poniedziałek, 7 maja 2012

Wstydliwy temat, czyli o "darach" z Zachodu, długu wdzięczności i zasadzie "podaj dalej"


Mam taką idée fixe, żeby zachować w miarę trzeźwą świadomość i choć górnolotne idee nie są mi obce, najbardziej cenię sobie prawdę pojmowaną jako zgodność sądu ze rzeczywistym stanem rzeczy. Naturalnie można tutaj podjąć dyskusję na temat tego, co jest rzeczywistym stanem rzeczy, ale niech mi będzie wolno ująć to w następujący sposób – nie wiem, ale nie znaczy to, że w związku z tym zaakceptuję każde pierwsze w miarę zadowalające rozwiązanie. Dlatego odrzucam wszelkie religie, a co do systemów filozoficznych również zachowuję daleko posuniętą ostrożność, choć tak naprawdę trudno jest żyć mając w miarę aktywny mózg bez nieustannej próby przyjęcia jakiegoś, a raczej wypracowania własnego.

Z wiekiem wyrobiłem w sobie nieufność, którą ktoś postronny może oczywiście wziąć za paranoję, wobec wszelkich prób narzucania mi swojego „matriksa” przez wszelkie osoby postronne, obojętnie czy bardzo bliskie i dobrze mi życzące, czy zupełnie obce mi i wrogie. Bogoojczyźniany „matriks” pewnych ugrupowań prawicowych jest tak namolny, że rozpoznanie go i automatyczne odrzucenie następuje w sposób tak naturalny jak odruch wymiotny wobec obcej substancji w żołądku. Euroentuzjazm i powoływanie się na tradycję solidarnościową działa na mnie prawie tak samo, jak propaganda komunistyczna. Nie znaczy to wcale, że nie jestem otwarty na pewne elementy, które są po prostu logiczne, ludzkie i naturalne. Gdziekolwiek wyczuwam choćby namiastkę „matriksu”, czyli mądrzej lub głupiej wydumanej narracji, która próbuje mi się narzucić i stworzyć nową siatkę pojęciową w mojej głowie, odruchowo się wzdragam i kontaktu z takim „matriksem” unikam.

Ponieważ jesteśmy zanurzeni w świecie tekstu, tak naprawdę całkowicie od matriksu uciec nie możemy, bo musielibyśmy przestać z kimkolwiek rozmawiać i postarać się osiągnąć stan nirwany.

Komunistyczne kłamstwa, pomimo wszechobecnej indoktrynacji, bywały jednak dość łatwo rozpoznawane i odrzucane. Propaganda solidarnościowa, jak ta, która sprzeciwiała się wcielonemu złu w postaci ustroju socjalistycznego, na wielu robiła wrażenie prawdy objawionej, tak długo zakazywanej. Tymczasem przecież każdy samodzielnie myślący człowiek musiał już w roku 1980 dostrzegać, że oto jeden matriks w naszych mózgach próbuje się zastąpić innym. Konieczność obalenia sowieckiego reżimu była jednak tak mocno obecna w naszej świadomości, że wielu z nas gotowych było się na wiele zgodzić, żeby tylko osiągnąć ten zbożny cel.

Jest jedna rzecz (generalnie, może uzbierałoby się ich więcej, ale tę jedną szczególnie pamiętam), której wstydziłem się zaraz po tym, jak ją „popełniłem” i tak naprawdę wstydzę się do dziś. Chodzi o to, że kiedy miałem 16 lat mój najlepszy kolega z klasy, Adam J., którego rodzice mieli szerokie znajomości zagraniczne, zaproponował mi, że mi załatwi paczkę z zagranicy. Adam znany był z tego, że lubił pokazać, że coś może „załatwić”, że ma znajomości, przez co być może czuł się dowartościowany, dlatego zgodziłem się m.in. dlatego, żeby mu zrobić przyjemność. Oczywiście wciskałbym Czytelnikom tego bloga ciemnotę, gdybym twierdził, że nie byłem ciekawy, co też dostanę w takiej paczce. Tym razem, ku mojemu zaskoczeniu Adam faktycznie paczkę załatwił i dzięki temu pierwszy i ostatni raz w życiu spróbowałem kanadyjskiego syropu klonowego. Przyszła bowiem do mnie paczka z Kanady. Oprócz rzeczonego syropu, było kilka kanadyjskich zup w proszku, które w smaku zadziwiająco przypominały swoje polskie odpowiedniki (przede wszystkim smak glutaminianu sodu), jakaś czekolada i chyba jakieś konserwy.

Już wtedy było mi głupio wobec moich rodziców, którzy co prawda nie okazali mi jakiegoś potępienia, a całość potraktowali w kategoriach jakiejś ciekawostki, i jest mi głupio do dziś. Prawda jest bowiem taka, że ani ja ani moi rodzice tej paczki po prostu nie potrzebowaliśmy. W latach 80. ubiegłego stulecia nikt z mojej rodziny nie należał do partii, ani nie zajmował żadnego eksponowanego stanowiska, ale nie przypominam sobie ani jednego momentu w swoim życiu, w którym brakowałoby mi jedzenia. Ba, w moim domu panował swoisty kult jedzenia, co dziś wydaje mi się dość zabawne. Miałem dziadka na wsi, więc nie mieliśmy jakichś problemów z zaopatrzeniem w mięso czy smaczne wędliny, czy też jajka.

Oczywiście byli ludzie, u których się nie przelewało, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś narzekał na brak jedzenia. Na półkach polskich sklepów zwłaszcza w pierwszych miesiącach stanu wojennego faktycznie brakowało wszystkiego, ale z pewnością nie zupek w proszku, które w dodatku były dość tanie. Czułem, że być może taka paczka z Kanady przydałaby się komuś bardziej niż nam, ale na dobrą sprawę nie znałem osobiście nikogo, kto by jej faktycznie potrzebował.

Mój inny przyjaciel w drugiej połowie lat 80. po raz kolejny się beznadziejnie zakochał i ożenił. Jego wybranka była córką wrocławskiego plastyka, z którym był wcześniej korespondował, gdyż był miłośnikiem i kolekcjonerem grafik. Jego teściowie żyli w domu jednorodzinnym. Ponieważ byli zaangażowani w podziemną działalność opozycyjną, bez skrupułów korzystali z „darów”. Teść mojego przyjaciela jako wzięty plastyk nie zarabiał źle, ale to nie przeszkadzało im narzekać na ciężki los biednego prześladowanego przez reżim komunistyczny przy każdym kontakcie z kimś z Zachodu. Paczki z „darami” przychodziły więc bardzo często, w tym całkiem drogie elektryczne sprzęty AGD, nie mówiąc już o „zwykłych” paczkach żywnościowych. Każdy wówczas narzekał na komunę, nie oszukujmy się, nawet sami komuniści, ale takich wiecznie żebrzących „polskich dziadów”, którzy skądinąd poziomem życia przewyższali niejednego faktycznie bardziej potrzebującego wsparcia, można by znaleźć w najnowszej historii Polski wielu.

Piszę o tym, ponieważ wdałem się w polemikę ze swoją koleżanką na temat pomocy dla Grecji. Na moją uwagę, że nie rozumiem dlaczego Polska, kraj nadal biedny, ma pomagać Grecji, gdzie zarówno wypłaty jak i emerytury i zasiłki dla bezrobotnych są wyższe niż w Polsce, przypomniała mi jak wspaniały okazał się Zachód, który słał dary Polakom w czasie stanu wojennego. Jak kochany był klub londyński umarzając Polsce długi. (Tak na marginesie, może zamiast zabierać polskim emerytom ich pieniądze, lepiej byłoby namówić banki niemieckie, żeby też po prostu umorzyły Grecji długi). A teraz nadszedł czas, żeby te wszystkie dobre uczynki „podać dalej” i zrobić coś dobrego dla krajów, w których ludzie potrzebują pomocy.

Nie załamuje mnie to, że ktoś inteligentny może rozumować w tak naiwny sposób. Kiedy ktoś od takiego myślenia poczuje się szlachetniejszy od rozmaitych samolubnych cyników, to niech mu to pójdzie na zdrowie. Mnie tylko do rozpaczy doprowadza to, że ktoś próbuje narzucić mi kolejny (który to już w moim już nie tak krótkim życiu?) matriks.

Pomagano Polakom, zwłaszcza tym aktywnie zaangażowanym w walkę z komunizmem, ale czy robiły to zachodnie banki? Z powodów humanitarnych pomagały związki zawodowe (częściowo upolitycznione, ale poszczególni ich członkowie mogli być przecież ludźmi szlachetnymi), pomagały organizacje charytatywne i mogły pomagać rządy, zwłaszcza USA. Te ostatnie z czysto politycznych pobudek. Pamiętam wypowiedź bodajże ambasadora z USA, który pisał do swoich przełożonych w Waszyngtonie (chyba to już chodziło o 1989), że Polakom udało się „niemożliwe”, bo zdemontowali cały system komunistyczny (polskich zasług w tym względzie nie przyćmiła jeszcze symbolika muru berlińskiego), więc rząd USA musi zrobić wszystko, żeby teraz każdy Polak miał swoje mieszkanie i świetny samochód. Jak dotąd nic z tych szlachetnych planów nie wyszło. Bez upokarzającej procedury ubiegania się o wizę nie możemy nawet podróżować do tego „wdzięcznego” kraju.. Ale to nie jest jakiś wielki problem.

Ja tylko chcę prosić, żeby jeśli ktoś próbuje narzucić pewien matriks, nie robił tego w tak amatorski i wręcz rozbrajający sposób. Finanse, podobnie jak polityka, to zabawa „dla dużych chłopców” („dziewczyn” oczywiście też), gdzie panuje prosta zasada „nie ma darmowego obiadu”. Jeszcze starsza łacińska zasada mówiła „do ut des” (daję, byś dał). Zasada z amerykańskiego filmu „Podaj dalej” jest piękna i wręcz cudowna, ale o ile możemy ją propagować na poziomie poszczególnych jednostek ludzkich, to dajmy sobie spokój z próbami prowadzenia wg niej polityki państwowej i międzynarodowej.

Jeżeli Grecy staną wobec groźby głodu, to oczywiście dołożę się do działań np. Janiny Ochojskiej, która by organizowała pomoc dla biednych greckich dzieci. Tymczasem jednak w Grecji nie słychać o klęsce głodu. (Koleżanka pisze o niedożywieniu dzieci w Portugalii, ale o dziwo akurat o tym problemie Unia Europejska się nie wypowiada i o pomoc dla Portugalii nie prosi). Może jestem samolubnym cynikiem, ale wyznaję starą angielską zasadę, że wszelką dobroczynność należy zaczynać u siebie, we własnym kraju. Biedy, niestety, jak na razie u nas nie brakuje.

Jeżeli zaś chodzi o dług wdzięczności, jaki Polacy zaciągnęli w czasie stanu wojennego wobec ludzi dobrej woli z Zachodu, to wolałbym jak najszybciej o tym zapomnieć. Niewątpliwie na Zachodzie było całe mnóstwo ludzi dobrej woli, którzy przysyłali do Polski paczki. Czy trafiały one do naprawdę potrzebujących? Czy tych naprawdę potrzebujących było aż tak wielu? Nigdy nie będę się rozczulał nad komuną, ale chodzi o jakąś elementarną prawdę, bez której będziemy żyć w idiotycznym zakłamaniu. Po prostu chciałbym, żebyśmy nie rozmawiali na poziomie egzaltowanych pensjonarek, ale trzymali się choć odrobinę faktów. Dary dla Polaków w latach 80. ubiegłego stulecia uważam za temat dla nas jako narodu, wstydliwy. Jak wspomniałem, mam tutaj osobisty powód do wstydu. Głodu z pewnością nie cierpiałem, a bez syropu klonowego mogłem żyć, tak samo jak mogę i dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz