Tutaj chyba dotykamy najistotniejszej kwestii. Demokracja wcale nie musi być ochlokracją. Ludzie wychowani w pewnej dyscyplinie myślowej, w pewnym poczuciu wewnętrznego ładu i organizacji, nie potrzebują w dorosłym życiu, nawet tym publicznym, żadnych dyktatorów. M.in. dlatego kiedy słyszę kogoś kto mówi „Piłsudski by się tu przydał” (w innych wersjach Stalin lub wręcz Hitler), od razu wiem, że mam do czynienia z jednostką niedojrzałą, z wiecznym dzieckiem, które potrzebuje „silnej ojcowskiej ręki”.
W zeszłym roku przytoczyłem fragment z de Tocqueville’a, w którym podziwiał amerykańską demokrację opartą na wykształconych farmerach. Kiedy wiedza ogranicza się do elit, a masy są ciemne, nie ma mowy o demokracji, bo owe elity automatycznie i niejako bez wysiłku przejmują kontrolę.
Można pomyśleć, że w tym co do tej pory napisałem tkwi sprzeczność, bo w końcu za czym niby jestem? Za powszechną oświatą, czy też za jej ograniczeniem. Za jednym i drugim, z tym że to drugie musi być przesunięciem proporcji w priorytetach.
Każda praca wymaga dyscypliny, organizacji. Każde z kolei działanie, o ile ma przynieść pożądany efekt, musi się cechować konsekwencją. Jeżeli już w szkole podstawowej dajemy sygnał, że można nie odrabiać lekcji, można się nie uczyć, a w dodatku można lekceważyć nauczyciela (przełożonego), to nie powinno nas specjalnie dziwić, że to podejście przesuwa się na gimnazjum, w którym też bezsilni nauczyciele niewiele mogą zrobić, bo przecież nie zostawią 90% uczniów na drugi rok, to samo się dzieje w liceum. Na żadnym z tych etapów nie ma autonomii, bo niby skąd miałaby być. Nauczyciele są zajęci opanowaniem całości klasy, a nie umacnianiem motywacji uczniów przejawiających własne zainteresowania. Na to po prostu nie ma czasu! Na studiach rzadko kto umie notować. Większość zaś prywatnych uczelni przyjmuje tych najsłabszych, którzy by sobie nie poradzili na państwowych. I tutaj należy wrócić do błędu w rozumowaniu Jamesa Keira Hardie’go. Otóż ci słabi uczniowie, którzy potem studiują na prywatnych uczelniach, robią to po prostu za pieniądze, bo ich rodziców na to stać. W olbrzymiej liczbie przypadków owi studenci marnują czas swój i wykładowców. Mam na myśli marnowanie czasu w sensie merytorycznym. W sensie finansowym oczywiście nie, bo zapewniają tym ostatnim źródło utrzymania. Po prostu stać ich na taką zabawę.
Gdyby jednak istniał nacisk na to, że każdy ma prawo przelewać z pustego w próżne i to w dodatku za pieniądze podatnika, byłoby to z gruntu niemoralne! Zdolnymi natomiast należy się zajmować i im pomagać, bo to oni mają tworzyć nasze przyszłe elity, które powinny być jakościowo jak najlepsze. To dlatego na Harvardzie ok. 40% studentów to stypendyści pochodzący z niezamożnych środowisk. Są to jednak najlepsze umysły Ameryki, którym warto pomagać.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz