Każdą balladę ktoś wymyślił, bo przecież niekoniecznie
napisał, skoro mógł nie umieć pisać, ale najczęściej nie jesteśmy w stanie
dotrzeć do pierwotnego autora, ponieważ był anonimowym ludowym artystą, zaś
jego utwór prawie od początku zaczął żyć własnym życiem. Choć być może trudno
to sobie dzisiaj wyobrazić, ale coś takiego jak prawa autorskie, zwane dzisiaj „własnością
intelektualną” do połowy XIX wieku chyba mało komu przychodziło do głowy.
Energiczne działania na rzecz ukrócenia literackiego piractwa podjął Charles
Dickens, który m.in. w tym celu odwiedzał Stany Zjednoczone, gdyż to w tym
kraju jego utwory bezczelnie drukowano jako anonimowe i z zyskiem sprzedawano,
z czego autor nie dostawał ani centa. Przedtem jednak bardzo trudno było dojść
praw autorskich, a już na pewno nie mógł tego zrobić ludowy artysta, którego
pieśni przekazywano z ust do ust, przy czym niejednokrotnie zmieniano
pojedyncze słowa, bądź całe fragmenty, nie wspominając już o melodii, która w
zależności od wykonawcy mogła przyjąć formy całkowicie odmienne od oryginału.
Ballada, o której chcę dzisiaj opowiedzieć, wg niektórych
etnografów sięga osiemnastowiecznej Anglii, a można temat podjęty przez jej autora
dostrzec już w pieśni zapisanej już w roku 1630.
Z dużą dozą pewności można przyjąć, że w XIX wieku ballada o
upadłej dziewczynie krążyła już wśród ludu Stanów Zjednoczonych, zaś liczba
wersji tekstu sięgała od 15 do 75. To, co możemy już prześledzić to losy tej
ballady w wieku XX, kiedy pojawiły się techniczne możliwości nagrania dźwięku.
I tak w 1933 nagrano wersję ludowych artystów z Tennessee „Toma” Clarence’a Ashleya
i Gwena Fostera. Jest to pierwsze znane nagranie tej historii, ale od razu spotykamy się z „maskulinistyczną”
wersją historii. Hazardzistą i pijakiem nie jest już uwodziciel biednej
dziewczyny, ale patologiczny ojciec, zaś ofiarą patologicznej sytuacji jest
chłopak, który prawdopodobnie popełnił przestępstwo i popadł w tarapaty, przed
czym chce ostrzec młodszego brata.
Wersja braci Callhanów (the Callahan Brothers) z 1934 to
zupełnie inna melodia, ale to znowu wersja z chłopakiem w roli narratora.
Następnie, w 1937 wielki miłośnik amerykańskiego folkloru,
kolekcjoner i badacz, John Lomax (taki amerykański Kolberg, ale wyposażony już
w sprzęt do nagrywania dźwięku) po raz pierwszy zarejestrował jedną z
najstarszych znanych wersji tej ballady, znanej jako „The Risin’ Sun Blues” w
wykonaniu niejakiej Georgii Turner, szesnastoletniej córki górnika z Kentucky. W jej wersji historie opowiada dziewczyna uwiedziona przez
pozbawionego skrupułów włóczęgę oddającemu się hazardowi i pijaństwu.
Roy Acuff, urodzony w 1903 „król muzyki country” rok po
Georgii Turner nagrał swoją, znowu „chłopięcą” wersję „Bluesa o Domu
Wschodzącego Słońca”. (W nagraniu dostępnym na YouTube utwór zaczyna się od
2:44).
W 1941 roku wielka legenda amerykańskiego folku, Woody
Guthrie zarejestrował „The House of the Rising Sun”, gdzie usłyszymy znowu historię
o losie „wielu biednych dziewczyn” (choć w innej wersji są to "dusze" - souls), ale gdzie narrator mówi o sobie „poor boy”,
dalej jednak jest mowa o uwiedzeniu przez pijaka (hazard nie jest wspomniany).
Czyżby chodziło o narrację gejowską, czy może zachowując całą opowieść w
zgodzie z historią biednej ogłupionej dziewczyny, śpiewając o sobie, Woody
Guthrie pomylił się i wstawił chłopca, bo przecież sam był facetem? W tej
wersji mamy już matkę – krawcową szyjącą dżinsy i mamy na końcu powrót do
Nowego Orleanu, gdzie narrator (narratorka?) będzie ciągnąć swój „ball land chain”.
Ci, którzy znają kreskówki Disneya z lat 40. ubiegłego stulecia, pewnie kojarzą
sobie obraz więźnia w stroju w poziome czarno-białe pasy z żelazną obręczą na
nodze, do której przymocowany jest łańcuch z ciężką, również metalową kulą na
końcu, co miało na celu uniemożliwienie ucieczki. Chodzi więc tutaj o powrót do
Nowego Orleanu, ale raczej nie do burdelu, ale do więzienia.
Czarnoskóry pieśniarz i działacz na rzecz praw człowieka, Josh
White, w swojej wersji z 1944 roku śpiewa z perspektywy dziewczyny, a więc
trzyma się tekstu starszego, bez wzbogaconej narracji Woody’ego Guthrie, ale
uwaga, czy linia melodyczna, jakiej się trzyma nie przypomina nam już czegoś,
co dobrze znamy?
Osobiście znam dwie wersje „Domu wschodzącego słońca” w
wykonaniu Huddie’go Leadbettera, zapisanego w historii amerykańskiego folku i
bluesa, jako Leadbelly, W obydwu narratorem jest chłopak, ale znowu wydaje się
to niezbyt logiczne, bo jest to chłopak, który chce ostrzec swoją młodszą
siostrę, żeby nie zrobiła tego, co on i w rezultacie nie wylądowała w takim
miejscu jak „the House of the Rising Sun”. Zaś co do melodii to jedna, nagrana
w 1944, jest „tradycyjna”, powolna i dość rozwlekła, zaś druga, z 1948, to
szybki blues.
Jeżeli wytrzymaliście tę porcję amerykańskiej muzyki ludowej, otrzymujecie ode mnie sprawność dzielnego słuchacza. Jeżeli się Wam ta zabawa w poszukiwanie źródeł tego, co wydaje nam się, ze dobrze znamy, obiecuję dokończenie "przedburdownowskiej" (czyli przedanimalsowskiej) wersji "Domu wschodzącego słońca".
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz