Czy się to nam podoba, czy nie, ale my, ludzie urodzeni i
wychowani w PRLu jesteśmy przesiąknięci pewnymi „memami” i pewnym sposobem
myślenia, który sączono nam do mózgów w środkach masowego rażenia informacją,
od których byliśmy uzależnieni niemniej niż dzisiejsza młodzież od komputerów i
konsol. No, może trochę mniej, bo programy w telewizji leciały dopiero od
16.00. Mimo tego, że później, studiując historię, pewne schematy myślowe udało
mi się szczęśliwie w mojej głowie zdemontować, ale niektóre pojęcia trzymają
się mocno. Jednym z nich jest „lewactwo”. Nie „lewicowość”, ale „lewactwo”
właśnie. Jeżeli komuś się wydaje, że słowo to zostało wymyślone przez Janusza
Korwina-Mikke, to spieszę wyjaśnić, że nie, ponieważ pochodzi ono wprost z
języka komunistycznej propagandy.
Ruchy lewackie to były w języku komunistycznej telewizji wszelkie
ugrupowania, które stawiały się na lewo od komunistów, albo takie, które daleko
odbiegały od komunistycznej ortodoksji. Bardzo ciekawą sprawą jest np. to, że o
ile jeszcze na początku lat 20. ubiegłego stulecia upojeni zwycięstwem nad
carskim systemem bolszewicy próbowali rozmaitych eksperymentów
społeczno-obyczajowych, w tym np. wolnych związków partnerskich
(heteroseksualnych oczywiście, bo na jawność homoseksualizmu nawet ci
najbardziej postępowi raczej gotowi nie byli), to już wkrótce polityka
obyczajowa Kraju Rad przybrała bardzo purytański kierunek, przystosowując się
niejako automatycznie do rosyjskiej mentalności przez wieki kształtowanej przez
prawosławie. Oczywiście były rozwody, a np. Beria był znanym uwodzicielem i
gwałcicielem, ale oficjalnie państwo sprzyjało tradycyjnej rodzinie. Dlatego
też lewicowe ruchy na Zachodzie, które oprócz inspiracji trockizmem (Lew
Trocki, gdyby to on stanął na czele Związku Sowieckiego, byłby prawdopodobnie takim
samym zbrodniarzem, a przy okazji już wcześniej rozpętałby wojnę przeciwko
całemu światu, ponieważ za misję uważał szerzenie rewolucji po całym świecie, a
nie budowanie socjalizmu tylko w jednym państwie), czy maoizmem, co generalnie
świadczy o kompletnym zidioceniu zachodniej młodzieży w latach 60. ubiegłego
stulecia, postulowały posunięcia zdecydowanie bardziej w kierunku wolności
seksualnej (a więc rozluźnienia tradycyjnych więzi rodzinnych), w tym
tolerancję wobec homoseksualizmu, co akurat ortodoksyjni komuniści uważali za
przejaw zdegenerowanego popierania dewiacji.
Myślenie antylewackie w szeregach komunistów i ich
spadkobierców co jakiś czas się objawia, a to np. gdy posłanka SLD mówi o tym,
że w kolorowych skarpetkach chodziły „pedały”, a to gdy lider tej partii nazywa
swoich „lewackich” konkurentów „naćpaną hołotą”.
Oczywiście dla młodzieńca zaczadzonego utopiami Janusza
Korwina-Mikke, „lewakiem” jest każdy, kto mówi o państwie czy o społeczeństwie,
ale to są naprawdę skrajne przykłady przyjęcia bałamutnej nomenklatury.
Po wyjaśnieniu aparatu pojęciowego, jakim się posługuję,
przechodzę do osobistych zwierzeń. Otóż, podobnie jak pewien młodzieniec z
bogatej ateńskiej rodziny o imieniu Arystokles, którego wszyscy znamy dzięki
jego pseudonimowi, którym był Platon, mam zdecydowaną alergię na ochlos. Ochlos
to z greki tlum/motłoch (ang. mob). Ateńczycy, którzy widzieli szereg słabych
punktów demokratycznego ustroju swojego państwa, demokrację nazywali „ochlokracją”,
czyli władzą motłochu. I tak byli bardziej eleganccy, niż wspomniany wyżej pan
Janusz K.-M., który oprócz pretensji do wyższości kulturowej nad resztą
polskiej sceny politycznej, nie gardzi takim słownictwem jak „dupokracja”. Ale
zostawmy pana Janusza.
Zawsze się boję psychologii tłumu. Gustave le Bon już w XIX
wieku opisał podstawową prawdę, że jeśli liczba ludzi zebranych w jednym
miejscu przekracza 3, zaczyna się tłum i jego psychologia, a oznacza to ni
mniej ni więcej, że inteligencja takiego ciała zbiorowego zdecydowanie się
obniża w stosunku do inteligencji każdego uczestnika tłumu z osobna. To dlatego
m.in. gabinety fachowców, albo gremia złożone z profesorów akademickich i to
tych najwyższej próby, podejmują często głupie decyzje. Tak naprawdę już na
etapie dyskusji, kiedy do głosu dochodzi psychologia tłumu, inteligencja i
wiedza tych osób ulega drastycznej redukcji, co oznacza, że w rezultacie ich
zachowania nie różnią się niczym od zachowań najgorszych prostaków. Jak
pokazują przykłady rozmaitych parlamentów, wcale nie tylko polskiego, poziom
dyskusji tych skądinąd wykształconych i inteligentnych ludzi (no dobra, nie
wszystkich) sięga poziomu rynsztokowego. We Włoszech i na Tajwanie posłowie
lubią sobie w dodatku dać po buzi przy pomocy zaciśniętych pięści.
Z tego powodu wszelkie demonstracje uliczne budzą we mnie
poważne obawy, ponieważ wiem, że w każdej chwili sytuacja może się wymknąć spod
kontroli. W tłumie nikt nie myśli, ale poddaje się jakiejś dziwnej zbiorowej
emocji, która tak naprawdę w ogóle nie wiadomo skąd pochodzi. Raz w życiu, w II
klasie liceum byłem na meczu Widzewa z Legią, i pamiętam, że dałem się ogarnąć
jakiemuś zbiorowemu szaleństwu. Ha, pamiętam, że mi się to bardzo podobało,
choć ani nie brałem wówczas jakichś środków pobudzających, ani nawet nie piłem
wtedy alkoholu. Było coś, co sprawiło, że pobiegłem z kolegami i całym tłumem w
poszukiwaniu kibiców drużyny przeciwnej w celu uczynienia im krzywdy. Nie były
to jeszcze czasy ustawek i krwawych jatek, ale kibice okazywali agresję wobec
kibiców „wrogich” zespołów. To są fakty. Jak już wspomniałem, był to mój jedyny
mecz, na którym byłem na stadionie, ale to uczucie uniesienia, bezpieczeństwa
(sic! bo przecież jesteś wśród tylu „swoich”) i bezkarności pamiętam do dziś.
Dziś wiem, że na trybunach są przywódcy grup kibiców (kiboli), którzy tymi
emocjami sterują. Ale generalnie mało kto się nad tym zastanawia. Na tym
jedynym meczu, na jakim byłem najpierw gwizdaliśmy przeciwko milicji,
wykrzykując wobec funkcjonariuszy niewybredne epitety, ale kiedy milicjanci
zaczęli pałować kibiców Legii, którzy z niewiadomych przyczyn wylegli na murawę
boiska w trakcie meczu, nagle nasze sympatie zmieniły się o 180 stopni. Teraz
skandowaliśmy „brawo milicja!”. Kiedy sobie o tym dzisiaj myślę, jest mi
głupio, że do tego stopnia wyłączyłem wówczas swój mózg i pozwoliłem się
sterować jakimś nieznanym siłom.
Tłumy kibiców są nieobliczalne, tłumy demonstrantów z „Solidarności”
mogą być nieobliczalne, nieobliczalne mogą być w końcu gromady feministek na manifie.
Orientacja polityczna nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Ochlos jest ochlos
i rządzi się swoimi prawami. W tłumie często wystarczy, że jakiś jeden człowiek
rzuci hasło i zaraz sam się schowa, a tłum może nie tylko podchwycić samo
hasło, ale również zacząć wcielać je w czyn.
Tłumy lubią proste i chwytliwe hasła-slogany. W czasie
manifestacji nie ma oczywiście mowy jakimś myśleniu, więc hasła-symbole
zastępują jakieś konkrety. Kiedy więc nie bardzo wiemy, o co nam chodzi, bo
przecież znajdujemy się w tłumie, którym być może ktoś kieruje, ale na pewno
nie my, i gdyby nas ktoś spytał, to musielibyśmy pomyśleć, zanim byśmy
odpowiedzieli, to gotowe hasło/slogan/symbol zastępują nam logikę. Wykrzykujemy
go np. dziennikarzowi do mikrofonu i mamy problem z głowy.
Demagodzy kierujący tłumami to swego rodzaju mistrzowie
świata. Trybuni ludowi podsuwający tłumowi hasła powinni otrzymywać Noble dla
copywriterów. Czasami jednak wcale nie muszą. We Francji prawie każdego można
złapać na wolność-równość-braterstwo, choć są to trzy słowa, które w wielu
interpretacjach tak naprawdę się wykluczają, ale w tłumie nikt przecież o tym
nie myśli. Nie znaczy to wcale, że takie wartości jak wolność, równość czy
braterstwo są z gruntu złe i że nie należą do kanonu wartości, którymi ludzie
powinni się kierować. Problem w tym, że takie uniwersalne hasło może zostać
zawłaszczone zarówno przez zwolennika monarchii konstytucyjnej czy
umiarkowanego republikanina, jak też przez krwiożerczego jakobina.
Podobnie jest z hasłem, które ma swoją całkiem już długą tradycję
w Polsce, a mianowicie „Bóg-Honor-Ojczyzna”.
CDN
Nie przesadzasz trochę z nieoblczalnością feministek na manifie? ;)
OdpowiedzUsuńWiadomo, że demonstracje rządzą się swoimi prawami, hasła i slogany muszą być chwytliwe. Ale tłum niekoniecznie musi być agresywny. Widzisz, Stefan, ja w życiu byłam na wielu demonstracjach i oprócz tego co piszesz, widzę w nich funkcję spajania jednostek wokół sprawy, które uznają za słuszną. Polemizowanie na łamach gazet, blogów, itp. ma sens, ale spotkanie się grupy ludzi, by coś wyrazić również. Owszem, inteligencja tłumu "spada", ale z tym przykładem grupy ekspertów podejmujących niesłuszną decyzję chyba też trochę przesadziłeś - uważasz, że gdyby działali w pojedynkę podjęliby słuszność. Rozumiem, że jesteś indywidualistą, ale nie neguj pozytywnej energii grupy. Wielu rzeczy nie da się zrobić w pojedynkę :) A dobry team (nie mówię w tej chwili o tłumie) może zdziałać cuda.
Boże, co ja piszę? "podjęliby słuszność"? Chodzi mi oczywiście o słuszną decyzję - tak się kończy zmienianie konstrukcji zdania w trakcie pisania ;)
OdpowiedzUsuńCan you tell us morе about thіѕ?
OdpowiedzUsuńI'd care to find out some additional information.
Also visit my website: formação de equipe