Jak uczyć historii? Oto jest jeden z dylematów, o których
często myślę i nadal nie jestem zadowolony z wyników tego procesu. Otóż
wydaje się, że granica sporu jest w tym wypadku prosto określona, a mianowicie
po jednej stronie mamy wkuwanie dat, nazwisk i faktów „pod testy”, a z drugiej
kształtowanie umiejętności myślenia. Ta pozorna prostota w praktyce pracy z
dziećmi i młodzieżą często nie jest jednak tak oczywista. Jestem jak
najbardziej zwolennikiem uczenia młodych ludzi myślenia, ale co to właściwie
znaczy?
Mitem jest, że młodzi ludzie bardzo chętnie wciągają się w
dyskusje historyczne. Niektórzy tak, ale inni wykorzystują ten czas na relaks. Faktem
natomiast jest, że wielu uczniów wcale nie chce dyskutować, bo myśleć nie lubi.
Wykucie kilku faktów jest dla nich o wiele mniej stresujące niż aktywizacja
szarych komórek w postaci pracy bardziej twórczej. Wbrew pozorom w ogromnej
liczbie przypadków myślenie, niestety, boli.
W każdej grupie istnieje grupa zagadywaczy, którzy
dyskutować potrafią wspaniale, tylko że często wygadują kompletne bzdury, co
wynika z braku elementarnej wiedzy. Żeby rozmawiać i myśleć na tematy
historyczne, trzeba mieć o czym myśleć, a więc trzeba znać fakty. Oczywiście wiele
szczegółów można doraźnie wygooglować, albo przynajmniej znaleźć szybko w
odpowiednim opracowaniu, ale ten, kto zna ich więcej, ten w każdej dyskusji ma
po prostu więcej atutów, ponieważ każdemu aktywnemu dyskutantowi może
przedstawić fakty, których tamten nie zna. Oczywiście inna sprawa, że niektórzy
już w dzieciństwie odkrywają dość prostą prawdę, że w życiu publicznym wiedza
nie liczy się tak bardzo, co przekonujące formułowanie myśli – o tym wiedzieli
już starożytni sofiści.
Sprawdzany typu testowego (oprócz testu wyboru, bo to
kompletnie oducza wysiłku umysłowego, skoro można „strzelić”) niewątpliwie nie
są najlepszą metodą oceny myślenia ucznia, ale jednak sprawdzają znajomość
konkretnych faktów.
Mam duże wątpliwości, czy liczba dat i faktów podawana np. w
szkole podstawowej jest adekwatna do etapu rozwoju dzieci, ale z drugiej strony
wiemy, że istnieją uczniowie, którzy sobie świetnie z tym radzą.
Żeby myśleć i np. pisać wypracowania (a nie testy) oraz
dyskutować (a nie przeżywać stres przy obowiązkowym odpytywaniu przy tablicy),
trzeba mieć o czym myśleć, o czym pisać i o czym dyskutować. Byłoby
niewątpliwie wspaniale, gdyby dziecko wiedzione chęcią zabłyśnięcia w dyskusji
się do niej przygotowało, czytając uprzednio odpowiednią porcję informacji.
Taka forma uczenia się byłaby moim marzeniem. Tak się niestety nie dzieje nawet
na etapie studiów wyższych prowadzonych polskim systemem. Nikt nie jest na to
przygotowany.
Nie wiem, jak wygląda system nauczania w amerykańskiej elementary
school, ale wiem, że na poziomie szkoły średniej (high school), kiedy oprócz
obowiązkowego angielskiego (i w zależności od szkoły jeszcze jednego
przedmiotu), wszystkie inne się wybiera, lekcje z wybranych przedmiotów
odbywają się codziennie! Nie ma więc problemu niedoboru godzin na jakiś
przedmiot. Pięć razy w tygodniu odbywają się lekcje danego przedmiotu.
Daleki jestem od gloryfikowania amerykańskiego systemu
szkolnictwa podstawowego czy średniego, ale akurat system, gdzie uczeń
codziennie spotyka się z nauczycielem przedmiotu daje odpowiednią ilość czasu
na wszystko – i na wprowadzenie tematu i na zapoznanie się z faktami i na
dyskusję i na twórcze wykorzystanie wiedzy, np. w postaci eseju, projektu,
inscenizacji dramatycznej, czy pracy typu plastycznego. Przy dwóch godzinach
historii w liceum, na takie „zabawy” nie ma czasu. Natomiast w szkole
podstawowej, gdzie w zależności od klasy historia może się pojawić nawet tylko
raz w tygodniu, nie ma czasu na nic. Ale cóż, czy rządziła „lewica” (SLD), czy „prawica”
(PiS), czy też „centrum” (PO), historia, czyli wiedza o konkretnych faktach,
których rezultatem jest stan obecny naszej rzeczywistości, jest traktowana po
macoszemu, zaś ci którzy wydają się największymi obrońcami historii w szkole,
okazują się największymi hipokrytami, ponieważ o wiele bardziej zależy im na
utrzymaniu dwóch godzin lekcji religii.
Na każdą próbę „odchudzenia” programu historii z ogromnej
liczby faktów, które gdy zaistnieje taka potrzeba, można sprawdzić w książkach
i Internecie, na rzecz większej ilości dyskusji pobudzających myślenie,
politycy prawicy rozdzierają szaty niczym Rejtan i krzyczą o „zdradzie
narodowej”, o dążeniu do ogłupienia Polaków, bo „głupimi łatwiej rządzić”. W
tym samym czasie w ogóle ich nie obchodzi, że w wielu szkołach podstawowych w
klasie IV (no OK., w IV klasie zawsze tak było) i V jest tylko jedna lekcja
historii w tygodniu, przy dwóch lekcjach religii. Niech mi moi wierzący znajomi
wybaczą, ale wg mnie właśnie takie proporcje odzwierciedlają zasadę „ogłupiania
ludzi” poprzez kierowanie ich myślenia na rzeczy, których się nie da
empirycznie zweryfikować. Ale żeby to zresztą polegało na nauce o kwestiach
związanych z wiarą i wiadomościami o własnej religii. Kiedy przychodzi do
pytania o podstawowe informacje na temat czy to Pisma Świętego, czy historii
Kościoła, uczniowie nie wiedzą nic. Religia w szkole ani o krztynę nie
przyczyniła się do zwiększenia świadomości całej masy polskich katolików na
temat własnej religii. Kto tutaj więc ogłupia naród? Ci którzy chcieliby, żeby
każdy Polak znał chociaż podstawy własnej historii, czy ci, którzy głośno
krzyczą, że trzeba młodym ludziom wtłaczać więcej wiedzy historycznej, a tak
naprawdę nie dają na to czasu, ponieważ przeznacza się go na zajęcia, na których
dziecko nie uczy się niczego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz