W rocznicę uchwalenie Konstytucji
3 Maja, z której tak jesteśmy dumni, warto się temu dokumentowi przyjrzeć i z
innej strony. Tylko wtedy bowiem zrozumiemy, dlaczego pewne szlachetne plany
okazują się jedynie utopią. Oddaję głos Walerianowi Kalince, wybitnemu
polskiemu historykowi, przy tym księdzu katolickiemu, żyjącemu i piszącemu w
dziewiętnastowiecznej Galicji:
Cóż
przyniosła narodowi konstytucja 3 maja? Bardzo wiele. Utworzyła rząd, którego
od zniesienia Rady Nieustającej nie było, skupiony w ręku króla i ministrów
przezeń mianowanych. Wiązała naczelne komisje dotąd od Sejmu tylko zawisłe w
jedność, oddając je pod rozkazy króla i Straży. Znosiła liberum veto i
konfederacje. Zapobiegła porywczości uchwał sejmowych przez sankcję Senatu.
Wyrzekała się obieralności królów, tej jak mniemano, najprzedniejszej perły
wolności polskich. Jeśli do tego dodamy szlachetne przyznanie się do dawnych
błędów, jeśli przypomnimy, że przyjęcie i ogłoszenie konstytucji nie kosztowało
ani jednej kropli krwi, ani jednej łzy, to zrozumiemy szacunek, który ją
otoczył w Europie i wdzięczność narodu, która nie zgasła z jej upadkiem. Państwo
rozstrojone więcej niż stuletnią anarchią, nie umiejące rządzić sobą ani siebie
bronić, okazywało się zdolne do poprawy, zdolne stać o swoich siłach, byłemu mu
nie przeszkadzali sąsiedzi.
Te są jej strony dodatnie, lecz nie
brak i ujemnych. Uderza w niej nade wszystko obawa i nieśmiałość, ilekroć chce
postawić choćby najprostsze zasady dobrego rządu. W tym wszystkim, co dotyczy
króla i władzy, prawodawca czuje potrzebę tłumaczyć się i uniewinniać, jakby
nie prawo, ale projekt pisał; albo wikła się w swych postanowieniach i co jedną
ręką kreśli, to drugą zdaje się zacierać; albo wreszcie tak myśl swą wyraża,
jakby nie chciał być od razu i od wszystkich zrozumiany. Natomiast ilekroć mówi
o władzy narodu, o stanie rycerskim i o Izbie Poselskiej, grzeszy umyślną, rzec
można, przesadą i napuszystością. Obaczmy to lepiej na kilku przykładach.
Król jako najwyższy ustaw wykonawca
powinien, zdaje się, mieć głos przeważny w Sejmie, bo jakież prawa ma wykonywać
ten, który nie wywiera wpływu na ich uchwalenie? Było tak zawsze w myśli
narodu, bo nawet w 1768 r. wyraźnie powiedziano: „Moc prawodawcza dla
Rzeczypospolitej w trzech stanach, to jest królewskim, senatorskim i rycerskim,
dotąd trwająca, niezmienna na zawsze zostawać powinna, i tej mocy jeden stan
bez dwóch drugich, ani dwa bez trzeciego przywłaszczać sobie ani używać nie
będą mogły”. Konstytucja 3 maja inaczej orzeka. Władzę prawodawczą oddaje dwom
stanom: rycerskiemu na pierwszym miejscu, senatorskiemu na drugim; o stanie
królewskim nie wzmiankuje. Ale jest przepis, który to milczenie nagradza. Senat
ma prawo zawieszać uchwały poselskie, a wszystkich senatorów król mianuje. I
tak, czego jeden artykuł rządowi odmawia, to drugi przywraca mu nieznacznie.
Rzecz szczególna, że pomimo tej sankcji, którą Senat daje uchwałom Izby
Poselskiej, tylko ta ostatnia nazwana jest świątynią prawodawstwa i
wszechwładztwa narodowego reprezentantem!...
Król ma dowództwo nad armią podczas
wojny, tak zawsze w Polsce bywało, lecz ustawa milczy o jego zwierzchności w
czasie pokoju (art. VII). Dlaczego? Bo król, mając wojsko w ręku, mógłby
sięgnąć po absolutum dominium! Więc
jakże armia ma być niezależna od rządu? Bynajmniej, znajdzie się to w innym
artykule, tylko trzeba go uważnie przeczytać. Art. XI powiada: „wojsko powinno
ciągle zostawać pod posłuszeństwem władzy wykonawczej, bo inaczej nie
dopełniłoby swego obowiązku”. To jedno słówko ciągle, jakby mimochodem
wsunięte, rozstrzyga o rzeczy.
Władza sądownicza oddzielona jest od
Sejmu i od króla, i z całego brzmienia przepisów, które się do niej odnoszą,
wnieść by można, że żadna z władz naczelnych nie będzie miała prawa mieszać się
do wymiaru sprawiedliwości. I słusznie, boć przecież hetman Rzewuski ostrzegał,
że byleby król miał dozór nad trybunałami, to on tak wszystkich w prawo uwikła
i w sądach przemoże, że wszystkich mieć będzie pod swoim biczem. Za czasów Rady
Nieustającej patronowie i plenipotenci zagłuszyli kraj cały swoimi skargami na
departament sprawiedliwości, za to, że on pewnych praktyk wykrętnych ani
niedbalstwa sędziów nie chciał cierpieć w trybunałach. Dlatego też Konstytucja
3 maja nie ustanawiała osobnej komisji sprawiedliwości, ale w art. VII
powiedziane jest, że władza wykonawcza będzie miała prawo przynaglać wszystkie
magistratury, które się w swej powinności zaniedbują, a takim cenzorem
magistratur sądowych będzie oczywiście minister pieczęci, któremu ustawa innego
obowiązku w Straży nie naznacza.
Wedle konstytucji, tylko władza
prawodawcza decyduje o wojnie i pokoju, bo tego wymaga wszechwładztwo sejmowe.
Ale i o tym każdy wie, że to w praktyce niepodobne, że wojna czy pokój jest
sprawą, która przede wszystkim rządu dotyczy. Więc i na to znajdzie się
lekarstwo w ustępie późniejszym, który jakoby dla objaśnienia dodaje, że władza
wykonawcza nie ma prawa wydawać wojny ani zawierać pokoju, definitive; może tylko czasowo potrzeby kraju załatwiać, z których
zdać powinna sprawę najbliższemu Sejmowi. […] [1]
Jak
widać, rozwiązania, do których dochodzimy bez rozlewu krwi, zawsze są
naznaczone piętnem „zgniłego kompromisu” – tak było w wieku XVIII, tak było w
roku 1989. Pytanie, jakie każdy musi sobie zadać w sumieniu, to „czy jestem za
kompromisami, czy za rozlewem krwi?”
Wydaje się, że trzeciej drogi nie ma.
Kolejny
fragment dotyczy „grzechu pierworodnego” I Rzeczypospolitej, a mianowicie
zniewolenia chłopów i wynikających z tego konsekwencji. Jakbyśmy pamięci o
Polsce przedrozbiorowej nie kochali, jakbyśmy nie dali sobie wyprać mózgów
Mickiewiczowi i Sienkiewiczowi, musimy pamiętać, że było to państwo, w którym
tylko jedna grupa, większa niż w innych krajach, ale nadal nieliczna na tle
reszty mieszkańców kraju własnego, posiadała pełnię praw obywatelskich. Warstwa
ta z uporem godnym lepszej sprawy pilnowała, żeby pod tym względem nic się nie
zmieniło. I nie oszukujmy się, polski chłop osobistą wolność i prawa
obywatelskie zawdzięcza zaborcom.
Najsmutniejszy w Konstytucji 3 maja jest fakt, że dla
chłopów nic prawie nie uczyniła. Chłopom wolnym przyznała sądy referendarskie,
jeden na każdą prowincję. Takich chłopów była zaledwie szósta część; rzadki
między nimi trudnił się rolą. Ogromną większość włościaństwa, 6 milionów
przeszło, pozostawiono w dawnym, wiekowym opuszczeniu. Wprawdzie rząd przyjmuje
chłopów pod swoją opiekę, ale wtedy dopiero, gdy dziedzice zawrą z nimi umowy.
Zanim zaś przyjdzie do tego, miliony ludzi cierpieć będą, w wielu prowincjach,
stan bardzo zbliżony do niewoli. I oto państwo, które zapragnęło powstać z
upadku, które wyznaje dawne swe błędy i chce poprawić swój rząd, nie robi nic
dla poprawy swojego losu tej klasy, która samaż Konstytucja 3 maja nazywa
najdzielniejszą siłą! Rzec by można, że szlachta polska, ratując kraj, miała na
pamięci nie naród cały, tylko samą siebie! Nie mogło to przynieść
błogosławieństwa bożego tej sprawie…
A dlaczego tak się stało? Nie można
wątpić, że twórcy ustawy 3 maja, Stanisław August, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Małachowski,
jak miastom, tak i chłopom byli szczerze życzliwi. Dali tego dowody w mowach
sejmowych, w pismach i czynach, ale widzieli przy tym, że dla właścicieli
ziemskich jest to sprawa najdrażliwsza. Szlachcic zazdrosny był o swe prawa
zwierzchnicze. Nie przypuszczał, aby kto bądź w Rzeczypospolitej miał prawo
wglądać w jego stosunek z poddanym, a pospolicie przyłączyła się do tej
zazdrości obawa zmniejszenia się dochodów, utraty wielu korzyści, które tylko
przy nieograniczonej zależności poddanego utrzymać się dały. Tę troskliwość
obywateli o zachowanie praw pańszczyźnianych zapisano w 1768 r. „Całość dominii et proprietatis stanu
szlacheckiego nad dobrami ziemskimi, dziedzicznymi i nad ich poddanymi nigdy
odejmowaną ani zmniejszoną być nie ma”. Podczas narad sejmikowych nad kodeksem
Zamoyskiego dawały się powszechnie słyszeć głosy, że wariatem tego trzeba by
ogłosić, kto by chciał u siebie skasować pańszczyznę. Rzadki to, może niebywały
w historii wypadek, aby jedna klasa wyrzekała się swego panowania nad drugą,
skro do tego nie była zmuszona. Nawet interwencja rządowa nie zawsze w tym
skutkowała w krajach, gdzie rządy bez porównania były od naszego silniejsze.
Sejm węgierski odmówił swego udziału w proponowanym od Marii Teresy
uregulowaniu stosunku między chłopem a dziedzicem. Podobnie i Fryderyk II,
chociaż u siebie niczym nie związany, nie mógł skasować pańszczyzny.
Powstrzymywał go opór szlachty. Tylko Zgromadzenie Narodowe francuskie jednym
zamachem zniosło z chłopa i z jego ziemi wszelką zawisłość od pana. Stało się
to gwałtownie, z krzywdą większych właścicieli, zrujnowało ich materialnie,
dobiło politycznie, ale stać się mogło, bo już wtedy nie król ani szlachta, ale
mieszczanie rządzili. U nas przeciwnie, szlachta rządziła samowładnie, a ten
monarcha aż do końca swego panowania, z małymi wyjątkami, twardy był dla
chłopa. Żyjąc nad stan i w próżniactwie, nie miał z czego opędzić kosztów
przemiany w stosunkach rolniczych i potrzeby takich przemian nie uznawał wcale.
Przypomnijmy, co hetman Rzewuski uważał za najwyższe dla szlachcica
pognębienie: oto że chłop jego własny będzie mógł zapozwać go przed sąd! Nie on
jeden był tego zdania, owszem, takie uczucia były powszechne, nietrudno je
spotkać u ludzi z innej strony roztropnych i szanowanych. I gdyby redaktorowie ustawy
nie byli poprzestali na tej teoretycznej deklaracji o należnej dla rolniczego
ludu względności, gdyby wdali się w jakieś praktyczne ograniczenie praw
dziedzica, gdyby na przykład, nie znosząc pańszczyzny, przypomnieli tylko
właścicielom ziemskim dawne inwentarze, o których chłopi dobrze pamiętali, choć
wyszły z użycia, to można twierdzić, że ich dzieło byłoby znalazło nierównie
więcej przeciwników niż się ich w pierwszej chwili zjawiło, i że, by je zwalić,
opozycja nie potrzebowałaby czekać na pomoc cudzoziemską. Nie śmieli przeto
zamieszczać w ustawie nic jasnego, nic wyraźnie obowiązującego. Rzucili kilka
pięknych, chrześcijańskich myśli, które mogły uschnąć na niwie szlacheckiej,
ale mogły i przyjąć się, i wydać plon, i stać się podstawą do sprawiedliwszego
urządzenia, skoroby okoliczność pozwoliły. Wiadomo, że w epoce Stanisława
Augusta liczono kilkunastu bogatszych dziedziców, którzy swe prawa nad
włościanami dobrowolnie ścieśnili. Inni byliby poszli za ich przykładem po
ogłoszonej konstytucji, choć bez wątpienia nie wszyscy. Trzeba przypuścić, że
twórcy ustawy dopiero od władzy królów dziedzicznych spodziewali się
załatwienia tej kwestii, jak tylu innych reform politycznych i socjalnych, do
których początek dany był w konstytucji.[2]
Oczywiście można pisać o błędach Sejmu Wielkiego, najistotniejsze jest, że
OdpowiedzUsuń„Pod względem formy Konstytucja stanowi przejście od chaotycznych konglomeratów, jakich pełno w Volumina Legum [Tomach Ustaw], a których niejasna, pełna niedomówień lub omówień stylizacja była odbiciem sposobu stanowienia uchwał przez aklamacje i kompromisy, a bez ścisłych głosowań - do nowoczesnego formułowania przepisów. Ustawa Rządowa dba o ścisłość prawniczą, ale spłaca dań także filozofii (i frazeologii) XVIII w. Jej treść wywoływała i wywołuje sądy niejednostronne. Osądzono ją w jednych kołach jako demagogiczną, w innych później jako reakcyjną - zbyt doktrynerską i obcą z ducha (Mickiewicz); niektórzy skłonni są upatrywać w niej dzieło masońskie lub owoc pruskiej intrygi. Jeszcze inni zachwycają się rzekomym okiełznaniem sejmowładztwa, a w zręcznym sposobie narzucenia projektu sejmowi widzą pierwowzór późniejszych oszukańczych zamachów na parlamentaryzm.
Rzeczywiste oblicze i znaczenie 3 Maja jest zgoła inne. Prawodawcy, którzy oddychali atmosferą na wskroś narodową, wracali od peruk do wąsów i od żakietów do kontuszy, od francuszczyzny do starannej polszczyzny, stworzyli dzieło narodowe w tym znaczeniu, że narodowi podporządkowali króla, rząd, sejm, wojsko, wszystko. Z obcych wzorów zapożyczyli to, co się od dawna nadawało do przeszczepienia na grunt polski. Poświęcając wolność jednostek, starali się ugruntować wolność narodu, tj. niepodległość. Jeżeli dali rządowi oparcie w czynniku niezawisłym od sejmu, to jednak wzięli z Anglii taką formą odpowiedzialności rządu przed sejmem, jaka na pewno mniej była wadliwa niż dawne rwanie sejmów i rokosze, a kontrolę narodową nad rządem opisali z niezwykłą, może nawet przesadną starannością. Dali Rzeczypospolitej rząd jednolity w przeciwieństwie (…) do tego rozgardiaszu władz królewskich, hetmańskich, podskarbińskich, kanclerskich i jeszcze podrzędniejszych, jakie istniały przed powstaniem Rady Nieustającej [1775].” (Władysław Konopczyński „Dzieje Polski Nowożytnej”)