W Londynie lubię między innymi różnorodność typów antropologicznych na ulicach. Jeżeli nic się specjalnie nie dzieje, czyli jeżeli jakieś wiadomości nie podkręcą atmosfery, ludzie wszelkich kultur spokojnie się mijają na ulicach, a często nawet uśmiechają. Panuje dość powszechne mniemanie, że my Polacy, jesteśmy ponurakami, a ludzie na Zachodzie się ciągle uśmiechają. Naprawdę bym z tym nie przesadzał. Osobiście faktycznie zauważam np. w Łodzi, że ludzie w tramwaju są raczej nastawieni na szybką pyskówkę ze współpasażerem niż na wymianę uprzejmości, ale nie jest też tak, że wszyscy są strasznymi ponurakami. Nie jest też oczywiście tak, że wszyscy Anglicy to uśmiechnięte misie gotowe zawsze wskazać ci drogę czy poczęstować herbatką. W metrze, czy autobusie miejskim ludzie mają tak samo zmęczone twarze jak chyba wszędzie indziej na świecie. A kiedy człowiek jest skonany po pracy, to naprawdę nie ma siły się nawet uśmiechać.
Problem w tym, że ludzie z rozmaitych grup kulturowych, religijnych czy etnicznych, nawet terytorialnie trzymają się razem i tworzą getta. Nie są to getta, do których ktoś by ich zapędzał siłą. Po prostu ludzie trzymają się „swoich”, bo wśród nich czują się bezpiecznie. Nawet jeśli jest to bezpieczeństwo złudne, bo np. chłopcy z sąsiedztwa mogą być bardziej agresywni, niż przedstawiciele innej grupy etnicznej, to enklawy, w których mówi się „swoim” językiem, modli się do tak a nie inaczej pojętego Boga i pielęgnuje się takie a nie inne tradycje, wydają się miejscem, gdzie nie ma dostępu „obcość” Anglików, czy też innych mniejszości. To prawdopodobnie tam przy rodzinnym stole, albo w lokalnej kafejce, utrwalają się stereotypy na temat „obcych”. Stereotypy powstają bowiem na drodze snutych narracji. Chasyd opowiada, jakie łobuzy z tych Polaków, Pakistańczyk przytacza przykłady perfidii Hindusów, Polacy przekazują sobie historie o nieograniczonej agresywności czarnych itd. itp.
Lubię obserwować grupy ludzi podróżujące metrem lub autobusem, ponieważ oprócz np. wielodzietnych rodzin pochodzenia bengalskiego, lub gangu trzynastoletnich dziewczynek z tonami makijażu na buziach, można spotkać kolegów lub koleżanki z pracy, którzy/które akurat wracają do domu i jadą w tym samym kierunku. Niejednokrotnie są to ludzie o wschodnioazjatyckim, południowoazjatyckim czy afrykańskim typie urody obok typowych piegowatych blondynów. Językiem porozumienia może być oczywiście tylko angielski, choć są to różne jego odmiany. Ludzie ci śmieją się, żartują ze wspólnych znajomych, albo z siebie nawzajem, opowiadają o swoich rodzinach (to najczęściej starsze panie) i po prostu jest normalnie. Myślę, że podczas takiej rozmowy w metrze mało kto cały czas myśli o tym, że jego rozmówca reprezentuje odmienną kulturę czy kolor skóry. W takich momentach są po prostu normalnymi ludźmi ze swoimi dość uniwersalnymi problemami.
Otóż byłoby wspaniale, gdyby takie momenty, jakie pokrótce zarysowałem, trwały nieco dłużej, niż tylko krótki odcinek wspólnej podróży. Ludzie powinni się spotykać, coś wspólnie robić i w ten sposób się poznawać. Oczywiście sielanki nigdy nie będzie, bo choćby coś takiego jak awans w pracy zawsze będzie wzbudzał, przynajmniej na jakiś czas, zawiść kolegów, ale mimo to, trzeba próbować.
Niewątpliwym problemem obcowania ze sobą ludzi różnych kultur jest obawa przed utratą tożsamości w każdej z grup. Większość zaczyna się obawiać, że jej tożsamość rozmyje się wśród „obcych”. Z kolei mieszkańcy gett obawiają się, że ich dzieci przyłączą się do większości i nie będą chciały postępować wg tradycji przodków. Pojawia się sprzeczność praktycznie nie do rozwiązania. Po pewnym zastanowieniu można jednak stwierdzić, że przy odrobinie dobrej woli można po prostu aż tak się nie przejmować „obcymi” wśród nas, skoro nie sprawiają kłopotów. Przez większość roku bowiem nie sprawiają. Od czasu do czasu jednak narracje wewnątrz gett, czy też jakaś wiadomość z mediów, podgrzewa atmosferę. Kiedy gangi etniczne walczą między sobą, czy też na wspomnienie 7 lipca 2005 przychodzi na myśl słynne przemówienie Enocha Powella z 1968 roku o „rzekach krwi”. Myślę, że gdyby Powell powiedział to, co powiedział innymi słowami, ponieważ jego wypowiedź była po prostu rasistowska – sprzeciwiał się ustawie zakazującej dyskryminacji rasowej, być może miałaby szansę na poważniejsze potraktowanie. Bo o problemie przyjmowania całych wielkich grup etnicznych mówić należało i należy.
Rzecz bowiem właśnie w tym, czy mamy mówić o relacjach państwo-obywatele, a wtedy obywatelem jest po prostu każdy bez względu na kolor skóry, wyznanie czy język, jakim mówi w domu, czy też państwo-grupa etniczna, bo wtedy mamy do czynienia z „państwem w państwie”. Z drugiej (a może już z trzeciej) strony, trzeba zdawać sobie sprawę, że nie można przecież ludziom zabronić zrzeszania się wg kryteriów etnicznych czy religijnych. Sytuacja nie jest łatwa, ale trzeba o niej ciągle dyskutować.
Dyskusja to kwestia, jak się wydaje, kluczowa. Dopóki ludzie siedzą przy stole i rozmawiają, jest nadzieja, że nie chwycą maczet, kijów bejsbolowych, czy broni palnej i nie zaczną się nawzajem wyrzynać. Dyskusje nie są łatwe, ponieważ z fanatykiem, który otwartym tekstem mówi, że trzeba na całym świecie wprowadzić szariat i nie dopuszcza żadnej polemiki czy kompromisów, generalnie nie da się dyskutować. Niemniej trzeba próbować, bo dopóki siedzi i rozmawia, to nikogo nie terroryzuje.
Jeśli kiedyś w Polsce dojdzie do dyskusji na temat przyjmowania imigrantów, należy unikać argumentacji Enocha Powella – nie ze względu na poprawność polityczną, ale po to, żeby nie kompromitować samego tematu. Ten bowiem jest poważny i nie wolno go unikać. O wszystkim trzeba mówić, o naszych obawach też. Wypadałoby tez posłuchać innych, tych, którzy chcieliby się u nas osiedlić.
Na zakończenie, sympatyczna scena, jaką zaobserwowała moja żona. Otóż w Białymstoku jest już dość pokaźna liczba cudzoziemców, głównie Skandynawów studiujących medycynę, ale są też np. studenci z Bangladeszu. Wśród cudzoziemców są również Murzyni.
W naszej okolicy jest kilka sklepów spożywczych, które nie bankrutują mimo dwóch olbrzymich galerii handlowych między którymi dosłownie mieszkamy. W jednym z takich lokalnych sklepów właściciel, oprócz personelu sprzedającego, zatrudnia (chyba dorywczo) starszych facetów, głównie znanych na osiedlu ze swoich stanów nietrzeźwości, do pomocy przy dźwiganiu worków i skrzyń, głównie przy rozładunku towaru. Nie wszyscy z owych dżentelmenów to pijacy. Mogą to być np. emeryci, którzy są jeszcze na tyle sprawni fizycznie, że sobie mogą trochę dorobić do emerytury.
Otóż pewnego razu obok sklepu, który wystawił warzywa na sprzedaż wprost na ulicę, przechodził czarnoskóry mężczyzna. Prawdopodobnie jest stałym klientem, ponieważ sprzedający miło go przywitali, natomiast jeden z pomocników od dźwigania, jeden z tych starszych panów, rozpoczął z nim konwersację w płynnej francuszczyźnie. Naprawdę są jeszcze rzeczy, które mnie w Białymstoku zaskakują – nadzwyczaj pozytywnie!
Preachers on the podium speakin’ to saints..
OdpowiedzUsuńPaupers on the sidewalk beggin’ for change,
Old ladies laughing from the fire escape, cursing my name.
I got a basket full of lemons and they all taste the same,
A window and a pigeon with a broken wing,
You can spend your whole life workin’ for something
Just to have it taken away.
People walk around pushing back their debts,
Wearing pay checks like necklaces and bracelets,
Talking ‘bout nothing, not thinking ‘bout death,
Every little heartbeat, every little breath.
People walk a tight rope on a razors edge
Carrying their hurt and hatred and weapons.
It could be a bomb or a bullet or a pen
Or a thought or a word or a sentence.
There Ain't no reason things are this way.
It's how they always been and they intend to stay
-------
Just sharing some wit. Words not mine. Thought this'd fit in here.
Well, the further part of this text is also great:
OdpowiedzUsuńKeep on buildin’ prisons, gonna fill them all,
Keep on buildin’ bombs, gonna drop them all.
The wind blows wild and I may move,
The politicians lie and I am not fooled.
You don't need no reason or a three piece suit to argue the truth.
The air on my skin and the world under my toes,
Slavery stitched into the fabric of my clothes,
Chaos and commotion wherever I go, love I try to follow.
**********
However pessimistic this song may sound, there is yet a beautiful chorus:
Love will come set me free
Love will come set me free, I do believe
Love will come set me free, I know it will
Love will come set me free, yes.
********
I realise no government is able to make people love their neighbours, but individually we should try our best!