w tygodniu po 4-10 km. Mówiąc o bieganiu tak
naprawdę mam na myśli jogging, ponieważ nie przygotowuję się do jakichś
maratonów, ani nawet pół- czy ćwierćmaratonów. Truchtam sobie po parku, bo po
prostu wiem, że dzięki temu lepiej się czuję i nie musi mnie do tego nikt
przekonywać, bo wiem to z doświadczenia.
Dużą dawką dodatkowej motywacji do biegania było spotkanie z
Beatą Piskor-Świerad, która biega górskie maratony. Dzięki fejsbukowemu
zaproszeniu Joanny z Galerii „Arsenał” dowiedziałem się o wspólnym porannym
bieganiu z kobietą, która zna się na rzeczy. Faktycznie pobiegaliśmy sobie po
parku zwierzynieckim, w tym tej jego części po drugiej stronie ulicy
Zwierzynieckiej. Dużą satysfakcję odczułem, kiedy reszta uczestników porannego
joggingu pożegnała się z Beatą, zaś ta, której wciąż było mało biegania,
spytała, kto ma jeszcze ochotę na kilka kilometrów i tym kimś byłem ja ;) Pod
koniec jednak, kiedy zaproponowała przyspieszenie, okazało się to nieco ponad
moje możliwości. Niemniej wtedy to postanowiłem zwiększyć nieco dystans, bo od
początku lipca biegałem tylko 4
km dziennie.
Zacząłem więc biegać po 8, a ze dwa razy 12 kilometrów. Beata
bardzo podbudowała mnie psychicznie, ponieważ większość moich znajomych, którzy
biegają, lubi to robić w towarzystwie. Zawsze, kiedy rozmawiam z kimś o
joggingu czy bieganiu, czuję się nieco jak dziwoląg, ponieważ najbardziej lubię
biegać sam. Dokładnie tak, jak Beata, nie lubię biegać z kimś, kto robi to
szybciej, bo się męczę, stresuję, a na dodatek cierpi moja ambicja, co tylko
ten stres potęguje a na dodatek niszczy moją samoocenę. Kiedy z kolei do
biegania przyłącza się ktoś wolniejszy, drażni mnie to, że muszę „równać w dół”,
kiedy roznosi mnie energia, żeby pobiec szybciej. Tzn. teoretycznie nie muszę,
bo mogę przecież powiedzieć, że teraz pobiegnę sobie szybciej, ale mam chyba
zbyt rozwinięte poczucie empatii, żeby kolegę czy koleżankę wprawiać w stan,
którego sam tak nie lubię. Tak czy inaczej, najlepiej biega mi się samemu.
Dodatkowym argumentem za bieganiem bez towarzystwa jest brak głupiego poczucia „towarzyskiego
obowiązku” prowadzenia konwersacji, która podczas biegu bywa męcząca. Z kolei
bieganie dwóch osobników w milczeniu wydaje się jakieś dziwne. W tym wypadku
doskonale sobie zdaję sprawę, że jestem ofiarą pewnego elementu kulturowego wpojonego
w procesie wychowania, ale cóż tak to już mam zakodowane.
W rozmowie z Beatą odkryłem w niej również „bratnią duszę”
jeśli chodzi o bieganie ze słuchawkami na uszach. Wielu moich biegających
znajomych bierze ze sobą jakąś MP3, I-poda, czy inny gadżet, do którego można
przyczepić słuchawki, zapuszcza sobie muzykę i biegnie do jej rytmu, twierdząc,
że bardzo im to pomaga. Chyba ze dwa razy próbowałem czegoś takiego, ale po
pierwsze trzeba mieć słuchawki, które dobrze się trzymają uszu, a nie ciągle
wypadają, po drugie, i o wiele ważniejsze, muzyka w czasie biegu mnie rozprasza
i wybija z rytmu. Rytm z kolei mam swój własny i lubię go sobie sam ustalać.
Wszelkie poczucie przymusu – w tym wypadku dostosowania się do rytmu nagrania –
wprowadza mnie w stan rozproszenia a wkrótce potem irytacji. Na dodatek zabieranie
„mechanicznej” muzyki do lasu to wg mnie jakaś totalna perwersja. Lubię muzykę,
lubię bieganie, ale jakoś nie umiem ich połączyć.
Bieganie traktuję jak swego rodzaju relaks i medytację w
ruchu, dlatego tak naprawdę uprawiam dość wolny trucht – jakieś 8 km na godzinę i to
niezależnie od tego, czy biegnę kilometrów 4 czy 12. Owszem, co któryś dzień
robię sobie np. 5 sprintów po 50
m, a potem 5 biegów tempowych, przy których wyraźnie
przyspieszam, ale potem znowu zwalniam do swojego zwykłego rytmu. Czasami
postanawiam sobie pobiec szybko i faktycznie od czasu do czasu mi się udaje,
ale kiedy tylko przestaję o tym myśleć, a bieganie w moim przypadku bardzo
sprzyja myśleniu o wielu rzeczach, włącznie z niebieskimi migdałami,
momentalnie w jakiś „naturalny” sposób, nie wiadomo kiedy zwalniam do swoich 8 km/h.
Ucieszyło mnie też, kiedy Beata powiedziała, że ona nie lubi
biegać krótkich dystansów, ponieważ do 3-4 km to ona dostaje zadyszki i nie ma żadnej
przyjemności z biegania. Dopiero po tym dystansie organizm „łapie drugi oddech”,
a wtedy można już biec i biec. Zauważyłem coś podobnego u siebie. Mnie pierwsze
2 km nie
sprawiają jakiejś przyjemności, ale potem jest już naprawdę fajnie. To dlatego
chyba ci, którzy startują w rozmaitych zawodach tak doceniają wartość dobrej
rozgrzewki. Ja, kiedy sobie biegam po parku, nie wyróżniam jakiejś części,
którą nazywam „rozgrzewką”. Zaczynam biec, a po 2 km zaczyna mi się biec
lepiej.
Po biegu stosuję nieco rozciągania, ale np. nie robię tego
przed biegiem, bo jak u siebie zauważyłem, po rozciąganiu, podczas biegu czuję
jakbym miał nogi z waty. Po bieganiu owszem, rozciąganie przynosi wielką ulgę i
wręcz przyjemność.
Będąc więc takim joggingowym samotnikiem i raczej wolnym pokonywaczem
dystansów, sam się sobie dziwię dlaczego się jednak zapisałem na publiczny
bieg, czyli którąś z kolei edycję imprezy pt. „Białystok biega” (tzn. impreza
odbywa się któryś tam raz z rzędu, natomiast ja zapisałem się na nią po raz pierwszy
w życiu). Myślę, że to wpływ kilku moich znajomych, którzy regularnie
uczestniczą w takich wydarzeniach. Na żaden wynik się nie nastawiałem, ponieważ
doskonale wiem, do jakiego tempa jestem zdolny, ale chciałem po prostu zobaczyć
jak to jest. Bieganie z ludźmi mnie stresuje, jak już zaznaczyłem. Być może
chciałem też zmierzyć się właśnie z tym wyzwaniem – pokonaniem stresu
wynikającego z towarzystwa wielu ludzi, z których ogromna liczba to zaprawieni
w boju długodystansowcy?
Zarejestrowałem się przez Internet i zapisałem na 10 km, bo wiem, że generalnie
jestem w stanie tyle przebiec i że zajmuje mi to dokładnie godzinę i piętnaście
minut, zaś limit czasowy biegu w tej imprezie to 2 godziny. Chyba dałbym radę.
Kiedy jednak przy odbiorze pakietu startowego i na stronie internetowej
zobaczyłem, że widnieję na liście zawodników startujących w biegu na 5 km, już tego nie zmieniałem,
ponieważ stwierdziłem, że może jednak jak na pierwszy raz tak będzie lepiej.
W piątek przebiegłem sobie wyznaczoną trasę – oczywiście po
chodniku, a nie po jezdni – i stwierdziłem, że „dam radę”. Dzisiaj udałem się
na stadion, spotkałem kolegę, który startuje w maratonach, a teraz oczywiście
biegł na 10 km.
Przebiegłem 2 km
dookoła stadionu w ramach rozgrzewki, po czym razem ze wszystkimi udałem się na
start.
Już na samym początku wysforował się „peleton mistrzów”. Ja
postanowiłem biec jakimś takim swoim rozsądnym tempem, żeby nie musieć potem
przechodzić do marszu, albo w ogóle zwalniać. Udało mi się po drodze kilka osób
wyprzedzić, ale w tym samym czasie wielu biegaczy wyprzedziło mnie. Niemniej
biegłem dość równym tempem, od czasu do czasu robiąc sobie założenie, że teraz
oto nieco przyspieszę i dogonię tego gościa w niebieskiej bluzie, albo tę
dziewczynę w białych skarpetkach. W ten sposób dociągnąłem do mety, odebrałem
od młodej dziewczyny medal ukończenia biegu, następnie swój „przydział
prowiantu”, czyli paczkę pieczywa chrupkiego oraz małą butelkę wody mineralnej.
Dosłownie kiedy byłem już w drzwiach swojego mieszkania,
usłyszałem dźwięk smsa w moim telefonie komórkowym, który został był w domu.
Otworzywszy wiadomość, dowiedziałem się, że zająłem 97 miejsce z czasem 25 min
8 sek., netto 24 minuty (jeszcze się muszę dowiedzieć, co to jest to „netto” w
tym wypadku). Miejsce oczywiście w skali zawodów słabe, ale w moim przypadku
czas, w którym pokonałem 5 km
okazał się bardzo budujący. Oznacza on bowiem, że udało mi się jednak wyrwać z „zaklętego
kręgu” ośmiu kilometrów na godzinę. Z drugiej strony jednak, gdybym się jednak
faktycznie zdecydował na przebiegnięcie 10 km, pewnie przy drugiej połowie dystansu
musiałbym bardzo zwolnić, ponieważ nie udałoby mi się tego tempa utrzymać. W
każdym razie uczestnictwo w tej imprezie było bardzo pouczającym
doświadczeniem. Wiem już jak coś takiego w ogóle wygląda, oczywiście patrząc „od
wewnątrz”. Wiem też, że jak jest odpowiedni bodziec, potrafię też biec szybciej
niż zwykle, a to dla mnie osobiście bardzo cenna informacja.
Jeśli zaś chodzi w ogóle o tego typu imprezy, to od dzisiaj
jestem stanowczo za i gorąco wszystkim polecam! Jednym z czynników, które mnie
w czerwcu zmobilizowały, żeby znowu zacząć truchtać, była wiadomość podana w
telewizji o ponadstuletnim sikhu mieszkającym w Kanadzie. Pan Fauja Singh
zaczął biegać, o ile dobrze pamiętam, po śmierci żony i syna, a miał już wtedy
lat 91. A
więc można biegać w każdym wieku! Na dodatek jest to fizyczna aktywność
wymagająca jedynie dobrych butów i żadnego innego drogiego sprzętu. Oczywiście
technikę biegu można doskonalić i są od tego specjaliści, ale podstawy są do
pojęcia dla każdego – stawia się jedną nogę przed drugą, a następnie tę z tyłu
przenosi się przed tą z przodu przy pomocy lekkiego podskoku (ten podskok różni
bieg od chodu) i to wszystko! Proste, ale dające wiele radości i satysfakcji.
Gorąco zachęcam!
Panie Stefanie,
OdpowiedzUsuńczystym przypadkiem trafiłam na Pańskiego bloga i bardzo mi się zrobiło miło czytając go. Nie spodziewałam się tak pozytywnego odbioru tego "fejsbukowego wydarzenia", a jednak:-)! Bardzo się cieszę, że mogłam choć troszkę zwiększyć Pana radość biegania i zachęcić do zwiększenia dystansu. Ja również postanowiłam przekroczyć pewien próg i w tym roku zmierzyłam się z Biegiem Rzeźnika - niesamowite przeżycie, euforia na mecie, poznanie Bieszczad w pigułce - to wszystko stało się moim udziałem dzięki zwykłemu kliknięciu w zakładce "zapisy" - może i Pan skusi się kiedyś na bieg, który będzie się wydawał jakimś niebotycznym wysiłkiem po to, żeby się przekonać, że daje Pan radę :-)
pozdrawiam serdecznie
Beata PŚ