Do systematycznego studiowania ekonomii jakoś mnie
specjalnie nie ciągnie, choć od czasu do czasu lubię sobie poczytać jakiś tekst
na tematy gospodarcze. Bardzo natomiast lubię amerykańskie filmy fabularne
dotyczące tej tematyki. Są to na dodatek najczęściej takie filmowe
„bildungsromany”, ponieważ najczęściej pretekstem do opowiedzenia historii o
wielkich przekrętach finansowych, fuzjach, wrogich i całkiem „przyjaznych”
przejęciach, o bankructwach i samobójstwach bogaczy, czy o budowie wielkich
fortun podczas upadku innych, są losy młodego człowieka, który dopiero w ten
świat wchodzi. Człowiek ten jest ambitny i chce odnieść sukces za wszelką cenę,
co oczywiście okazuje się często ceną zbyt wysoką dla tzw. normalnego
wrażliwego człowieka, ponieważ wymaga wyzbycia się owej wrażliwości,
współczucia czy choćby zrozumienia dla innych.
Oczywiście uwielbiam takie filmy, w których bohater jest
diabelsko inteligentny, bardzo szybko się uczy i potrafi wykiwać swojego
mistrza. Tak, bo w tych „bildungsromanach” występuje też mistrz – mentor, który
jest cwaniakiem nad cwaniakami, a jedną z najważniejszych nauk, jakie udziela
swojemu „uczniowi” jest taka mianowicie, że nikomu nie należy ufać, a już
zwłaszcza jemu, czyli mistrzowi. Jako widz uwielbiam oczywiście ten moment,
kiedy młody adept wielkiego biznesu okazuje się technicznie większym cwaniakiem
od cynicznego mistrza, ale przy tym zachowuje (lub odzyskuje) swoje
człowieczeństwo.
Pisząc o tych „bildungsromanach” mam na myśli przede
wszystkim Wall Street z 1987 i Wall Street: Pieniądz nie śpi z 2010. Cynicznym
cwaniakiem nad cwaniakami jest w obu tych częściach Michael Douglas, tylko
„wychowankowie” mu się zmieniają. Są też filmy, które nie opowiadają
dydaktycznych baśni o młodych rekinach finansjery, ale starają się jedynie
pokazać mechanizm działania rynku finansowego, jak np. Margin Call z 2011 (tytuł jak zwykle „genialnie” przetłumaczony na
polski jako „Chciwość”), czy film z tego samego roku Zbyt wielcy by upaść (Too big
to fail). Jeśli do tego dorzucimy starszą już produkcję Pieniądze innych ludzi/Cudze pieniądze (Other people’s money) z 1991, zaczyna
nam się wydawać, że mniej więcej rozumiemy współczesny kapitalizm, który nie ma
nic wspólnego z tym tak odsądzanym od czci i wiary dziewiętnastowiecznym. O ile
w epoce rewolucji przemysłowej i całe stulecie po niej kapitalizm przede
wszystkim coś budował, to wygląda na to, że współczesne rekiny finansjery
zajmują się jedynie jakimiś wirtualnymi operacjami, których nikt oprócz nich
nie rozumie, niczego nie produkują, ale ciągle coś sprzedają, a potem ni stąd
ni zowąd cały świat się dowiaduje, że jest jakiś kryzys. I znowu, kiedyś
wierzono, a i pewnie tak było, że kryzysy się biorą z nadprodukcji. Teraz tak
naprawdę nie wiem z czego się wziął obecny kryzys (jego genezę pokazuje właśnie
film Zbyt wielcy by upaść).
Napisałem, że „zaczyna nam się wydawać”, że coś rozumiemy, bo tak naprawdę
nadal rozumiemy tragikomicznie mało. O próbach opanowania tych mechanizmów, a
przede wszystkim o naprawie ich systemowych błędów, w tym niepohamowanej i
bardzo krótkowzrocznej chciwości tych, którzy wiedzą ja one działają,
praktycznie nie możemy nawet pomarzyć.
Piszę o tym, ponieważ próbuję zrozumieć słabość świata
polityki wobec zjawisk, o których mowa. Kapitał przepływa gdzie chce, co być
może dla globalnej gospodarki nie jest najgorzej, ale konkretni ludzie
pozostają bez środków do życia, a całe kraje popadają w niewyobrażalne kłopoty
finansowe.
Wiele się mówi o tym, że świat polityki ze światem biznesu
nie powinien być w zbyt zażyłych stosunkach, bo to przecież prosta droga do
korupcji. Nie bardzo potrafię sobie jednak takiej sytuacji wyobrazić. Przecież
prezydenci USA bez wielkiego biznesu nie mieliby racji bytu. Środowisko
biznesowe i polityczne, czyli elity kraju, wywodzą się z tych samych uczelni i
to oni rządzą Stanami, czy się to komuś podoba, czy nie. Dzięki temu zresztą
sprawami gospodarki kraju zajmują się cwaniacy podobni do tych ze świata
finansów. Tymczasem z całym szacunkiem dla czołowych polskich ekonomistów, czy
w Polsce mieliśmy w ciągu tych ostatnich 23 lat kogoś, kogo byśmy mogli nazwać
wielkim cwaniakiem pracującym dla Polski? Czy jedyny odczuwalny sukces naszego
kraju, jakim była reforma walutowa profesora Balcerowicza, powinien nam
wystarczać. To powinien był być warunek sine qua non, punkt wyjścia. Po nim nie
nastąpiła jednak żadna spektakularna czy choćby odczuwalna zmiana w poziomie
życia przeciętnego Kowalskiego. Nie było więc lepiej, a teraz ma być jeszcze
gorzej. Zarówno mnie, jak i moim znajomym tną stawki, więc zarobki będą
mniejsze. Tymczasem sztywne opłaty, których nie ma jak ominąć (bo powiedzmy na
jedzeniu można jeszcze zaoszczędzić przerzucając się na same ziemniaki z
odrobiną oleju od czasu do czasu), mają drastycznie rosnąć.
Tak sobie głośno myślę wspominając starszych znajomych i
kolegów, ale także moich rówieśników, którzy gdzieś tam, jedni w patriotycznym
zapale, inni wierząc w rychłe dobicie do grona superbogaczy, angażowali się w
politykę, budowę demokracji i wolnego rynku („wolny rynek” to taki eufemizm na „kapitalizm”).
Nie piszę tu o Lechu Wałęsie, którego horyzonty nie wykraczały poza autorytet
Jana Pawła II, czy innych przywódcach robotniczych, którzy przecież wiedzy
ekonomicznej nie mieli, ale na fali przemian gdzieś wypływali w polityce.
Przede wszystkim mam na myśli te wszystkie przemądrzałe bidy-z-nędzą, tych
studenciaków z lat 80., wychowanych w komunie i nie mających zbytniego pojęcia
o reszcie świata. Być może wielu się wydawało, że skoro oglądają amerykańskie
filmy, albo wyjeżdżają na miesiąc na truskawki do Anglii, czy na winogrona do
Francji, to już mają wielką wiedzę o mechanizmach wolnego rynku. Ci wszyscy
okularnicy z nieco dłuższymi (choć nie długimi) i przetłuszczonymi włosami, w ortalionowych
kurteczkach, albo płaszczykach w pepitkę, ta cała gromada biedaków, którzy z
racji studiowania historii uwierzyli, że znają się absolutnie na wszystkim, ci
wszyscy wykształceni frajerzy postanowili wejść w grę z ludźmi pokroju bohatera
Wall Street granego przez Michaela
Douglasa.
Jakie mieli szanse? Co mógł ugrać dla Polski jako bytu
gospodarczego człowiek, który całe życie cierpiał na brak podstawowych
produktów, w tym dostępu do wydawnictw potrzebnych mu do pracy naukowej, a
którego nagle wpuszczono na salony zachodniego establishmentu? Mówiąc
metaforycznie, jemu się może i wydawało, że wszedł do salonu, ale tam
przedpokoje były tak urządzone, że pomyślał sobie, że to już najważniejsze
pomieszczenie w domu. Jeżeli człowiekowi przyzwyczajonemu do picia podłej kawy
parzonej w szklance nagle podano delikatną filiżankę z naprawdę dobrym
jakościowo czarnym nektarem, a przy posiłku poczęstowano go dobrym alkoholem,
to jakiej reakcji można się było po nim spodziewać? Wykształcenie dawało mu tę
świadomość, że nie należy stać z rozdziawioną gębą, więc o czymś tam gadał,
nieważne, że niekoniecznie na temat. Tymczasem naprzeciwko miał facetów
przyzwyczajonych do drogich garniturów, dyskretnej acz jeszcze droższej biżuterii,
luksusowych samochodów i domów.
Pal zresztą licho to wszystko, o czym przed chwilą napisałem
– nie chodzi w końcu o to, by się okrutnie pastwić nad tymi ludźmi, których
jedyną winą było to, że wychowali się w takich a nie innych czasach, i że w
pewnym momencie uwierzyli, że teraz mogą wszystko. Rzecz w tym, że natknęli się
na profesjonalistów, rekinów światowego biznesu, którzy mogli im wmówić
dosłownie wszystko, bo jednak współczesnych sztuczek stosowanych w interesach
na historii czy polonistyce, a nawet na ekonomii za komuny nie wykładano. Jeśli
taki studenciak z lat 80. stawał przed niemieckim, francuskim czy amerykańskim
milionerem, wierzył we wszystko, co ten mu zechciał powiedzieć, ponieważ
wierzył w dobrą wolę takiego milionera. Ten zaś również w najmniejszym stopniu
nie uważał, że robi coś nieetycznego kupując polski zakład, żeby go zaraz
zamknąć, bo przecież działał dla dobra własnej firmy, a to jest etyczne. Pod
względem znajomości technik negocjacyjnych taki zachodni wielki cwaniak mógł
polskiego inteligenta-idealistę zjeść na śniadanie i wypluć w porze lunchu, jak
mawiał mój znajomy Amerykanin.
Piszę o tym wszystkim, bo sam chcę zrozumieć, jak to wszystko
w Polsce zadziałało, że wylądowaliśmy w takiej sytuacji, w jakiej się obecnie
znaleźliśmy. Jestem bardzo ostrożny w nazywaniu ludzi zdrajcami czy
sprzedawczykami. Krwiożerczy też nie jestem. Niemniej to kompetencja powinna
być jednak podstawowym kryterium w obejmowaniu jakiegokolwiek stanowiska
państwowego, a tej brakowało naszym politykom na każdym etapie naszej
najnowszej postpeerelowskiej historii. Naprawdę pora odsunąć od władzy ludzi,
którzy cały czas próbują coś improwizować na tematy, o których czytali w
książkach (choć może nie do końca zrozumieli). Jedni żyją snem o kapitalizmie,
o którym nie mają pojęcia, oprócz tego, że trzeba przy okazji państwowych
przedsięwzięć „kręcić lody”, inni zaś snem o potędze z czasów Jagiellońskich,
co jest równie chore. Najważniejsze teraz pytanie to, czy my w ogóle mamy
praktyków biznesu, którzy na dodatek są na tyle uczciwi, żeby działać nie tylko
dla dobra własnego, ale i nas wszystkich.
Ale czy siła tych rekinów-praktyków nie tkwi właśnie w tym, że - mówiąc metaforycznie - potrafią też sięgnąć po książkę?
OdpowiedzUsuńTemat rzeka, bo ekonomia oparta o cyfry to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Nie wiem czy jest to idealistyczne myślenie, ale bogaty bez biednego nie istnieje, a takie "wirtualne działania" w ekonomii doprowadzą prędzej czy później do przewrotu.
Polecam Panu w ramach uzupełnienia film dokumentalny "Inside Job" z 2010 r. nt. m. in. "budowlanej bańki spekulacyjnej".
Zawsze zdaję sobie sprawę, że krytyka wiedzy książkowej może być opacznie zrozumiana. Oczywiście, że tak i pewnie, że ekonomia oparta o cyfry to wierzchołek góry lodowej - niestety ja na zawsze pozostanę ekonomicznym ignorantem, ponieważ przede wszystkim unikami opracowań z cyframi.
OdpowiedzUsuńW "Szatańskim wersetach" jest fragment, w którym bohater, mając rozwiązać jakiś problem, mówi "Znalazłem książkę". Narrator dopowiada, że oto jak nieintelektualista traktuje książki - po to, żeby znaleźć jakieś konkretne rozwiązanie.
Uważam, że wiedza (a więc to co jest w ksiażkach) to znowu warunek sine qua non, natomiast trzeba umieć się poruszać w świecie gier i to gier z niespodziewaną zmianą reguł. Czołowi ekonomiści nie radzą sobie z przewidywaniem zachowań rynku. Oczywiście tysiące biznesmenów też sobie nie radzi i w czasach kryzysu ginie. Wygrywają ci, którzy nie tylko wiedzą jak działa system, ale którzy w konkretnej sytuacji umieją - ja nie wiem - zaryzykować? zablefować? wymyślić coś zupełnie nowego, czego nikt jeszcze nie stosował? Tak sobie głośno myślę... ;)
Dzięki za tytuł filmu. Z pewnością go obejrzę!