środa, 12 września 2012

O gołym inteligencie naprzeciw rekina biznesu, czyli próba zrozumienia dlaczego polski kapitalizm zbudowano tak a nie inaczej



Do systematycznego studiowania ekonomii jakoś mnie specjalnie nie ciągnie, choć od czasu do czasu lubię sobie poczytać jakiś tekst na tematy gospodarcze. Bardzo natomiast lubię amerykańskie filmy fabularne dotyczące tej tematyki. Są to na dodatek najczęściej takie filmowe „bildungsromany”, ponieważ najczęściej pretekstem do opowiedzenia historii o wielkich przekrętach finansowych, fuzjach, wrogich i całkiem „przyjaznych” przejęciach, o bankructwach i samobójstwach bogaczy, czy o budowie wielkich fortun podczas upadku innych, są losy młodego człowieka, który dopiero w ten świat wchodzi. Człowiek ten jest ambitny i chce odnieść sukces za wszelką cenę, co oczywiście okazuje się często ceną zbyt wysoką dla tzw. normalnego wrażliwego człowieka, ponieważ wymaga wyzbycia się owej wrażliwości, współczucia czy choćby zrozumienia dla innych.

Oczywiście uwielbiam takie filmy, w których bohater jest diabelsko inteligentny, bardzo szybko się uczy i potrafi wykiwać swojego mistrza. Tak, bo w tych „bildungsromanach” występuje też mistrz – mentor, który jest cwaniakiem nad cwaniakami, a jedną z najważniejszych nauk, jakie udziela swojemu „uczniowi” jest taka mianowicie, że nikomu nie należy ufać, a już zwłaszcza jemu, czyli mistrzowi. Jako widz uwielbiam oczywiście ten moment, kiedy młody adept wielkiego biznesu okazuje się technicznie większym cwaniakiem od cynicznego mistrza, ale przy tym zachowuje (lub odzyskuje) swoje człowieczeństwo.

Pisząc o tych „bildungsromanach” mam na myśli przede wszystkim Wall Street z 1987 i Wall Street: Pieniądz nie śpi z 2010. Cynicznym cwaniakiem nad cwaniakami jest w obu tych częściach Michael Douglas, tylko „wychowankowie” mu się zmieniają. Są też filmy, które nie opowiadają dydaktycznych baśni o młodych rekinach finansjery, ale starają się jedynie pokazać mechanizm działania rynku finansowego, jak np. Margin Call z 2011 (tytuł jak zwykle „genialnie” przetłumaczony na polski jako „Chciwość”), czy film z tego samego roku Zbyt wielcy by upaść (Too big to fail). Jeśli do tego dorzucimy starszą już produkcję Pieniądze innych ludzi/Cudze pieniądze (Other people’s money) z 1991, zaczyna nam się wydawać, że mniej więcej rozumiemy współczesny kapitalizm, który nie ma nic wspólnego z tym tak odsądzanym od czci i wiary dziewiętnastowiecznym. O ile w epoce rewolucji przemysłowej i całe stulecie po niej kapitalizm przede wszystkim coś budował, to wygląda na to, że współczesne rekiny finansjery zajmują się jedynie jakimiś wirtualnymi operacjami, których nikt oprócz nich nie rozumie, niczego nie produkują, ale ciągle coś sprzedają, a potem ni stąd ni zowąd cały świat się dowiaduje, że jest jakiś kryzys. I znowu, kiedyś wierzono, a i pewnie tak było, że kryzysy się biorą z nadprodukcji. Teraz tak naprawdę nie wiem z czego się wziął obecny kryzys (jego genezę pokazuje właśnie film Zbyt wielcy by upaść). Napisałem, że „zaczyna nam się wydawać”, że coś rozumiemy, bo tak naprawdę nadal rozumiemy tragikomicznie mało. O próbach opanowania tych mechanizmów, a przede wszystkim o naprawie ich systemowych błędów, w tym niepohamowanej i bardzo krótkowzrocznej chciwości tych, którzy wiedzą ja one działają, praktycznie nie możemy nawet pomarzyć.

Piszę o tym, ponieważ próbuję zrozumieć słabość świata polityki wobec zjawisk, o których mowa. Kapitał przepływa gdzie chce, co być może dla globalnej gospodarki nie jest najgorzej, ale konkretni ludzie pozostają bez środków do życia, a całe kraje popadają w niewyobrażalne kłopoty finansowe.

Wiele się mówi o tym, że świat polityki ze światem biznesu nie powinien być w zbyt zażyłych stosunkach, bo to przecież prosta droga do korupcji. Nie bardzo potrafię sobie jednak takiej sytuacji wyobrazić. Przecież prezydenci USA bez wielkiego biznesu nie mieliby racji bytu. Środowisko biznesowe i polityczne, czyli elity kraju, wywodzą się z tych samych uczelni i to oni rządzą Stanami, czy się to komuś podoba, czy nie. Dzięki temu zresztą sprawami gospodarki kraju zajmują się cwaniacy podobni do tych ze świata finansów. Tymczasem z całym szacunkiem dla czołowych polskich ekonomistów, czy w Polsce mieliśmy w ciągu tych ostatnich 23 lat kogoś, kogo byśmy mogli nazwać wielkim cwaniakiem pracującym dla Polski? Czy jedyny odczuwalny sukces naszego kraju, jakim była reforma walutowa profesora Balcerowicza, powinien nam wystarczać. To powinien był być warunek sine qua non, punkt wyjścia. Po nim nie nastąpiła jednak żadna spektakularna czy choćby odczuwalna zmiana w poziomie życia przeciętnego Kowalskiego. Nie było więc lepiej, a teraz ma być jeszcze gorzej. Zarówno mnie, jak i moim znajomym tną stawki, więc zarobki będą mniejsze. Tymczasem sztywne opłaty, których nie ma jak ominąć (bo powiedzmy na jedzeniu można jeszcze zaoszczędzić przerzucając się na same ziemniaki z odrobiną oleju od czasu do czasu), mają drastycznie rosnąć.

Tak sobie głośno myślę wspominając starszych znajomych i kolegów, ale także moich rówieśników, którzy gdzieś tam, jedni w patriotycznym zapale, inni wierząc w rychłe dobicie do grona superbogaczy, angażowali się w politykę, budowę demokracji i wolnego rynku („wolny rynek” to taki eufemizm na „kapitalizm”). Nie piszę tu o Lechu Wałęsie, którego horyzonty nie wykraczały poza autorytet Jana Pawła II, czy innych przywódcach robotniczych, którzy przecież wiedzy ekonomicznej nie mieli, ale na fali przemian gdzieś wypływali w polityce. Przede wszystkim mam na myśli te wszystkie przemądrzałe bidy-z-nędzą, tych studenciaków z lat 80., wychowanych w komunie i nie mających zbytniego pojęcia o reszcie świata. Być może wielu się wydawało, że skoro oglądają amerykańskie filmy, albo wyjeżdżają na miesiąc na truskawki do Anglii, czy na winogrona do Francji, to już mają wielką wiedzę o mechanizmach wolnego rynku. Ci wszyscy okularnicy z nieco dłuższymi (choć nie długimi) i przetłuszczonymi włosami, w ortalionowych kurteczkach, albo płaszczykach w pepitkę, ta cała gromada biedaków, którzy z racji studiowania historii uwierzyli, że znają się absolutnie na wszystkim, ci wszyscy wykształceni frajerzy postanowili wejść w grę z ludźmi pokroju bohatera Wall Street granego przez Michaela Douglasa.

Jakie mieli szanse? Co mógł ugrać dla Polski jako bytu gospodarczego człowiek, który całe życie cierpiał na brak podstawowych produktów, w tym dostępu do wydawnictw potrzebnych mu do pracy naukowej, a którego nagle wpuszczono na salony zachodniego establishmentu? Mówiąc metaforycznie, jemu się może i wydawało, że wszedł do salonu, ale tam przedpokoje były tak urządzone, że pomyślał sobie, że to już najważniejsze pomieszczenie w domu. Jeżeli człowiekowi przyzwyczajonemu do picia podłej kawy parzonej w szklance nagle podano delikatną filiżankę z naprawdę dobrym jakościowo czarnym nektarem, a przy posiłku poczęstowano go dobrym alkoholem, to jakiej reakcji można się było po nim spodziewać? Wykształcenie dawało mu tę świadomość, że nie należy stać z rozdziawioną gębą, więc o czymś tam gadał, nieważne, że niekoniecznie na temat. Tymczasem naprzeciwko miał facetów przyzwyczajonych do drogich garniturów, dyskretnej acz jeszcze droższej biżuterii, luksusowych samochodów i domów.

Pal zresztą licho to wszystko, o czym przed chwilą napisałem – nie chodzi w końcu o to, by się okrutnie pastwić nad tymi ludźmi, których jedyną winą było to, że wychowali się w takich a nie innych czasach, i że w pewnym momencie uwierzyli, że teraz mogą wszystko. Rzecz w tym, że natknęli się na profesjonalistów, rekinów światowego biznesu, którzy mogli im wmówić dosłownie wszystko, bo jednak współczesnych sztuczek stosowanych w interesach na historii czy polonistyce, a nawet na ekonomii za komuny nie wykładano. Jeśli taki studenciak z lat 80. stawał przed niemieckim, francuskim czy amerykańskim milionerem, wierzył we wszystko, co ten mu zechciał powiedzieć, ponieważ wierzył w dobrą wolę takiego milionera. Ten zaś również w najmniejszym stopniu nie uważał, że robi coś nieetycznego kupując polski zakład, żeby go zaraz zamknąć, bo przecież działał dla dobra własnej firmy, a to jest etyczne. Pod względem znajomości technik negocjacyjnych taki zachodni wielki cwaniak mógł polskiego inteligenta-idealistę zjeść na śniadanie i wypluć w porze lunchu, jak mawiał mój znajomy Amerykanin.

Piszę o tym wszystkim, bo sam chcę zrozumieć, jak to wszystko w Polsce zadziałało, że wylądowaliśmy w takiej sytuacji, w jakiej się obecnie znaleźliśmy. Jestem bardzo ostrożny w nazywaniu ludzi zdrajcami czy sprzedawczykami. Krwiożerczy też nie jestem. Niemniej to kompetencja powinna być jednak podstawowym kryterium w obejmowaniu jakiegokolwiek stanowiska państwowego, a tej brakowało naszym politykom na każdym etapie naszej najnowszej postpeerelowskiej historii. Naprawdę pora odsunąć od władzy ludzi, którzy cały czas próbują coś improwizować na tematy, o których czytali w książkach (choć może nie do końca zrozumieli). Jedni żyją snem o kapitalizmie, o którym nie mają pojęcia, oprócz tego, że trzeba przy okazji państwowych przedsięwzięć „kręcić lody”, inni zaś snem o potędze z czasów Jagiellońskich, co jest równie chore. Najważniejsze teraz pytanie to, czy my w ogóle mamy praktyków biznesu, którzy na dodatek są na tyle uczciwi, żeby działać nie tylko dla dobra własnego, ale i nas wszystkich.

2 komentarze:

  1. Ale czy siła tych rekinów-praktyków nie tkwi właśnie w tym, że - mówiąc metaforycznie - potrafią też sięgnąć po książkę?

    Temat rzeka, bo ekonomia oparta o cyfry to zaledwie wierzchołek góry lodowej.

    Nie wiem czy jest to idealistyczne myślenie, ale bogaty bez biednego nie istnieje, a takie "wirtualne działania" w ekonomii doprowadzą prędzej czy później do przewrotu.

    Polecam Panu w ramach uzupełnienia film dokumentalny "Inside Job" z 2010 r. nt. m. in. "budowlanej bańki spekulacyjnej".

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze zdaję sobie sprawę, że krytyka wiedzy książkowej może być opacznie zrozumiana. Oczywiście, że tak i pewnie, że ekonomia oparta o cyfry to wierzchołek góry lodowej - niestety ja na zawsze pozostanę ekonomicznym ignorantem, ponieważ przede wszystkim unikami opracowań z cyframi.

    W "Szatańskim wersetach" jest fragment, w którym bohater, mając rozwiązać jakiś problem, mówi "Znalazłem książkę". Narrator dopowiada, że oto jak nieintelektualista traktuje książki - po to, żeby znaleźć jakieś konkretne rozwiązanie.

    Uważam, że wiedza (a więc to co jest w ksiażkach) to znowu warunek sine qua non, natomiast trzeba umieć się poruszać w świecie gier i to gier z niespodziewaną zmianą reguł. Czołowi ekonomiści nie radzą sobie z przewidywaniem zachowań rynku. Oczywiście tysiące biznesmenów też sobie nie radzi i w czasach kryzysu ginie. Wygrywają ci, którzy nie tylko wiedzą jak działa system, ale którzy w konkretnej sytuacji umieją - ja nie wiem - zaryzykować? zablefować? wymyślić coś zupełnie nowego, czego nikt jeszcze nie stosował? Tak sobie głośno myślę... ;)

    Dzięki za tytuł filmu. Z pewnością go obejrzę!

    OdpowiedzUsuń