poniedziałek, 14 maja 2012

O ochlosie i sloganach (2)


Pewne rzeczy trzeba sobie wyjaśniać możliwie szybko, bo tylko wtedy zachowamy podstawową uczciwość we wzajemnych stosunkach. Chodzi o to, że przemilczanie czy to z powodów politycznej poprawności, czy nadmiernej delikatności, czy też uprzejmości, po pewnym czasie odbije nam się czkawką, ponieważ ktoś może być naszą postawą wprowadzony w błąd, a kiedy do niego dotrze, co naprawdę na jakiś temat myślimy, okażemy się hipokrytami albo, co gorsza, oportunistami.

Otóż moich lewicowo/lewacko (niepotrzebne skreślić) przyjaciół (i ile takich mam) i znajomych, muszę z góry uprzedzić, że myśląc, mówiąc czy pisząc o sprawach społecznych, ekonomicznych czy międzynarodowych, Polska jest dla mnie jedynym punktem odniesienia, na którym buduję całą swoją wypowiedź. Jestem otwarty na wszelkie poglądy i pomysły, ale czy w żadnej sytuacji od Polski nie będę się wymigiwał (choć od decyzji konkretnych rządów jak najbardziej tak!), ani się jej wyrzekał.

Niejednokrotnie zresztą podkreślałem swoje lewicowe korzenie. Pochodzę z łódzkiej robotniczej rodziny. Dziadek ze strony ojca był członkiem przedwojennych lewicowych związków zawodowych, które pozostawały w politycznym ścisłym kontakcie z Polską Partią Socjalistyczną, zaś ojciec w młodości pozostawał pod wpływem propagandy stalinowskiej, zaś później, mimo braku przynależności partyjnej, twardo popierał socjalistyczny ustrój PRL i sojusz z ZSRR.

Poglądy ojca uważam za wynik młodzieńczego zaczadzenia propagandą sprawiedliwości społecznej, której siły oddziaływania doradzałbym nie lekceważyć swoim prawicowym przyjaciołom (jeśli takich mam) i znajomym. Jednakowoż polityczne sympatie dziadka całkowicie rozumiem. Jako robotnik, a przy tym człowiek bardzo inteligentny, pojętny i oczytany, praktycznie na politycznej arenie przedwojennej Polski nie miał alternatywy – chyba że wśród endecji, która była też ruchem populistycznym i wśród polskich robotników również znajdującą poparcie. Dziadek chyba członkiem PPSu nie był (choć babcia twierdziła, że tak), ale przedwojennego „Robotnika” prenumerował.

Komunistyczna propaganda dorobiła przedwojennym socjalistom taką gębę, że ktoś nieuświadomiony w latach rządów komunistów mógłby pomyśleć, że była to partia praktycznie prawicowa (ha! skoro tyle potrzeba było rozłamów w tej partii, żeby w końcu znaleźć grupkę, która pójdzie na współpracę z komunistami, a więc z agentami Moskwy, bo taka była prawda, choć oczywiście nie każdy członek przedwojennej KPP był tego świadomy). Jeśli ktoś zadał sobie trud i przestudiował przedwojenny program PPS, ten wie, że była to partia niezwykle lewicowa, a w programie miała m.in. reformę rolną, która faktycznie nie różniła się od tej wprowadzonej w życie przez komunistów po wojnie. Nie wdaję się tutaj w ideologiczne niuanse różnych nurtów w polskim ruchu socjalistycznym związanych z frakcjami związanymi z Józefem Piłsudskim i później zwolennikami jego koncepcji polskiego socjalizmu oraz tymi od piłsudczykowskiego nurtu o wiele bardziej na lewo. Tak naprawdę piszę o tych ostatnich. Otóż nawet ci najbardziej radykalni polscy przedwojenni socjaliści byli do samego końca przeciwnikami sowieckiego bolszewizmu. Sztandar mieli czerwony, byli antyklerykałami, a przede wszystkim zwolennikami sprawiedliwego i godnego traktowania robotnika, ale zawsze pamiętali o tym, że sowiecki bolszewizm jest tak naprawdę zaprzeczeniem humanistycznych idei europejskiej lewicy.

To był jeden przydługi wstęp, a teraz będzie drugi, nieco krótszy. Wbrew pozorom hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” nie jest tak stare jak się niektórym wydaje. Zostało wprowadzone jako dewiza Wojska Polskiego, a konkretnie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w roku 1943. Oficjalnie ponownie przyjęto ją w Wojsku Polskim w roku 1993. Co ciekawe, to nie komuniści odjęli Boga z tego hasła, jak czasami myśleliśmy w młodości czytając teksty historyczne, ale faktycznie wcześniejsze było hasło „Honor i Ojczyzna”, bo wywodziło się z dewizy napoleońskiej armii francuskiej z 1802 roku. Co więcej, w II Rzeczypospolitej oficjalną dewizą były "Honor i Ojczyzna" (art. 1 pkt 6 oraz wzór nr 10 do Ustawy z dnia 1 sierpnia 1919 r. o godłach i barwach Rzeczypospolitej Polskiej — Dz.U. Nr 69, poz. 416; art. 7 ust. 3 oraz wzór nr 5 do Rozporządzenia Prezydenta  (Wikipedia).

Jeżeli więc ktoś uważa, że „Bóg, Honor, Ojczyzna”, to hasło sięgające Polski przedrozbiorowej, to jest w błędzie, ono nie obowiązywało nawet w Polsce międzywojennej.
W pewnym okresie naszej historii było dewizą Wojska Polskiego i teraz znowu jest. Gdybyśmy się zabrali do logicznej analizy jego poszczególnych części składowych, moglibyśmy znaleźć niejeden punkt spowodowany różnicami światopoglądowymi i politycznymi. Grupy prawicowe szermują tym hasłem na zasadzie wymachiwania pałką. Oto pewna znajoma swego czasu pisała na pewnym portalu społecznościowym, że „są jeszcze ludzie, dla których Bóg, Honor, Ojczyzna coś jeszcze znaczy”. Co jakiś czas ktoś mnie „uderza” takim stwierdzeniem, co oznacza, że są też inni, być może w tym ja, dla których to hasło niewiele albo nic nie znaczy. Na walkę hasłami niewiele da się poradzić, bo jak już poprzednio wspomniałem, posłużenie się taką gotową formułką niejako zwalnia tego, który ją wypowiada, z logicznego uzasadnienia swoich poglądów.

Nie ma się co oszukiwać, najbardziej kontrowersyjny jest tutaj „Bóg”, ponieważ niejako narzuca religijną interpretację patriotyzmu. De facto implikuje konieczność przyjęcia światopoglądu religijnego, co tam religijnego, powiedzmy wprost – katolickiego, w celu zasłużenia na nazwę Polaka i patrioty. Innymi słowy, musisz uwierzyć w madianicko-kanaanejską koncepcję Boga i teologię wypracowaną przez starożytnych Żydów i Greków, jeżeli chcesz, żeby cię uznano za Polaka.

Co do honoru, to wbrew pozorom, też można by polemizować. Czym innym był honor rycerski, a czym innym kupiecki. Sycylijscy mafiosi również nazywają się ludźmi honoru. Oznacza to w tym wypadku, że nie przepuszczą nawet najmniejszej obrazy, albo raczej tego, co sami za obrazę uznają, i kogoś, kto obraźliwe słowa wypowiedział, po prostu zabiją. Adam Mickiewicz w Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego honor uczynił bożkiem Francuzów. O ile bowiem kiedyś ludzie gotowi byli umierać za Boga i wiarę, to w jego czasach narody uczyniły sobie innych bogów, no i Francuzi właśnie takim bogiem uczynili honor i za honor gotowi byli umierać. Honor w tym wypadku można interpretować jako rozdętą do granic przyzwoitości pychę.

Nie przesadzajmy jednak. Intuicyjnie wiemy o co chodzi. Józef Beck w swoim przemówieniu sejmowym, w którym zdecydowanie postawił się Niemcom, stwierdził, że najważniejszą wartością w życiu narodu jest honor, co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko to, że nie wolno ustępować silniejszemu, który czyha na naszą godność, czyli poczucie własnej wartości. W tym wypadku Czechy okazały się mało honorowe, a Polska bardzo. Nie chcę tutaj wchodzić w dalszą dyskusję na ten temat, bo znowu jedni powiedzą, że Czesi na tym swoim braku honoru zawsze wychodzili lepiej niż Polacy, natomiast inni stwierdzą, że dzięki naszemu honorowi, w ogóle cokolwiek znaczymy, bo w przeciwnym razie bylibyśmy kompletnie nikim, skoro skądinąd nie celujemy w nauce, przemyśle czy handlu.

Tak zupełnie poważnie, to honor, jeżeli jest właściwie pojęty, jest niezwykle ważnym czynnikiem w naszym „być albo nie być”, ponieważ jest niczym innym jak gotowością obrony własnej godności. Nie wolno przyjmować postawy „plują mi w twarz, a ja mówię że deszcz pada”, ale nie wolno też krzyczeć, że oto „w twarz mi napluto”, skoro naprawdę tylko deszcz padał. Ale tak przy okazji, jak to się ma z chrześcijańską (a raczej Jezusową) zasadą nadstawiania drugiego policzka? Tak naprawdę honor nie ma z nauką Jezusa nic wspólnego. W tym miejscu przypomina to trochę logiczną sprzeczność między wolnością i równością w haśle rewolucji francuskiej.

Ojczyzna, mimo, że znowu intuicyjnie niby wszyscy wiemy, o co chodzi, może wzbudzać szereg kontrowersji, jeśli zapytamy poszczególnych Polaków, czym dla nich jest. Dla niektórych jest to po prostu kraj, w którym się urodzili i w którym żyją. Dla innych będzie to miejsce, gdzie nie tylko oni sami się urodzili, ale gdzie żyli i pochowani są ich przodkowie. Jeszcze inni cynicznie stwierdzą, że „tam ojczyzna, gdzie chleb”, zaś ich skrajną przeciwnością będą tacy, dla których ojczyzna będzie czymś równie świętym jak Bóg, przed czym czasami w historii niektórzy katoliccy księża Polaków przestrzegali. Dla jednego będą to mazurki Chopina, dla innego ludowe oberki i kujawiaki, ale u kogoś innego na taką muzykę mogą wystąpić objawy alergiczne, ale w żadnym wypadku za gorszego patriotę się nie będzie uważał. Dla pewnych grup z kolei ojczyzna najlepiej się będzie manifestować w postaci klubu piłkarskiego, któremu kibicują. Ale znowu, nie przesadzajmy z tą daleko idącą relatywizacją, bo mniej więcej wszyscy wiemy, że ojczyzną jest kraj, w którym się urodziliśmy, dorastaliśmy, gdzie mieszkają ludzie, których język nie tylko rozumiemy, ale którym myślimy, gdzie wszystkie niuanse, symbole i archetypy są dla nas w lot zrozumiałe. Ponieważ tak właśnie jest, czujemy się z tym krajem związani emocjonalnie. Czujemy się też w jakiś sposób związani ze wspólnotą ludzi, którzy w nim mieszkają, choćbyśmy prywatnie każdego z nich nie cierpieli. Jest w tym niewątpliwie czynnik irracjonalny, którego prostą logiką trudno rozebrać. Niemniej ciepłe uczucia wobec własnego kraju, to rzecz, jak mi się wydaje, naturalna, pozytywna i zdrowa.

Zakładamy więc, że w imię tolerancji wobec innych światopoglądów zgadzamy się na Boga, co do honoru i ojczyzny żadnych zastrzeżeń nie mamy (no możemy oczywiście pofilozofować, ale z grubsza się zgadzamy), to w czym problem? Otóż właśnie w tych ludziach, którzy hasło to wykorzystują w celu piętnowania innych. Oto my, jedyni, którzy rozumiemy i, co najważniejsze, naprawdę czujemy, co znaczy hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna”, mamy prawo wytykać wszystkim innym brak takiego zrozumienia i wyczucia. Nie trzeba tutaj dodawać, że bardzo często za takim szczytnym hasłem mogą się skryć kompletne miernoty, które nie mają żadnego pomysłu na politykę, ale to się da właśnie załatać wielkim hasłem.

Tak przy okazji przypomniała mi się sceny z rozmaitych sztuk i filmów opisujących międzywojenne Niemcy, kiedy to nastoletni „patrioci” w brunatnych mundurach wchodzili np. do gospody i zmuszali wszystkich do odśpiewania hymnu narodowego, w tym weteranów I wojny światowej, którzy czynem i często zdrowiem udowodnili, że poświęcenie dla kraju nie było im obce. Kiedy więc młodzi ludzie, którzy jeszcze w ogóle niewiele rozumieją z otaczającej ich rzeczywistości, gorliwie chcą nakłaniać wszystkich dookoła do swojej wizji patriotyzmu i robią to przy pomocy sloganów typu „Bóg, Honor, Ojczyzna”, sytuacja robi się bardzo podobna.

Kiedy sprytni demagodzy, czyli przywódcy ochlosu, najpierw wmówią ochlosowi, że nie jest żadnym ochlosem, ale wręcz przeciwnie, „solą tej ziemi”, jedynym prawdziwym demosem, zaczynają się rzeczy co najmniej nieprzyjemne. Jeżeli człowiekowi, który w swoim życiu przeczytał kilka książek i je zrozumiał, rozhisteryzowany ochlos zechce udzielać nauk patriotyzmu przy pomocy skandowania szczytnego hasła, tenże człowiek może poczuć wewnętrzny bunt, który zaczyna się kierować już nie tylko przeciwko ochlosowi, ale samemu hasłu.

Istnieje jednak druga strona medalu, ponieważ istnieją ochlosy o innych poglądach, które też często kierują się samymi sloganami bez głębszego zrozumienia. Co więcej, pojawiają się ochlosy, które nawet własnych haseł nie mają, ale łączą się przeciwko hasłom innej grupy. Tutaj trzeba być bardzo ostrożnym przy ocenie sytuacji i przy tym, co się publicznie deklaruje. Grupy, które występują przeciwko pewnym hasłom, ponieważ używa ich ochlos jednego rodzaju, bardzo łatwo mogą wpaść najpierw w metodologiczny błąd w rozumowaniu, a potem w zidiocenie, niczym maoistyczna młodzież w Europie Zachodniej w 1968 roku.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz