Pewne rzeczy trzeba sobie wyjaśniać możliwie szybko, bo
tylko wtedy zachowamy podstawową uczciwość we wzajemnych stosunkach. Chodzi o
to, że przemilczanie czy to z powodów politycznej poprawności, czy nadmiernej
delikatności, czy też uprzejmości, po pewnym czasie odbije nam się czkawką,
ponieważ ktoś może być naszą postawą wprowadzony w błąd, a kiedy do niego
dotrze, co naprawdę na jakiś temat myślimy, okażemy się hipokrytami albo, co
gorsza, oportunistami.
Otóż moich lewicowo/lewacko (niepotrzebne skreślić)
przyjaciół (i ile takich mam) i znajomych, muszę z góry uprzedzić, że myśląc,
mówiąc czy pisząc o sprawach społecznych, ekonomicznych czy międzynarodowych,
Polska jest dla mnie jedynym punktem odniesienia, na którym buduję całą swoją
wypowiedź. Jestem otwarty na wszelkie poglądy i pomysły, ale czy w żadnej
sytuacji od Polski nie będę się wymigiwał (choć od decyzji konkretnych rządów
jak najbardziej tak!), ani się jej wyrzekał.
Niejednokrotnie zresztą podkreślałem swoje lewicowe
korzenie. Pochodzę z łódzkiej robotniczej rodziny. Dziadek ze strony ojca był
członkiem przedwojennych lewicowych związków zawodowych, które pozostawały w
politycznym ścisłym kontakcie z Polską Partią Socjalistyczną, zaś ojciec w
młodości pozostawał pod wpływem propagandy stalinowskiej, zaś później, mimo
braku przynależności partyjnej, twardo popierał socjalistyczny ustrój PRL i
sojusz z ZSRR.
Poglądy ojca uważam za wynik młodzieńczego zaczadzenia
propagandą sprawiedliwości społecznej, której siły oddziaływania doradzałbym
nie lekceważyć swoim prawicowym przyjaciołom (jeśli takich mam) i znajomym.
Jednakowoż polityczne sympatie dziadka całkowicie rozumiem. Jako robotnik, a
przy tym człowiek bardzo inteligentny, pojętny i oczytany, praktycznie na
politycznej arenie przedwojennej Polski nie miał alternatywy – chyba że wśród
endecji, która była też ruchem populistycznym i wśród polskich robotników
również znajdującą poparcie. Dziadek chyba członkiem PPSu nie był (choć babcia
twierdziła, że tak), ale przedwojennego „Robotnika” prenumerował.
Komunistyczna propaganda dorobiła przedwojennym socjalistom
taką gębę, że ktoś nieuświadomiony w latach rządów komunistów mógłby pomyśleć,
że była to partia praktycznie prawicowa (ha! skoro tyle potrzeba było rozłamów
w tej partii, żeby w końcu znaleźć grupkę, która pójdzie na współpracę z
komunistami, a więc z agentami Moskwy, bo taka była prawda, choć oczywiście nie
każdy członek przedwojennej KPP był tego świadomy). Jeśli ktoś zadał sobie trud
i przestudiował przedwojenny program PPS, ten wie, że była to partia niezwykle
lewicowa, a w programie miała m.in. reformę rolną, która faktycznie nie różniła
się od tej wprowadzonej w życie przez komunistów po wojnie. Nie wdaję się tutaj
w ideologiczne niuanse różnych nurtów w polskim ruchu socjalistycznym
związanych z frakcjami związanymi z Józefem Piłsudskim i później zwolennikami
jego koncepcji polskiego socjalizmu oraz tymi od piłsudczykowskiego nurtu o
wiele bardziej na lewo. Tak naprawdę piszę o tych ostatnich. Otóż nawet ci
najbardziej radykalni polscy przedwojenni socjaliści byli do samego końca
przeciwnikami sowieckiego bolszewizmu. Sztandar mieli czerwony, byli
antyklerykałami, a przede wszystkim zwolennikami sprawiedliwego i godnego
traktowania robotnika, ale zawsze pamiętali o tym, że sowiecki bolszewizm jest
tak naprawdę zaprzeczeniem humanistycznych idei europejskiej lewicy.
To był jeden przydługi wstęp, a teraz będzie drugi, nieco
krótszy. Wbrew pozorom hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” nie jest tak stare jak się
niektórym wydaje. Zostało wprowadzone jako dewiza Wojska Polskiego, a
konkretnie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w roku 1943. Oficjalnie ponownie
przyjęto ją w Wojsku Polskim w roku 1993. Co ciekawe, to nie komuniści odjęli
Boga z tego hasła, jak czasami myśleliśmy w młodości czytając teksty
historyczne, ale faktycznie wcześniejsze było hasło „Honor i Ojczyzna”, bo
wywodziło się z dewizy napoleońskiej armii francuskiej z 1802 roku. Co więcej, w
II Rzeczypospolitej oficjalną dewizą były "Honor i Ojczyzna" (art. 1
pkt 6 oraz wzór nr 10 do Ustawy z dnia 1 sierpnia 1919 r. o godłach i
barwach Rzeczypospolitej Polskiej — Dz.U. Nr 69, poz. 416; art. 7 ust. 3
oraz wzór nr 5 do Rozporządzenia Prezydenta (Wikipedia).
Jeżeli więc ktoś
uważa, że „Bóg, Honor, Ojczyzna”, to hasło sięgające Polski przedrozbiorowej,
to jest w błędzie, ono nie obowiązywało nawet w Polsce międzywojennej.
W pewnym okresie
naszej historii było dewizą Wojska Polskiego i teraz znowu jest. Gdybyśmy się
zabrali do logicznej analizy jego poszczególnych części składowych, moglibyśmy
znaleźć niejeden punkt spowodowany różnicami światopoglądowymi i politycznymi.
Grupy prawicowe szermują tym hasłem na zasadzie wymachiwania pałką. Oto pewna
znajoma swego czasu pisała na pewnym portalu społecznościowym, że „są jeszcze
ludzie, dla których Bóg, Honor, Ojczyzna coś jeszcze znaczy”. Co jakiś czas
ktoś mnie „uderza” takim stwierdzeniem, co oznacza, że są też inni, być może w
tym ja, dla których to hasło niewiele albo nic nie znaczy. Na walkę hasłami
niewiele da się poradzić, bo jak już poprzednio wspomniałem, posłużenie się
taką gotową formułką niejako zwalnia tego, który ją wypowiada, z logicznego
uzasadnienia swoich poglądów.
Nie ma się co
oszukiwać, najbardziej kontrowersyjny jest tutaj „Bóg”, ponieważ niejako narzuca
religijną interpretację patriotyzmu. De facto implikuje konieczność przyjęcia
światopoglądu religijnego, co tam religijnego, powiedzmy wprost – katolickiego,
w celu zasłużenia na nazwę Polaka i patrioty. Innymi słowy, musisz uwierzyć w madianicko-kanaanejską
koncepcję Boga i teologię wypracowaną przez starożytnych Żydów i Greków, jeżeli
chcesz, żeby cię uznano za Polaka.
Co do honoru, to
wbrew pozorom, też można by polemizować. Czym innym był honor rycerski, a czym
innym kupiecki. Sycylijscy mafiosi również nazywają się ludźmi honoru. Oznacza
to w tym wypadku, że nie przepuszczą nawet najmniejszej obrazy, albo raczej
tego, co sami za obrazę uznają, i kogoś, kto obraźliwe słowa wypowiedział, po
prostu zabiją. Adam Mickiewicz w Księgach
Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego honor uczynił bożkiem Francuzów. O ile
bowiem kiedyś ludzie gotowi byli umierać za Boga i wiarę, to w jego czasach
narody uczyniły sobie innych bogów, no i Francuzi właśnie takim bogiem uczynili
honor i za honor gotowi byli umierać. Honor w tym wypadku można interpretować
jako rozdętą do granic przyzwoitości pychę.
Nie przesadzajmy
jednak. Intuicyjnie wiemy o co chodzi. Józef Beck w swoim przemówieniu
sejmowym, w którym zdecydowanie postawił się Niemcom, stwierdził, że najważniejszą
wartością w życiu narodu jest honor, co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko to,
że nie wolno ustępować silniejszemu, który czyha na naszą godność, czyli
poczucie własnej wartości. W tym wypadku Czechy okazały się mało honorowe, a
Polska bardzo. Nie chcę tutaj wchodzić w dalszą dyskusję na ten temat, bo znowu
jedni powiedzą, że Czesi na tym swoim braku honoru zawsze wychodzili lepiej niż
Polacy, natomiast inni stwierdzą, że dzięki naszemu honorowi, w ogóle cokolwiek
znaczymy, bo w przeciwnym razie bylibyśmy kompletnie nikim, skoro skądinąd nie
celujemy w nauce, przemyśle czy handlu.
Tak zupełnie
poważnie, to honor, jeżeli jest właściwie pojęty, jest niezwykle ważnym
czynnikiem w naszym „być albo nie być”, ponieważ jest niczym innym jak
gotowością obrony własnej godności. Nie wolno przyjmować postawy „plują mi w
twarz, a ja mówię że deszcz pada”, ale nie wolno też krzyczeć, że oto „w twarz
mi napluto”, skoro naprawdę tylko deszcz padał. Ale tak przy okazji, jak to się
ma z chrześcijańską (a raczej Jezusową) zasadą nadstawiania drugiego policzka?
Tak naprawdę honor nie ma z nauką Jezusa nic wspólnego. W tym miejscu
przypomina to trochę logiczną sprzeczność między wolnością i równością w haśle
rewolucji francuskiej.
Ojczyzna, mimo, że
znowu intuicyjnie niby wszyscy wiemy, o co chodzi, może wzbudzać szereg
kontrowersji, jeśli zapytamy poszczególnych Polaków, czym dla nich jest. Dla
niektórych jest to po prostu kraj, w którym się urodzili i w którym żyją. Dla
innych będzie to miejsce, gdzie nie tylko oni sami się urodzili, ale gdzie żyli
i pochowani są ich przodkowie. Jeszcze inni cynicznie stwierdzą, że „tam
ojczyzna, gdzie chleb”, zaś ich skrajną przeciwnością będą tacy, dla których ojczyzna
będzie czymś równie świętym jak Bóg, przed czym czasami w historii niektórzy katoliccy
księża Polaków przestrzegali. Dla jednego będą to mazurki Chopina, dla innego
ludowe oberki i kujawiaki, ale u kogoś innego na taką muzykę mogą wystąpić
objawy alergiczne, ale w żadnym wypadku za gorszego patriotę się nie będzie
uważał. Dla pewnych grup z kolei ojczyzna najlepiej się będzie manifestować w
postaci klubu piłkarskiego, któremu kibicują. Ale znowu, nie przesadzajmy z tą
daleko idącą relatywizacją, bo mniej więcej wszyscy wiemy, że ojczyzną jest
kraj, w którym się urodziliśmy, dorastaliśmy, gdzie mieszkają ludzie, których
język nie tylko rozumiemy, ale którym myślimy, gdzie wszystkie niuanse, symbole
i archetypy są dla nas w lot zrozumiałe. Ponieważ tak właśnie jest, czujemy się
z tym krajem związani emocjonalnie. Czujemy się też w jakiś sposób związani ze
wspólnotą ludzi, którzy w nim mieszkają, choćbyśmy prywatnie każdego z nich nie
cierpieli. Jest w tym niewątpliwie czynnik irracjonalny, którego prostą logiką
trudno rozebrać. Niemniej ciepłe uczucia wobec własnego kraju, to rzecz, jak mi
się wydaje, naturalna, pozytywna i zdrowa.
Zakładamy więc, że
w imię tolerancji wobec innych światopoglądów zgadzamy się na Boga, co do
honoru i ojczyzny żadnych zastrzeżeń nie mamy (no możemy oczywiście
pofilozofować, ale z grubsza się zgadzamy), to w czym problem? Otóż właśnie w
tych ludziach, którzy hasło to wykorzystują w celu piętnowania innych. Oto my,
jedyni, którzy rozumiemy i, co najważniejsze, naprawdę czujemy, co znaczy hasło
„Bóg, Honor, Ojczyzna”, mamy prawo wytykać wszystkim innym brak takiego
zrozumienia i wyczucia. Nie trzeba tutaj dodawać, że bardzo często za takim szczytnym
hasłem mogą się skryć kompletne miernoty, które nie mają żadnego pomysłu na
politykę, ale to się da właśnie załatać wielkim hasłem.
Tak przy okazji
przypomniała mi się sceny z rozmaitych sztuk i filmów opisujących międzywojenne
Niemcy, kiedy to nastoletni „patrioci” w brunatnych mundurach wchodzili np. do
gospody i zmuszali wszystkich do odśpiewania hymnu narodowego, w tym weteranów
I wojny światowej, którzy czynem i często zdrowiem udowodnili, że poświęcenie
dla kraju nie było im obce. Kiedy więc młodzi ludzie, którzy jeszcze w ogóle
niewiele rozumieją z otaczającej ich rzeczywistości, gorliwie chcą nakłaniać
wszystkich dookoła do swojej wizji patriotyzmu i robią to przy pomocy sloganów
typu „Bóg, Honor, Ojczyzna”, sytuacja robi się bardzo podobna.
Kiedy sprytni demagodzy, czyli przywódcy ochlosu, najpierw
wmówią ochlosowi, że nie jest żadnym ochlosem, ale wręcz przeciwnie, „solą tej
ziemi”, jedynym prawdziwym demosem, zaczynają się rzeczy co najmniej nieprzyjemne.
Jeżeli człowiekowi, który w swoim życiu przeczytał kilka książek i je zrozumiał,
rozhisteryzowany ochlos zechce udzielać nauk patriotyzmu przy pomocy
skandowania szczytnego hasła, tenże człowiek może poczuć wewnętrzny bunt, który
zaczyna się kierować już nie tylko przeciwko ochlosowi, ale samemu hasłu.
Istnieje jednak druga strona medalu, ponieważ istnieją ochlosy
o innych poglądach, które też często kierują się samymi sloganami bez głębszego
zrozumienia. Co więcej, pojawiają się ochlosy, które nawet własnych haseł nie
mają, ale łączą się przeciwko hasłom innej grupy. Tutaj trzeba być bardzo ostrożnym przy ocenie sytuacji i
przy tym, co się publicznie deklaruje. Grupy, które występują przeciwko pewnym
hasłom, ponieważ używa ich ochlos jednego rodzaju, bardzo łatwo mogą wpaść
najpierw w metodologiczny błąd w rozumowaniu, a potem w zidiocenie, niczym
maoistyczna młodzież w Europie Zachodniej w 1968 roku.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz