Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj jest kolejna smutna rocznica
w historii Polski, bo przecież 17 września 1939 roku Sowiecie wkroczyli ze
swojej strony na teren II Rzeczypospolitej, czym doprowadzili do jej
tragicznego końca, ale ten temat zostawiam na nieco później, bowiem chcę
dzisiaj napisać o przedziwnym łańcuchu skojarzeń, a właściwie w tym wypadku
odnośników, które doprowadziły mnie do ciekawego elementu kultury
Portugalczyków, który z kolei od razu skojarzył mi się z mickiewiczowskim
mesjanizmem, o którym pisałem wczoraj.
Otóż jakieś dziesięć minut po przebudzeniu przyszło mi do
głowy ni stąd ni zowąd słowo „Songhaj”. To słowo nie było mi zupełnie obce i
nie wzięło się znikąd. Songhaj to nazwa państwa istniejącego w zachodniej
Afryce od VII do XV wieku. Pamiętałem ją z podręczników akademickich, z których
korzystałem podczas studiów historycznych, ale nic poza tym. Generalnie rzecz
ujmując historia Afryki jest traktowana dość po macoszemu przez autorów takich
podręczników. Tak naprawdę służy jedynie wprowadzeniu pewnego kontekstu do
historii europejskiego kolonializmu. Nic dziwnego, że zdecydowana większość z
nas uważa, że przed europejskim podbojem Afrykę zamieszkiwały jedynie plemiona
łowiecko-zbierackie na poziomie kamienia łupanego. O ile więc interesujemy się
ze zrozumiałych względów Europą i Ameryką, z powodów wojen i kontaktów z
potęgami wschodnimi, również do pewnego stopnia Azją, to Afryka faktycznie
pozostaje dla nas „czarnym lądem”, czy może lepiej historyczną „białą plamą”.
Biegnę więc z samego rana do komputera, żeby zapytać wujka
google, co wie na temat państwa Songhaj i dowiaduję się, że było to dość silne
państwo, w Afryce (czyli to, co już wiem), że przez pewien czas było
zdominowane przez Mali, że Songhajczycy przeszli na islam itd. itp. Dochodzę do
momentu kompletnego zniszczenia tego państwa przez sułtana Maroka. Ahmada I al.-Mansura.
Wojska marokańskie rozbiły w puch armię songhajską w bitwie pod Tondibi w marcu
1591 roku.
Chcę się czegoś dowiedzieć o owej bitwie, o której nigdy
wcześniej w życiu nie słyszałem, więc „klikam” na nią i dowiaduję się, że
sułtan Maroka dlatego w ogóle napadł na Songhaj, że potrzebował złota, którego
kopalnie znajdowały się na terenie nieszczęsnego państwa, które zaraz miało
zniknąć z kart historii i z mapy Afryki. Dlaczego jednak sułtan Maroka tak
gwałtownie potrzebował owego złota? Otóż marokański skarbiec wyczerpał swoje zasoby
w bitwie pod Alcácer-Quibir, którą
Marokański władca stoczył ze swoim rywalem do tronu i jego portugalskim
sojusznikiem, królem Sebastianem, w roku 1578. Ponieważ walczyło w niej trzech
władców, bitwę tę nazywa się „bitwą trzech króli”. Dotychczasowy władca Maroka
pokonał rywala i jego portugalskiego sojusznika, który to miał ambicje podboju
Maghrebu i nawrócenia jego ludności na chrześcijaństwo. Nieszczęsny pretendent
do tronu Maroka i król Portugalii Sebastian ponieśli sromotną klęskę. 8 tysięcy
Portugalczyków zginęło, a 15 tys. dostało do marokańskiej niewoli, skąd później
trzeba ich było wykupywać, a co z kolei wykończyło skarbiec portugalski. Jak to
jednak z wojnami bywa, nawet te zwycięskie są bardzo kosztowne, więc i Maroko
potrzebowało drogocennego kruszcu na uzupełnienie skarbca i stąd koniec prawie
800-letniej historii państwa Songhaj.
Co jednak mnie
najbardziej zaciekawiło, to legenda króla Sebastiana, którego ciała po
przegranej bitwie nie znaleziono. Pozwoliło to ludowi portugalskiemu snuć
nieprawdopodobne historie na temat ukrywającego się króla, który powróci na
białym koniu, żeby ratować Portugalczyków przed nieszczęściami – najczęściej chodziło
o panowanie Habsburgów z Hiszpanii. Ruch zwany sebastianizmem przez długie lata
szerzył się wśród sfrustrowanych Portugalczyków. Stał się też obiektem krytyk
rodzimych racjonalistów, którzy krytykowali swoich rodaków za to, że zamiast zmierzyć
zamiary na siły, a przede wszystkim w ogóle zmierzyć się z twardą
rzeczywistością, żyją w świecie baśni i mitów oczekując kogoś, kto nie
przyjdzie, bo od setek lat nie żyje. Co ciekawe, jeszcze w XIX wieku biedni
chłopi brazylijscy wierzyli, że przyjdzie król Sebastian i rozprawi się z …
Brazylią, czyli nowym wówczas tworem politycznym, który się oderwał od
macierzy, czyli Portugalii.
Przypomnijmy sobie
teraz niemieckich wieśniaków czekających na powrót cesarza Fryderyka
Barbarossy, który z czasem zlewał się w jedno ze swoim wnukiem Fryderykiem II,
przypomnijmy sobie polską legendę o rycerzach śpiących w Tatrach, o Żydach
czekających na dość nieokreślonego Mesjasza, czy pierwszych chrześcijanach,
którzy czekali na powtórne przyjście Jezusa wcale nie w jakiejś nieokreślonej
dalekiej przyszłości, ale całkiem im bliskiej. Wczoraj wspomniałem Mickiewicza,
który kreował się na proroka wieszczącego zmartwychwstanie Polski pod wodzą tajemniczego
„44”. A w końcu pomyślmy o wierze w generała Andersa, który też miał przybyć na
białym koniu i wypędzić z Polski bolszewików i ich sługusów. Wiara w ukrytych „zbawicieli”
nie ogranicza się zresztą tylko do chrześcijańskiego kręgu kulturowego. Szyici
(w każdym razie jeden z ich odłamów) wszak wierzą w powrót ostatniego imama,
który się ukrył i powróci, żeby zaprowadzić porządek i zaopiekować się
prawowiernymi muzułmanami, czyli w tym wypadku szyitami.
Wszystkie te mity
mają jedną wspólną cechę – dają ludziom nadzieję w rozpaczy. Nadzieja jest
jednym z najistotniejszych czynników zdrowia psychicznego każdego z nas. Bez
nadziei na dalsze i lepsze życie, generalnie nie widzimy w nim sensu. Jesteśmy
w stanie wiele znieść teraz, czy nawet pogodzić się z traumatycznym przeżyciem
z przeszłości, ponieważ potrafimy żyć wyobrażeniem o lepszej przyszłości. Istnieją
instytucję, które utrzymują się z handlu nadzieją, a mam tu na myśli kościoły,
sekty i generalnie organizacje religijne.
Nadzieja racjonalna
jest ze wszech miar pożądana, ponieważ pozwala utrzymać równowagę umysłu tak
potrzebną do podejmowania mądrych kroków w celu wyjścia z trudnej sytuacji.
Poddanie się rozpaczy czy panice nigdy temu nie służy.
Istnieje jednak ten
rodzaj nadziei, który zdaje się zwalniać nas od myślenia i odpowiedzialności za
swój los. Jest to nadzieja o podłożu paranoicznym, oparta na niczym nie
uzasadnionej wierze, która odwodzi nas od racjonalnych działań i skłania ku
biernemu czekaniu na zbawcę na białym koniu. Te legendy bywają swoją drogą
bardzo urokliwe. Niestety przez wieki robią ludziom wodę z mózgów, a z nich
samych biednych szaleńców.
Oto do czego
doprowadziło mnie jedno słowo, które nie wiadomo skąd przyszło mi rano do głowy
– Songhaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz