Kończę dziś 47 lat, więc od rana odbieram telefony z
życzeniami, tudzież odczytuję życzenia na portalach społecznościowych. Część
tych życzeń pochodzi od ludzi, których nigdy w życiu nie poznałem, ale może raz
w życiu kupiłem coś w ich firmie. Otrzymałem więc m.in. telefon z życzeniami, a
jakże, ale od razu z ofertą zakupu ze zniżką czegoś, co mi się zupełnie nie
przyda. Większość życzeń pochodzi jednak od ludzi, których znam, kocham, lubię
i cenię, za które jestem bardzo wdzięczny.
Wielu członków rodziny i znajomych życzy mi pracy, ponieważ
stosują skrót myślowy, polegający na traktowaniu pracy jako synonimu
przychodów, czyli pieniędzy. Tymczasem to wcale tak nie musi wyglądać. Przez
szereg lat medialna propaganda wmawia nam, że prawdziwy problem w Polsce to
bezrobocie, a zapomina się, nie wiem czy celowo czy nie, że w naszym kraju żyją
tysiące ludzi, którzy pracę mają, ale płaca ledwo im wystarcza na przeżycie do
końca miesiąca. W tym wypadku sam nie wiem, co gorsze – poobijać się na
zasiłku, czy ciężko harować za głodową pensję.
Ja np. czekam już ponad cztery miesiące na pieniądze za pracę, którą
wykonałem w grudniu, ponieważ instytucje (jak najbardziej państwowe!), które
miały się podzielić kosztami, a więc należnością za moją pracę, nie mogą się ze
sobą dogadać, bo jedna instytucja mówi „dajcie trochę kasy, bo przecież
obiecaliście”, a tamci mówią „wcale nie obiecaliśmy”. Sprawa podobno zatacza
coraz szersze kręgi, zahaczając o odpowiednie ministerstwa, a ja, jak pieniędzy
nie miałem, tak nie mam, przez co musiałem się zapożyczyć, żeby spłacić
zobowiązania wobec innych instytucji, które nie chcą cierpliwie czekać, aż te
instytucje, które mnie są winne pieniądze, zechcą dojść do porozumienia. Tak
naprawdę w ogóle je to nie obchodzi. Była praca? Była. Powinienem się więc
chyba cieszyć, ale dopóki nie zrealizowaliśmy marksowskiego postulatu
likwidacji alienacji pracy, nadal wykonujemy ją przede wszystkim dla pieniędzy,
więc dopóki nie dostanę należnej mi zapłaty, nikomu za tę pracę wdzięczny być
nie umiem.
Lubię sobie od czasu do czasu wejść na strony internetowe
tworzone przez ludzi, którzy zajmują się takimi zagadnieniami jak motywacja,
samodoskonalenie, porady na temat budowania niezależności finansowej itd.
Jakieś 30% tego, co można tam znaleźć faktycznie działa, o ile się
konsekwentnie daną poradę stosuje. Reszta to mniej lub bardziej naiwna
szarlataneria. Najśmieszniejsze jest to, że autorzy często sami wydają się
święcie wierzyć, w to co piszą lub mówią. Niemniej czasami warto wyłowić coś z
tych 30%, które działa i zastosować w życiu. Np. zasada systematycznego
oszczędzania sprawdza się w 100%, co każdy może sobie sam obliczyć nie będąc
żadnym geniuszem. Problem zaczyna się kiedy dosłownie nie tylko nie ma z czego
oszczędzać, a jest wręcz przeciwnie, brakuje na podstawowe opłaty. Można
oczywiście obniżyć standard życia, sprzedać elektryczny sprzęt AGD i posługiwać
się tylko nożami i łyżkami, można się przeprowadzić do tańszego mieszkania
itd., ale kiedy się wejdzie w wir cięcia kosztów, można dojść ad absurdum, czyli
do poziomu człowieka, który na ulicy prosi o złotówkę do zupy. Przecież do
życia wystarczy trochę jedzenia – wcale nie tak dużo jak nam się wydaje, ciepłe
ubranie w zimie, dach nad głową na noc i już. Fizycznie można przetrwać na
takim minimum. Czy o to jednak chodzi?
Czy tego chcemy? Wydaje mi się, że podobnie jest z firmami.
Owszem, w ramach radzenia sobie z problemami finansowymi, możemy pozwalniać
ludzi, pozamykać całe działy, a w końcu z firmy produkującej precyzyjny sprzęt
elektroniczny ostatecznie się przekwalifikować na sprzedawców pietruszki na
straganie, ale czy to jest właściwa droga?
Tak znowu trochę marudzę z pozycji ekonomicznego ignoranta,
ale chodzi mi o jedno – jeżeli nie myślimy pozytywnie i „do przodu”, to
obcinanie kosztów prowadzi do ostatecznej zagłady i nie ma na to siły. Owszem
chwilowe cięcia mają sens, ale tylko wtedy, kiedy ma się plan rozwoju w
niedalekiej przyszłości. Ha, łatwo powiedzieć…
Tak przy okazji. Przeczytałem ostatnio dwie książki V.S
Naipaula, z których jedna, pod polskim tytułem Nasza Ulica (oryginalny tytuł Miguel
Street), uświadomiła mi po raz kolejny, jak jednak pewne typy zachowań są
uniwersalne niezależnie od kultury i klimatu. Oczywiście są też kulturowe różnice.
Co jednak uderzyło samego narratora, czyli chłopaka z Miguel Street w Port of
Spain (Trynidad), to fakt, że mimo biedy, jaka panowała na ulicy jego
dzieciństwa, nikt nigdy nie cierpiał tam głodu. Każdy z rozdziałów to
charakterystyka innego sąsiada, z których każdy to oryginał, żeby nie
powiedzieć dziwoląg, ale w gruncie rzeczy bardzo nieliczni ocierają się o coś,
co byśmy nazwali patologią społeczną. Opowieść jest pełna humoru i życzliwości
wobec bohaterów. Osobiście umieściłbym ją gdzieś obok Hrabala, choć to przecież
inny klimat i inna kultura. Oprócz pewnych wspólnych cech ludzi biednych, a
przy tym specjalnie nie przejmujących się tym faktem, podobne są ich cechy
mniej godne pochwały – narzekanie, doszukiwanie przyczyn własnej pozycji w
spiskach – w tym wypadku białych i bogatych. Generalnie świat, który niejednemu
wydawałby się rajem na ziemi, dla jego mieszkańców jest kwintesencją
prowincjonalności. Wracając do tematu, to pytanie brzmi czy rzeczywiście „ten
pan […] kto przestał na swoim”, jak pisał Jan Kochanowski? Jeżeli tak, to może
nie należy się zbytnio przejmować jutrem i troszczyć się jedynie o przetrwanie
z dnia na dzień. Choć trudno w to uwierzyć, istnieje niemała liczba ludzi na
świecie, którzy z takiego założenia wychodzą i czują się szczęśliwi.
Jeżeli zależy nam na rozwoju, to nasze myślenie musi się
opierać na pragnieniu i to na takim, które systematycznie rośnie. To prowadzi
do konsumpcjonizmu. Jeżeli chcemy tylko spokojnie przetrwać i oszczędzamy, to
może nam się to nawet udać, ale nie kupując co roku nowej pary butów nie dajemy
zarobić ich producentom, jedząc mniej, nie wspomagamy rolników, korzystając z
jednego samochodu przez 20 lat, nie przyczyniamy się do rozwoju przemysłu
motoryzacyjnego itd. itp. Znalezienie „złotego środka”, czyli w tym wypadku
sposobu na życie między rozbuchanym konsumpcjonizmem a skrajną ascezą, a więc
życie w myśl zasad „zrównoważonego rozwoju”, powinno stać się priorytetem
etyków, ekonomistów, polityków, psychologów i socjologów.
Wyliczanka owych uczonych znowu przywiodła mi na myśl
kondycję polskiej nauki i szkolnictwa wyższego. To, że będzie się musiało
„odchudzić” to pewne, ponieważ gwałtownie skurczył się rynek w postaci
studentów, których te 19-20 lat temu urodziło się zdecydowanie za mało.
Generalnie po 1989 roku zrobiono krok w kierunku, który już wtedy, na bieżąco
krytykowano, ale kto krytykował, ten był od razu nazywany albo
„niereformowalnym komuchem”, albo „oszołomem” (później to ostatnie określenie
zostało zastąpione przez „moher”). A zdrowy rozsądek podpowiadał i nadal
podpowiada, że rynek nie potrzebuje papierków, ale wiedzy i umiejętności.
„Oszukana” młodzież ucząca się dla papierka, narzeka na brak pracy. „Mądrzy”
ludzie z telewizji, oraz ci, którzy bezrefleksyjnie „łykają” wszystko to, co w
telewizji usłyszą, głoszą, że oto absolwenci określonych kierunków z góry
skazują się na bezrobocie, gdy tymczasem uczelnie promują te kierunki, ponieważ
mają kadrę, która chce zarabiać na życie. Niektórzy jednak wiedzą to od dawna,
a ja utwierdzam się z wiekiem w tym przekonaniu, że ani nie kierunek studiów
determinuje naszą późniejszą pozycję w życiu, ale charakter. Charakter tak
naprawdę determinuje nasze przeznaczenie. Kształtuje się on we wczesnym
dzieciństwie, ale również w okresie formacyjnym, a więc w latach szkoły
podstawowej, gimnazjum i liceum.
Jeżeli w szkole nie wyrobimy w sobie pewnych cech, to one
się nagle nie pojawią na studiach. Jeżeli stawiam studentowi proste zadanie, co
do skuteczności którego w sensie wyrobienia konkretnej umiejętności, czy
nabycia wiedzy, jestem stuprocentowo pewny, a ten tego zadania nie wykonuje, i
to nie dlatego, że jest zbyt trudne, tylko „coś” mu staje na przeszkodzie, to
wiem, że ten człowiek marnuje czas. Nieraz bowiem rektorzy prywatnych uczelni
głosząc „słowo boże” do pracowników dydaktycznych apelowali do nich, żeby tych
ludzi zmobilizować do pracy, a nie tylko karać złymi ocenami. Jest to podejście
bardzo szlachetne i piękne, ale nierealne z tego prostego względu, że jeżeli
ktoś nie wykonuje zadań, ten na żaden sukces liczyć nie może. Ktoś, kto był
zawsze przepuszczany, czy to z litości, czy dlatego, że nauczyciel nie chciał
być okrutnym człowiekiem, ten się nigdy nie nauczył kojarzenia najzwyklejszego
związku przyczynowo-skutkowego. Jak czegoś nie zrobiłeś, to to nie jest
zrobione. I to wszystko.
Śmieszy mnie pewien typ studenta, jaki się trafia
najczęściej na uczelniach prywatnych, a mianowicie taki, który podchodząc do
testu, do którego jest kompletnie nieprzygotowany, mówi „a, spróbuję!”. Do
kolejnego podejścia do testu z tego samego materiału jest tak samo
nieprzygotowany, jak to poprzedniego, ale z uporem twierdzi „a, co mi szkodzi,
spróbuję”. Moje koleżanki i kolegów tacy ludzie denerwują, ale mnie już nie. Po
prostu mam wielki ubaw. Naprawdę nie wiem na co liczą, skoro wymaganego
materiału nie zajrzeli ani razu.
Podobny rodzaj studenta-wesołego głupola, to taki, który
mówi „damy radę!” To są ludzie, którzy również nie uczą się wcale, ale wierzą,
że samym optymistycznym podejściem załatwią wszystko.
I tutaj wracam do literatury motywacyjnej. Dopiero niedawno
pojawili się pewni autorzy, którzy zaczynają nieśmiało przebąkiwać, że samo
pozytywne nastawienie nie rozwiązuje naszych problemów. Rozwiązać je może tylko
i wyłącznie działanie i to też nie każde, ale mądrze ukierunkowane na
konkretnego problemu rozwiązanie. Nastawienie pozytywne naturalnie trzeba mieć,
bo inaczej nie podejmiemy takiego działania, ale jeżeli na samym myśleniu
poprzestaniemy, może nam ono w naszej głowie zastąpić dążenie do celu i od
niego nas oddalić.
Pisałem ostatnio o podejściu do wiedzy na wyższych
uczelniach. Przeciwieństwem podejścia „akademickiego” jest skrajny pragmatyzm
(dlatego m.in. uważam, że uczelnia mimo wszystko nie powinna stawać się szkołą
zawodową, ponieważ powinna mieć inne priorytety) reprezentowany m.in. przez
poradniki motywacyjne. Faktycznie jest tak, że do życia potrzebujemy metod
radzenia sobie z konkretnymi sytuacjami. Nie jest nam do niczego potrzebna
wiedza na temat dochodzenia do tych metod, czyli historii badań nad
zagadnieniem. Nie są nam w ogóle potrzebne nazwiska uczonych, którzy daną
metodę opracowali – to jest z kolei domena akademii, w której wiele czasu
poświęca się hołdom wobec „wielkich”. Potrzebujemy prostych instrukcji typu „w
takiej a takiej sytuacji zrób to lub tamto”. I to wszystko. To dlatego czasami
absolwenci uczelni dziwią się, że w jakiejś dziedzinie (najczęściej biznesie)
sukces odniósł jakiś „prostaczek” po zawodówce lub wręcz po podstawówce,
podczas gdy „wielki” ekonomista ledwo wiąże koniec z końcem z akademickiej
pensji.
Pojawia się pytanie, czy pewnych postaw w ogóle można się
nauczyć. Czy nie jesteśmy obciążeni jeśli nie genetycznie, to w wyniku
wychowania? A jeśli tak, czy można te czynniki zmienić? Ciekawe też, czy
psychologowie naprawdę są w stanie właściwie zdiagnozować problem
charakterologiczny.
Wczoraj wybrałem się z żoną i synem do kina na Nietykalnych (Intouchables), francuski
film z zeszłego roku. Nie jest to może jakieś arcydzieło, które wejdzie do
kanonu „wielkiego kina”, ale jest to film, który przywraca wiarę w naturę
ludzką. Co prawda jeden z bohaterów jest nieprzyzwoicie bogaty, ale oprócz
głowy cały jest sparaliżowany. Nawet multimiliarderowi nie jest łatwo żyć w takiej
sytuacji, ponieważ nawet duże pieniądze nie kupią takiej obsługi, jakiej ktoś
taki by sobie życzył. Istnieją takie rzeczy, których po prostu pieniądze nie
załatwią, jeśli zawiedzie czynnik ludzki. Milioner, chyba dla rozrywki,
zatrudnia jako swojego osobistego opiekuna czarnoskórego młodego człowieka z
przeszłością kryminalną, po prostu lumpa z blokowiska, bo nawet nie jest
profesjonalnym przestępcą. Nowy pracownik jest prosty, często zachowuje się jak
zwykły cwaniaczek. Nie okazuje ani litości, ani opiekuńczości wobec pracodawcy,
ale między tymi mężczyznami nawiązuje się coś w rodzaju przyjaźni (nie
zapominajmy, że jeden z nich otrzymuje za swoją obecność przy drugim pieniądze)
i jest to układ zbawienny dla nich obu. Lubię filmy, w których pokazane są możliwości
rozwoju sytuacji w kierunku pozytywnym. Nie są to może arcydzieła (bo filmy lub
powieści uznane za arcydzieła najczęściej wpędzają odbiorcę w długotrwałą
depresję), ale „dzieła użytkowe”, które, tak jak już wspomniałem, przywracają
wiarę w naturę ludzką, nastrajają optymistycznie i dają widzowi tę pozytywną
energię, która nie ma może nic wspólnego z racjonalnym myśleniem, ale bardzo
pomaga żyć.
Życzę sobie i Czytelnikom mojego bloga, może nie za często,
żeby nie spowszedniały, od czasu do czasu, takich filmów i książek, po odbiorze
których możemy poczuć, że oddycha nam się lżej i pełniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz