Od jakiegoś roku w ogóle nie oglądam programów
publicystycznych typu „gadające głowy”, ponieważ jestem w stanie bez trudu
przewidzieć, co który z gości powie. Ponieważ od co najmniej kilkunastu lat
stanowiska tych, którzy wiedzą i rozumieją więcej od przeciętnego Kowalskiego
oraz gotowi są za sowitą opłatą temuż Kowalskiemu objaśniać niuanse naszej
rzeczywistości politycznej, społecznej, kulturalnej i gospodarczej, są
obsadzone przez te same osoby, trudno się tutaj spodziewać jakichś fajerwerków.
Formuła tego typu programów właściwie nigdy się nie różni. Różnią się
prowadzący je prezenterzy. Otóż schemat wygląda mniej więcej tak – prowadzący lub
dwóch (bo tak też się robi) zaprasza gości do rozmowy, w tym np. trzy osoby o
poglądach zbliżonych do własnych, a jedną, góra dwie o przekonaniach
odmiennych. Po wstępnej kurtuazji zaczyna się „jazda” po tych ostatnich. Żeby
nie wiem jak się ktoś tego wypierał i przysięgał, że jest obiektywy, żadnego
obiektywizmu w programach publicystycznych nie ma.
Wiadomo np. doskonale, że z Janem Pospieszalskim nie warto
rozmawiać, jeżeli się nie pojmuje patriotyzmu w kategoriach bogoojczyźnianych,
ponieważ w jego programie można zostać przez pozostałych gości „rozjechanym”
przy bardzo czynnym udziale prowadzącego, który nawet nie udaje bezstronności.
Tomasz Lis jest nieco sprawniejszy w kreowaniu swojego wizerunku obiektywnego komentatora
i bezstronnego mediatora tylko zadającego pytania. Po proporcji zaproszonych
gości łatwo się zorientować, kto ma być chłopcem do bicia i dlaczego PiS.
Ponieważ uważam, że PiS, a zwłaszcza prezes tej partii nie
są dla Polski żadną alternatywą, czasami bawi mnie, kiedy przedstawiciel tej
partii zaczyna się plątać, albo pleść bzdury, po których publiczność
rozpoznaje, że faktycznie z tymi ludźmi mądrej polityki robić się nie da. Kiedy
jednak prowadzący program niemal na siłę chce zrobić z gościa idiotę, a przy
tym sam nie reprezentuje zbytnich pokładów intelektu, rzecz robi się niesmaczna
i tylko potwierdza oskarżenia ze strony prawicy, że media są w Polsce
stronnicze.
Ostatnio trafiłem na fragment programu, w którym
przedstawiciele młodzieżówek wszystkich liczących się partii politycznych (swoją
drogą te wszystkie młodziaki mnie przerażają – tacy młodzi a już politycy ze
wszystkimi negatywnymi konotacjami tego słowa). Trzeba przyznać, że młodzież
mamy bystrą i całkiem wyrobioną, ponieważ potrafią przyprzeć polityków do muru,
a czasami wręcz obnażyć ich miałkość. W ostatnią sobotę trafiłem na program z
Jackiem Kurskim. Nie wszystkie odpowiedzi, jakich udzielał do mnie trafiały,
ale jeśli chodzi o technikę radzenia sobie z sytuacją, to miał ją opanowaną do
perfekcji. Zresztą nie sądzę, żeby się jej specjalnie uczył, bo jest po prostu
inteligentnym człowiekiem i „zwierzęciem” zachowania wobec publiczności i
dziennikarzy.
W niedzielę po powrocie z pracy (nie, nie jestem księdzem,
tylko pracuję ze studentami zaocznymi) włączyłem telewizor w celach spędzenia
kilku chwil na bezmyślnym relaksie, ale trafiłem
na TVP 2, a
tam na program Kamila Dąbrowy Kultura
głupcze. Tematem była m.in. wolność słowa i obiektywność mediów w
kontekście trudności uzyskania koncesji przez TV Trwam. Co byśmy nie mówili, to
wolność słowa akurat w Polsce istnieje i to większa niż kiedykolwiek w
historii. Rzecz w tym, że można wypowiadać każde poglądy, tylko nie szukać ich
wszystkich w jednej gazecie, albo w jednym kanale telewizyjnym. Oczywiście jest
to temat na całą ogromną debatę. Nie ma się jednak co oszukiwać, tak samo jest
na całym świecie. Nie chcę się jednak w tym momencie wdawać w taką dyskusję,
tylko zwrócić uwagę na jedną prostą obserwację, jaką poczyniłem podczas
oglądania tego programu. Trójka dziennikarzy siedząca po lewej stronie ekranu
krzyczała, dowcipkowała i kpiła, w czym prowadzący zdawał się ich czynnie
wspierać, podczas gdy dwójka po prawo próbowała dojść do głosu. Ewa Siedlecka,
dziennikarka „Gazety Wyborczej”, Roman Kurkiewicz, redaktor naczelny „Przekroju”
i Piotr Najsztub przedstawiony po prostu jako publicysta, utworzyli bardzo
skuteczny front, którego celem było zagłuszenie i nie dopuszczenie do głosu
Rafała Ziemkiewicza, obecnie z tygodnika „Uważam Rze” oraz Jacka Karnowskiego z
portalu wpolityce.pl . Żeby było wszystko jasne, z poglądami Rafała
Ziemkiewicza się jednak w większości nie zgadzam, zaś Jacka Karnowskiego przed
tym programem nie znałem, ale elementarna kultura (głupcze!), pojęta jako dobre
maniery (ciekawe, ale w j.angielskim nie używa się słowa „culture” w tym
znaczeniu, ale u nas tak) nakazywałaby prowadzić dyskusję tak, żeby każdy mógł
się wypowiedzieć. Tymczasem publicyści z lewej strony (siedzący po prawicy
prowadzącego) na każde słowo Jacka Karnowskiego wykrzykiwali słowa oburzenia,
choć raczej kpiny, przez co nie do końca zrozumiałem, o co mu chodziło. W ogóle
były długie fragmenty programu, w którym słychać było jeden wielki hałas, bo
Jacek Karnowski w dodatku próbował jakoś swoich interlokutorów przekrzyczeć.
Zupełnie inną strategię przybrał Rafał Ziemkiewicz, który wiedział, że przekrzykiwanie się z interlokutorami nic nie da i spokojnie
czekał, aż mu pozwolą dojść do głosu. Niestety, jak to często bywa w tego typu
programach prowadzący nie stanął na wysokości zadania. Ha, a może właśnie
stanął, bo być może jego zadaniem było nie pozwolić się wypowiedzieć Rafałowi
Ziemkiewiczowi. Oto bowiem na pierwsze zdanie wypowiedzi Ziemkiewicza
przekrzykuje go Roman Kurkiewicz, który nota bene chciał chyba zaistnieć
publicznie w dodatkowej roli satyryka i kabareciarza, wtórują mu Ewa Siedlecka
i Piotr Najsztub, a po chwili Kamil Dąbrowa udziela głosu komuś innemu, może
nawet Jackowi Karnowskiemu, żeby pokazać, że prawica może się jak najbardziej
swobodnie wypowiadać. Gorzej, że Rafał Ziemkiewicz przebić się nie może. Raz mu
się udaje na trochę dłużej i mówi o manipulacji w sprawie dopalaczy. Ciekawa
sprawa, ponieważ okazuje się, że kilka doniesień prasowych o rzekomych zgonach
na skutek zażywania dopalaczy poprzedziło spektakularną antydopalaczową akcje
rządu Donalda Tuska, który po tych kilku artykułach miał od razu gotową ustawę.
Żeby było ciekawiej, wszystkie te doniesienia o zgonach amatorów dopalaczy
okazały się nieprawdziwe.
Fajnie, ale te słowa zostały praktycznie zignorowane, bo
nikt się do ich nie odniósł merytorycznie, tylko je zakrzyczano. Kamil Dąbrowa,
na bardzo podobnej zasadzie, jak to robi Jan Pospieszalski, w celu ośmieszenia
przeciwnika, zadał Ziemkiewiczowi pytanie, które media w takim razie ten by
zamknął. Czyli chciał w ten sposób przedstawić widzowi sprawę w taki oto
sposób, że patrzcie jaki ten Ziemkiewicz jest zakłamany – woła o wolność dla Trwam, a najchętniej by zamknął „Gazetę
Wyborczą”. Nie trafił jednak na naiwniaka, bo Rafał Ziemkiewicz niczego takiego
nie powiedział. Bodajże przy ostatniej
próbie dojścia do głosu Rafała Ziemkiewicza, Kamil Dąbrowa powiedział, że już
nie ma czasu, bo trzeba kończyć program. Co prawda usłyszałem wśród zgiełku
głos Piotra Najsztuba, który próbował tłumaczyć Jackowi Karnowskiemu, że chyba
w swoim życiu dostatecznie udowodnił, że jest patriotą – no w każdym razie
jeśli nie dosłownie, to coś w tym stylu, co byłoby dość istotną odpowiedzią na
zarzuty stawiane przez prawicę o braku patriotyzmu, ale ten głos utonął w kabaretowych
popisach redaktora naczelnego „Przekroju”.
Czy to tytuły prasowe, czy stacje radiowe i telewizyjne są
pluralistyczne. To jest pewne. Pewne z nich służą konkretnie grupom rządzącym,
ponieważ są z nimi związane, i to jest w jakimś stopniu zrozumiałe. Niemniej
dziennikarze chorują na pragnienie bycia uznawanymi za obiektywnych. Nikt i
nigdy nie jest obiektywny. To musimy sobie od razu uświadomić a zaoszczędzimy
sobie wielu rozczarować. Rzecz w tym, żeby w tej różnorodności jakoś się
porozumiewać, żeby na pewne tematy prowadzić dyskusję na zasadzie dobrej woli,
tzn. wysłucham cię, potem ci powiem, że gadasz od rzeczy, bo ja mam lepszy
pomysł, ale siedzimy i wykładamy swoje racje, a przy tym szanujemy się jako
ludzie, niezależnie od poglądów. Tymczasem tak się nie dzieje, a wszystkie
strony dziennikarskiego sporu o wolność mediów wykazują się tak dalece
posuniętą hipokryzją, że chyba już dawno prześcignęli polityków. Odbiorca
mediów jest praktycznie bez szans na obiektywną i rzetelną informację. Każda ze
stron każdy problem przedstawia w taki sposób, żeby udowodnić swoje racje o
charakterze politycznym. Odbiorcy zresztą wcale nie szukają obiektywizmu, tylko
potwierdzenia na własne poglądy, dlatego czytają, słuchają i oglądają tylko te
media, które odpowiadają ich poglądom politycznym. No niestety tak jesteśmy
skonstruowani i chyba niewiele się da na to poradzić.
Młodzi ludzie, oraz ci, którzy chcą zachować wieczną
młodość, lubią zgrywę w telewizji. To dlatego politycy i dziennikarze co i rusz
wymyślają jakieś bon moty i cięte riposty, żeby tylko pokazać jacy są cool. Sam
uwielbiam satyrę i złośliwe żarty nie są mi obce. Tęsknię jednak za poważną
dyskusją na poważne tematy. Kiedy mam ochotę na kabaret, mogę sobie pooglądać „Ani
mru, mru”, „Neonówkę” czy „Kabaret Moralnego Niepokoju”. W satyrze, jak wszędzie,
poziom bywa różny, ale przynajmniej wiem, że kabareciarze chcieli być śmieszni,
bo za to im płacą. Kiedy oglądam grupę poważnych publicystów, spodziewam się
poważnej dyskusji. Przede wszystkim zaś tęsknię za taką rozmową w telewizji, w
której ludzie słuchają się nawzajem i w odpowiedziach poważnie odnoszą się do
pytań i zarzutów. No ale to pewnie byłoby nudne, więc widz przestałby takie
programy oglądać. I znowu głos Rafała Ziemkiewicza zabrzmiał bardzo rozsądnie –
bo czy to nie dziennikarze i w ogóle ludzie odpowiedzialni za media lansują
takiego czytelnika/widza/słuchacza? Ale to już osobny temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz