Mam taką idée fixe, żeby zachować w miarę trzeźwą świadomość
i choć górnolotne idee nie są mi obce, najbardziej cenię sobie prawdę pojmowaną
jako zgodność sądu ze rzeczywistym stanem rzeczy. Naturalnie można tutaj podjąć
dyskusję na temat tego, co jest rzeczywistym stanem rzeczy, ale niech mi będzie
wolno ująć to w następujący sposób – nie wiem, ale nie znaczy to, że w związku
z tym zaakceptuję każde pierwsze w miarę zadowalające rozwiązanie. Dlatego
odrzucam wszelkie religie, a co do systemów filozoficznych również zachowuję
daleko posuniętą ostrożność, choć tak naprawdę trudno jest żyć mając w miarę
aktywny mózg bez nieustannej próby przyjęcia jakiegoś, a raczej wypracowania
własnego.
Z wiekiem wyrobiłem w sobie nieufność, którą ktoś postronny
może oczywiście wziąć za paranoję, wobec wszelkich prób narzucania mi swojego „matriksa”
przez wszelkie osoby postronne, obojętnie czy bardzo bliskie i dobrze mi
życzące, czy zupełnie obce mi i wrogie. Bogoojczyźniany „matriks” pewnych ugrupowań prawicowych jest
tak namolny, że rozpoznanie go i automatyczne odrzucenie następuje w sposób tak
naturalny jak odruch wymiotny wobec obcej substancji w żołądku. Euroentuzjazm i
powoływanie się na tradycję solidarnościową działa na mnie prawie tak samo, jak
propaganda komunistyczna. Nie znaczy to wcale, że nie jestem otwarty na pewne
elementy, które są po prostu logiczne, ludzkie i naturalne. Gdziekolwiek
wyczuwam choćby namiastkę „matriksu”, czyli mądrzej lub głupiej wydumanej
narracji, która próbuje mi się narzucić i stworzyć nową siatkę pojęciową w
mojej głowie, odruchowo się wzdragam i kontaktu z takim „matriksem” unikam.
Ponieważ jesteśmy zanurzeni w świecie tekstu, tak naprawdę
całkowicie od matriksu uciec nie możemy, bo musielibyśmy przestać z kimkolwiek
rozmawiać i postarać się osiągnąć stan nirwany.
Komunistyczne kłamstwa, pomimo wszechobecnej indoktrynacji,
bywały jednak dość łatwo rozpoznawane i odrzucane. Propaganda solidarnościowa,
jak ta, która sprzeciwiała się wcielonemu złu w postaci ustroju
socjalistycznego, na wielu robiła wrażenie prawdy objawionej, tak długo
zakazywanej. Tymczasem przecież każdy samodzielnie myślący człowiek musiał już
w roku 1980 dostrzegać, że oto jeden matriks w naszych mózgach próbuje się
zastąpić innym. Konieczność obalenia sowieckiego reżimu była jednak tak mocno
obecna w naszej świadomości, że wielu z nas gotowych było się na wiele zgodzić,
żeby tylko osiągnąć ten zbożny cel.
Jest jedna rzecz (generalnie, może uzbierałoby się ich
więcej, ale tę jedną szczególnie pamiętam), której wstydziłem się zaraz po tym,
jak ją „popełniłem” i tak naprawdę wstydzę się do dziś. Chodzi o to, że kiedy
miałem 16 lat mój najlepszy kolega z klasy, Adam J., którego rodzice mieli
szerokie znajomości zagraniczne, zaproponował mi, że mi załatwi paczkę z
zagranicy. Adam znany był z tego, że lubił pokazać, że coś może „załatwić”, że
ma znajomości, przez co być może czuł się dowartościowany, dlatego zgodziłem
się m.in. dlatego, żeby mu zrobić przyjemność. Oczywiście wciskałbym
Czytelnikom tego bloga ciemnotę, gdybym twierdził, że nie byłem ciekawy, co też
dostanę w takiej paczce. Tym razem, ku mojemu zaskoczeniu Adam faktycznie
paczkę załatwił i dzięki temu pierwszy i ostatni raz w życiu spróbowałem
kanadyjskiego syropu klonowego. Przyszła bowiem do mnie paczka z Kanady. Oprócz
rzeczonego syropu, było kilka kanadyjskich zup w proszku, które w smaku
zadziwiająco przypominały swoje polskie odpowiedniki (przede wszystkim smak glutaminianu sodu), jakaś czekolada i chyba
jakieś konserwy.
Już wtedy było mi głupio wobec moich rodziców, którzy co
prawda nie okazali mi jakiegoś potępienia, a całość potraktowali w kategoriach
jakiejś ciekawostki, i jest mi głupio do dziś. Prawda jest bowiem taka, że ani
ja ani moi rodzice tej paczki po prostu nie potrzebowaliśmy. W latach 80.
ubiegłego stulecia nikt z mojej rodziny nie należał do partii, ani nie zajmował
żadnego eksponowanego stanowiska, ale nie przypominam sobie ani jednego momentu
w swoim życiu, w którym brakowałoby mi jedzenia. Ba, w moim domu panował
swoisty kult jedzenia, co dziś wydaje mi się dość zabawne. Miałem dziadka na
wsi, więc nie mieliśmy jakichś problemów z zaopatrzeniem w mięso czy smaczne
wędliny, czy też jajka.
Oczywiście byli ludzie, u których się nie przelewało, ale
nie przypominam sobie, żeby ktoś narzekał na brak jedzenia. Na półkach polskich
sklepów zwłaszcza w pierwszych miesiącach stanu wojennego faktycznie brakowało
wszystkiego, ale z pewnością nie zupek w proszku, które w dodatku były dość
tanie. Czułem, że być może taka paczka z Kanady przydałaby się komuś bardziej
niż nam, ale na dobrą sprawę nie znałem osobiście nikogo, kto by jej faktycznie
potrzebował.
Mój inny przyjaciel w drugiej połowie lat 80. po raz kolejny się
beznadziejnie zakochał i ożenił. Jego wybranka była córką wrocławskiego
plastyka, z którym był wcześniej korespondował, gdyż był miłośnikiem i
kolekcjonerem grafik. Jego teściowie żyli w domu jednorodzinnym. Ponieważ byli
zaangażowani w podziemną działalność opozycyjną, bez skrupułów korzystali z „darów”.
Teść mojego przyjaciela jako wzięty plastyk nie zarabiał źle, ale to nie
przeszkadzało im narzekać na ciężki los biednego prześladowanego przez reżim
komunistyczny przy każdym kontakcie z kimś z Zachodu. Paczki z „darami”
przychodziły więc bardzo często, w tym całkiem drogie elektryczne sprzęty AGD,
nie mówiąc już o „zwykłych” paczkach żywnościowych. Każdy wówczas narzekał na
komunę, nie oszukujmy się, nawet sami komuniści, ale takich wiecznie żebrzących
„polskich dziadów”, którzy skądinąd poziomem życia przewyższali niejednego
faktycznie bardziej potrzebującego wsparcia, można by znaleźć w najnowszej
historii Polski wielu.
Piszę o tym, ponieważ wdałem się w polemikę ze swoją
koleżanką na temat pomocy dla Grecji. Na moją uwagę, że nie rozumiem dlaczego
Polska, kraj nadal biedny, ma pomagać Grecji, gdzie zarówno wypłaty jak i
emerytury i zasiłki dla bezrobotnych są wyższe niż w Polsce, przypomniała mi
jak wspaniały okazał się Zachód, który słał dary Polakom w czasie stanu wojennego.
Jak kochany był klub londyński umarzając Polsce długi. (Tak na marginesie, może
zamiast zabierać polskim emerytom ich pieniądze, lepiej byłoby namówić banki
niemieckie, żeby też po prostu umorzyły Grecji długi). A teraz nadszedł czas,
żeby te wszystkie dobre uczynki „podać dalej” i zrobić coś dobrego dla krajów,
w których ludzie potrzebują pomocy.
Nie załamuje mnie to, że ktoś inteligentny może rozumować w
tak naiwny sposób. Kiedy ktoś od takiego myślenia poczuje się szlachetniejszy
od rozmaitych samolubnych cyników, to niech mu to pójdzie na zdrowie. Mnie
tylko do rozpaczy doprowadza to, że ktoś próbuje narzucić mi kolejny (który to
już w moim już nie tak krótkim życiu?) matriks.
Pomagano Polakom, zwłaszcza tym aktywnie zaangażowanym w
walkę z komunizmem, ale czy robiły to zachodnie banki? Z powodów humanitarnych
pomagały związki zawodowe (częściowo upolitycznione, ale poszczególni ich członkowie
mogli być przecież ludźmi szlachetnymi), pomagały organizacje charytatywne i
mogły pomagać rządy, zwłaszcza USA. Te ostatnie z czysto politycznych pobudek. Pamiętam
wypowiedź bodajże ambasadora z USA, który pisał do swoich przełożonych w
Waszyngtonie (chyba to już chodziło o 1989), że Polakom udało się „niemożliwe”,
bo zdemontowali cały system komunistyczny (polskich zasług w tym względzie nie
przyćmiła jeszcze symbolika muru berlińskiego), więc rząd USA musi zrobić
wszystko, żeby teraz każdy Polak miał swoje mieszkanie i świetny samochód. Jak
dotąd nic z tych szlachetnych planów nie wyszło. Bez upokarzającej procedury
ubiegania się o wizę nie możemy nawet podróżować do tego „wdzięcznego” kraju..
Ale to nie jest jakiś wielki problem.
Ja tylko chcę prosić, żeby jeśli ktoś próbuje narzucić
pewien matriks, nie robił tego w tak amatorski i wręcz rozbrajający sposób.
Finanse, podobnie jak polityka, to zabawa „dla dużych chłopców” („dziewczyn”
oczywiście też), gdzie panuje prosta zasada „nie ma darmowego obiadu”. Jeszcze
starsza łacińska zasada mówiła „do ut des” (daję, byś dał). Zasada z
amerykańskiego filmu „Podaj dalej” jest piękna i wręcz cudowna, ale o ile
możemy ją propagować na poziomie poszczególnych jednostek ludzkich, to dajmy
sobie spokój z próbami prowadzenia wg niej polityki państwowej i
międzynarodowej.
Jeżeli Grecy staną wobec groźby głodu, to oczywiście dołożę
się do działań np. Janiny Ochojskiej, która by organizowała pomoc dla biednych
greckich dzieci. Tymczasem jednak w Grecji nie słychać o klęsce głodu.
(Koleżanka pisze o niedożywieniu dzieci w Portugalii, ale o dziwo akurat o tym
problemie Unia Europejska się nie wypowiada i o pomoc dla Portugalii nie
prosi). Może jestem samolubnym cynikiem, ale wyznaję starą angielską zasadę, że
wszelką dobroczynność należy zaczynać u siebie, we własnym kraju. Biedy,
niestety, jak na razie u nas nie brakuje.
Jeżeli zaś chodzi o dług wdzięczności, jaki Polacy
zaciągnęli w czasie stanu wojennego wobec ludzi dobrej woli z Zachodu, to
wolałbym jak najszybciej o tym zapomnieć. Niewątpliwie na Zachodzie było całe
mnóstwo ludzi dobrej woli, którzy przysyłali do Polski paczki. Czy trafiały one
do naprawdę potrzebujących? Czy tych naprawdę potrzebujących było aż tak wielu?
Nigdy nie będę się rozczulał nad komuną, ale chodzi o jakąś elementarną prawdę,
bez której będziemy żyć w idiotycznym zakłamaniu. Po prostu chciałbym, żebyśmy
nie rozmawiali na poziomie egzaltowanych pensjonarek, ale trzymali się choć
odrobinę faktów. Dary dla Polaków w latach 80. ubiegłego stulecia uważam za
temat dla nas jako narodu, wstydliwy. Jak wspomniałem, mam tutaj osobisty powód
do wstydu. Głodu z pewnością nie cierpiałem, a bez syropu klonowego mogłem żyć,
tak samo jak mogę i dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz