Pamiętne wydarzenia związane z obroną krzyża postawionego
przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej pokazały, jak działają ludzie w
tłumie. Jakie instynkty może wywołać samo przebywanie w grupie ludzi, którzy
kierują się podobnymi emocjami. Sam zwrot „obrońca krzyża” to w tym wypadku
dość perwersyjna gra słów, ponieważ w sensie dosłownym broniono pozostawienia
na miejscu konkretnego krzyża, czyli konkretnego przedmiotu (oczywiście o
znaczeniu symbolicznym, to jasne), który chrześcijanie zwykle umieszczają na
grobach i w miejscach upamiętniających zmarłych, ale w umysłach tłumu nastąpiła
transformacja tego krzyża przyniesionego przez harcerzy już nie tylko w symbol
chrześcijaństwa, ale w samo chrześcijaństwo, a może w samego Chrystusa. W
związku z tym nastąpiło proste skojarzenie – kto chce usunąć krzyż z
Krakowskiego Przedmieścia, ten jest wrogiem chrześcijaństwa, a więc wrogiem
samego Boga! Tak oto przebywając w tłumie można wpaść w zbiorową paranoję.
Tymczasem niejeden Polak krytykował i samą obecność wielkiego
cmentarza przed pałacem prezydenckim, oraz demonstracji obrońców krzyża. Ci,
którzy wysuwali logiczne argumenty, byli automatycznie odsądzani od czci i
wiary, bo tłum nie dyskutuje – albo jesteś z nim, albo przeciw niemu. Nie
trzeba było długo czekać, aż pojawił się ochlos innego rodzaju. Mianowicie
zaczęli przychodzić oglądać i kpić z katolickich demonstrantów „młodzi
wykształceni z dużych miast”, czyli często podchmielona młodzież, choć również
i rozrywkowo nastawieni starsi, którzy w sposób wulgarny i chamski dokuczali
modlącym się fanatykom harcerskiego krzyża. Ochlos to ochlos i w tym wypadku,
choć od początku byłem absolutnie za zniknięciem demonstracji z centrum
Warszawy, to jednak większą niechęcią zacząłem w tym momencie pałać do pijanych
pajaców, którzy zachowywali się właśnie jak typowa tłuszcza, jak banda lumpów,
która tak naprawdę niczego nie reprezentuje oprócz wulgarnych słów i
obscenicznych gestów.
Drugą stroną medalu jest bowiem faktyczne istnienie
olbrzymiej części polskiego społeczeństwa, która tak naprawdę wcale nie jest
świetnie wykształcona, ale wystarczy, że postawi się naprzeciw fanatyków
religijnych i od razu wzrasta jej poczucie własnej wartości. Działa bowiem prosty
mechanizm – tamci to ciemnogród, a my to właśnie „młodzi wykształceni”. To
niestety takie proste nie jest.
Jak już w poprzedniej części wspomniałem, wielu ludzi
zaczyna alergicznie reagować na hasła patriotyczne, ponieważ są one nadużywane
przez środowiska prawicowe. Oczywiście są też tacy, którzy jawnie i wprost
deklarują się jako kosmopolici, dla których wszelkie związki z własnym krajem
są wynikiem przypadkowego urodzenia się w tymże kraju. Co więcej, ludzie tacy
często przyjmują taką postawę jako wynik przekonania, że w cywilizowanym
świecie (pojmowanym jako przeciwieństwo naszego zaścianka) taka postawa jest
obecnie obowiązująca. Wielkim rozczarowanie może być dla nich faktyczne
zetknięcie się z cudzoziemcami z owego cywilizowanego świata, którzy będą się
do nich odnosić najpierw jako cudzoziemców z postsowieckiej strefy wpływów,
potem jako konkretnie Polaków, a dopiero na końcu jako potencjalnych kandydatów
do przyjęcia do swojego grona. Trudno jest pojąć rzeczywistość, w której
cywilizowani, tolerancyjni i europejscy Niemcy deklarują, że muszą przede
wszystkim jednak pilnować własnej gospodarki, w której demokratyczni i
kosmopolityczni Anglicy dochodzą do wniosku, że na integracji z Europą Wielka
Brytania wcale dobrze nie wychodzi, w której Flamandowie czy Szkoci okazują
tendencje separatystyczne w imię węziej pojmowanej wspólnoty narodowej. To się
wszystko dzieje w tym zachodnim „cywilizowanym” świecie.
Dobrze, tutaj możemy stwierdzić, że wszędzie są jacyś
nacjonaliści i każdy naród ma swoje ciemnogrody, ale my, ludzie światli, zawsze
się odnajdziemy i ze sobą dogadamy. Niestety to nie zawsze tak jest. Wbrew
pozorom nasze narodowe idiosynkrazje są poprzez proces dorastania w konkretnym
środowisku tak silne, że nigdy nie wiemy, kiedy nas coś zaszokuje w innym „cywilizowanym”
kraju. W Belgii mogą nas zaskoczyć otwarte pisuary na ulicach i choć tak
naprawdę w oddawaniu moczu nie ma niczego dziwnego, a my jesteśmy otwarci na
cywilizację, w tym wypadku niejeden z nas dozna co najmniej pewnego
wewnętrznego zgrzytu, bo przecież wprost na ulicy sikać może tylko ktoś
kompletnie pijany. No i bingo – z tych pisuarów korzystają przecież piwosze! Co
ciekawe, nie spotkałem w Belgii otwartych pisuarów dla kobiet. Co jest do
diaska? Czyżby tamtejszy ciemnogród nie słyszał o równouprawnieniu kobiet? No a
w takiej Szwecji, gdzie chłopcom w przedszkolu nakazuje się siusiać na
siedząco, żeby nie wykształcać w nich „kulturowej stereotypizacji roli płci”,
te belgijskie pisuary to chyba symbol najgorszego męskiego szowinizmu.
Wyższość cywilizacyjna, bo o kulturowej nie ma co
dyskutować, gdyż jest to pojęcie bardzo relatywne i kontrowersyjne, w jednej
dziedzinie nie musi się wiązać z innymi aspektami życia. Tymczasem, ktoś, kto
bezkrytycznie kupuje całość stylu życia jakiegoś kraju zachodniego, wychodząc z
założenia, że na tym polega cywilizacja, jest po prostu śmieszny. Polscy
emigranci, którzy np. zmieniali raz lub kilkakrotnie państwo zamieszkania,
doskonale wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak jednolita kosmopolityczna
kultura europejska. Co więcej, gdziekolwiek się pojawią, będą wszędzie
odbierani jako Polacy, choćby nie wiem jak się odżegnywali od swoich korzeni.
Kiedy ktoś wszem i wobec deklaruje, że ma alergię na hasła
patriotyczne, to warto się zastanowić, jak to zostanie odebrane. Taką
deklarację można bowiem zinterpretować tak, że oto te szczytne hasła są tak
często nadużywane przez środowiska bardziej lub mniej inteligentnej prawicy, że
faktycznie zaczynają się one kojarzyć wyłącznie z tymi właśnie ugrupowaniami, z
którymi ktoś o poglądach lewicowych się nie zgadza. Nie znaczy to, że nie kocha
Polski, albo że ma coś przeciwko honorowi, ale że po prostu nie chce, żeby mu
jakiś polityczny przeciwnik narzucał sposób okazywania patriotyzmu. Niestety
taka prosta deklaracja może też być odebrana jako manifestacja wrogości wobec
własnego kraju i jego symboli. I oczywiście nie ulega wątpliwości, że
ugrupowania prawicowe skwapliwie taką deklarację tak właśnie zinterpretują i
chętnie publicznie człowieka głoszącego ową deklarację alergii na hasła
patriotyczne napiętnują i potępią. W dodatku przybędzie im kolejny argument na
to, że środowiska lewicowe są z gruntu antypolskie.
W Białymstoku środowiska prawicowe zorganizowały akcję znaną
w krajach zachodnich jako „miejska partyzantka”, ale w naszym przypadku nie
było to np. urządzenie trawnika w miejscu, gdzie władze miejskie przez lata
utrzymywały stan pustego bezpańskiego placu, tylko o adaptacji komunistycznego
pomnika, „oswojenia” go i przyjęcia do grona symboli patriotycznych. Na Placu
Uniwersyteckim, na terenie parku, który w XVIII wieku był cmentarzem żydowskim
(zamkniętym już w wieku XIX), stoi olbrzymi pomnik poświęcony Bohaterom Ziemi
Białostockiej odsłonięty w 1975 roku. Na szczęście nie przedstawia on żadnych
figur, a więc nie ma też sowieckiego sołdata niosącego „wyzwolenie” białostoczanom,
przez niejednego może zostać ominięty obojętnie. Ponieważ jednak mimo wszystko był
symbolem władzy komunistów nad miastem, Związek Więźniów Politycznych Okresu
Stalinowskiego, Klub Więzionych Internowanych i Represjonowanych oraz Związek
Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych postanowiły pomnik „odkomunizować” poprzez umieszczenie na nim wielkiego napisu „Bóg
Honor Ojczyzna”. Co do tego, że co w granicach rozsądku odkomunizować można, to
odkomunizować należy, nie mam wątpliwości, bo wbrew choć jestem fanatykiem
wypowiadania się w duchu stanu faktycznego, a więc jestem za tym, żeby doceniać
to, co dobrego dokonało się w Polsce w czasach PRLu, to jednak co do idei
szerzenia sowieckiej dominacji pod lewicowymi hasłami oraz co do samej jej
realizacji w postaci totalitarnego reżimu, nie mam żadnych wątpliwości. Ten system
był zbrodniczy i symbole z nim związane powinny być usuwane, tak samo jak
swastyki.
Problem teraz w tym, że białostoccy działacze związków
kombatanckich napis umieścili po cichu i nielegalnie. Władze, jak to władze, na
pewno najpierw się oburzyły, ale postanowiły pójść na kompromis i umieścić
napis o tej samej treści, ale mniejszy, u podstawy pomnika. Na to nie zgodzili
się inicjatorzy akcji. Ostatecznie prezydent miasta ustąpił i napis umieszczony
przez „partyzantów” zostaje. Autor pomnika, profesor Bohdan Chmielewski, zgodził
się na dorobienie orłu korony, ale sam nie chce się przyczynić do przeprojektowania
całości. Białostocka „Gazeta Wyborcza” krytykuje prezydenta Truskolaskiego
(PO), że „dał się zakrzyczeć”, sugerując, że powinien twardo przeciwstawić się
samowolce.
Całość jest kontrowersyjna w niemal każdym aspekcie. Na
gruncie prawa samowolka jest niedopuszczalna. Z drugiej strony jestem wielkim
zwolennikiem podążania prawa w niektórych sprawach za rzeczywistością, tak jak
to często obserwujemy w krajach anglosaskich. Działalność „partyzantki
miejskiej” na Zachodzie często załatwia coś, co władze miasta zaniedbywały i
jest to działalność bardzo pozytywna. Uważam np., że młodzież adaptująca stare
budynki na squaty i urządzająca w nich happeningi i inne imprezy artystyczne,
tworząc niezależny obieg alternatywnej (wobec tej lansowanej przez media)
kultury, to piękna inicjatywa, a władze powinny w takich wypadkach okazywać
większą elastyczność wobec inicjatyw obywatelskich. W przypadku „odkomunizowania”
pomnika, prezydent Truskolaski wykazał się, jak mi się wydaje, dużą dozą
zdrowego rozsądku. Wielkość napisu może drażnić Dziennikarze GW nazwali go „szpetnym”. Wydaje
mi się jednak, że prezydent Białegostoku wykazał się dużym rozsądkiem, nie
dając pretekstu do jakiegoś regularnego zbierania się tłumów. Uważam, że nie
potrzebujemy w Białymstoku kolejnego Krakowskiego Przedmieścia. Czy należy to
jednak uznać tylko za przegraną legalnych władz wobec „terrorystów”? W tym
wypadku nie stawiałbym sprawy w ten sposób, ponieważ wymowa pomnika
komunistycznego jest jasna – był on symbolem komunistycznego totalitaryzmu. Że
napis olbrzymi i artystycznie do całości jakoś tak niezbyt pasujący – to fakt.
Dodatkowe natomiast pytanie to czy sama jego treść jest odpowiednia, skoro, jak
starałem się pokazać, wywołuje tyle kontrowersji.
Uważam, że hasło „Bóg Honor Ojczyzna”, z którym ktoś się
może nie zgadzać ze względów światopoglądowych, należy potraktować jako symbol
historyczny, hasło Polskich Sił Zbrojnych z czasów II wojny światowej, które
jak najbardziej do „odkomunizowania” się nadaje, a niekoniecznie musi być
odbierany jako nawoływanie ateistów do nawracania się na katolicyzm. To, że na
banknotach mamy książąt i królów Polski, nie znaczy że sami jesteśmy
monarchistami.
Oczywiście z tymi ukłonami w stronę historii też należy
zachować ostrożność, ponieważ wczorajsza wiadomość o decyzji prezydenta Gdańska
o przywróceniu napisu na Stoczni „im. Lenina” nieco mnie zmroziła. Zabawa
symbolami, walka na symbole i o symbole pokazała, jak wiele wewnętrznych
sprzeczności implikuje. W 1980 i 1989 walka toczyła się m.in. o to, żeby usunąć
symbole zniewolenia, czyli symbole sowieckiego totalitaryzmu. Kiedy to się
udało, one wracają, w imię odtworzenia muzealnej wierności rzeczywistości
sprzed lat. Na podobnej zasadzie prezydent Gdańska mógłby poobwieszać Długi
Targ czerwonymi flagami z białymi kołami w środku, na tle których czerniłyby
się hakenkreuze, no bo przecież był taki okres w historii, w którym Długi Targ
tak właśnie wyglądał. Nie widzę tutaj łatwych i prostych rozwiązań, ale
opowiadam się jednak za zdrowym rozsądkiem.
Przeciwnikom tych, którzy walą nas po głowie hasłami,
doradzam, żeby sami wypowiadali się nieco obszerniej i nie poprzestawali
jedynie na przeciwstawieniu jednego hasła innemu hasłu, albo na prostej
deklaracji, że jakiegoś hasła nie lubią. Jeżeli bowiem tylko na tym
poprzestaną, może się okazać, że są przeciwnikami nie tyle grup, które tych
haseł nadużywają, nie tylko samej formuły hasła, ale również tego, co mają
symbolizować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz