W ostatnich latach komuny, kiedy zacząłem się interesować zarabianiem pieniędzy, co nie było u mnie takie normalne, gdyż rodzice wychodzili z założenia, że dopóki się uczę/studiuję, zarabiać nie muszę, zacząłem też myśleć nad najsprawiedliwszą formą umowy o pracę. W państwowych fabrykach, ale również u nielicznych „prywaciarzy”, pracowało się albo na dniówkę, albo na akord. Jedna z tych form wydawała mi się (i nadal się wydaje) niemoralna, a druga niedobra ze względu na ogólną kondycję przedsiębiorstwa i w rezultacie też niemoralna.
Kiedy płaci się za godziny pracy, trudno kontrolować wydajność pracy. W pracowniku wyrabia się typowa dla komunizmu mentalność „czy się stoi, czy się leży, ileś tam złotych (odpowiednia średnia pensja) się należy.” Przy pracy na akord robotnicy zabijają się, żeby wyprodukować jak najwięcej, ale firma ma tylko ograniczony rynek, więc oczywiście, kiedy zamówień jest dużo, produktu też musi być dużo, ale jeśli nie, to nie ma sensu produkować więcej, niż się da sprzedać. Po co więc robotnik miałby produkować więcej? Do magazynu? W dodatku, jeśli dobrze pamiętam, w sytuacji, kiedy robotnicy za dużo produkowali w akordzie, kierownik zmieniał normę, a w rezultacie za wyprodukowaną sztukę robotnik dostawał mniej. To oczywiście budziło frustrację i zgorzknienie. Jeżeli dodamy do tego fakt, że w myśl przysłowia „co nagle to po diable”, pracując na akord ludzie produkowali dużo sztuk ale niekoniecznie najwyższej jakości, niszcząc przy tym maszyny, których wytrzymałość była obliczona na określone tempo pracy, wychodzi na to, że system pracy akordowej był również niemoralny.
Złotym środkiem wydała mi się umowa o dzieło. Po prostu pracodawca potrzebuje wykonawcy konkretnej pracy, np. wyprodukowania konkretnej liczby sztuk swojego produktu i na tyle się tylko umawia przy określonej stawce. No niestety, w systemie, do którego jesteśmy przyzwyczajeni od co najmniej końca XIX wieku, ktoś, kto by zaproponował taki system dla całości gospodarki, zostałby ogłoszony wrogiem publicznym numer jeden i pewnie zlinczowany. Stała praca, przywileje zawodowe, przywileje wynikające z wysługi lat itd. to są piękne rzeczy i często wymyślone przez samych pracodawców. Dodajmy jednak, że chodzi o pracodawców, którzy mają doskonałe rozeznanie we własnej dziedzinie biznesu. Jeżeli doskonale wiem, na czym się zarabia i wiem, że mam kontrolę nad procesem produkcyjnym oraz nad rynkiem zbytu (niekoniecznie nad całym, ale nad przewidywalną jego częścią), to mogę sobie pozwolić na to, żeby zbudować lojalny zespół fachowców, których zwiążę ze sobą wysokimi zarobkami i innymi bonusami. Przedsiębiorcy średni i drobni, a tacy tworzą obecnie gospodarkę Polski, na nic takiego nie mogą sobie pozwolić, więc tną koszty na czym tylko mogą, w tym na płacy pracownika. Nie bez znaczenia jest oczywiście haracz na ZUS jaki trzeba zapłacić urzędowi od każdej złotówki wypracowanej przez pracownika.
Ludzie lubią mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Co jakiś czas można trafić na wywiady z psychologami, którzy twierdzą, że stres związany utratą miejsca pracy lub ze zmianą miejsca pracy jest tylko nieco mniejszy od tego spowodowanego utratą bliskiej osoby. Osobiście twierdzę, że czerwiec i wrzesień są dla mnie miesiącami stresowymi, ponieważ nigdy nie wiem, gdzie i ile godzin będę pracował w kolejnym roku akademickim. Ludzie pracujący na zasadzie samozatrudnienia tak mają i nie ma co rozpaczać. Sami tak wybrali.
Co jednak z pracami, których jeszcze dwieście lat temu nikt by nie nazwał pracą? To, nad czym deliberują specjaliści od organizacji pracy, jest wynikiem pewnego procesu językowego polegającego na rozszerzeniu pola semantycznego samego słowa praca.
Pięć lat temu wracaliśmy z rodziną z Bieszczad i postanowiliśmy po drodze zwiedzić Łańcut. Pani przewodniczka pięknie opowiadała o samym zamku i o rodzinie Potockich. Wśród naszej grupy znajdował się młody mężczyzna w towarzystwie młodej kobiety, którego zachowanie drażniło wszystkich, ponieważ bez przerwy komentował słowa przewodniczki w tonie, który wg niego był pewnie dowcipny, ale nikogo poza nim i jego towarzyszką nie bawił. Tymczasem słuchaliśmy opowieści o tym, jakim ordynat Potocki był dobrym gospodarzem i jak dbał o swoich pracowników. Dzięki niemu (jego pieniądzom) ojciec pani przewodniczki zdał maturę, co było przed wojną oznaką niesamowitego awansu społecznego. Młody człowiek nadal ironicznie się uśmiechał, ale nieco spoważniał i powiedział:
— No dobrze, ale przecież nie możemy popierać takiego ustroju!
Wszyscy byliśmy bardzo zaskoczeni, bo nie wiedzieliśmy o jaki ustrój mu chodziło. Na nasze pytanie „Jakiego ustroju?”, odpowiedział „Feudalizmu!”
Kiedy pani przewodniczka odezwała się do niego „młody człowieku” i zaczęła mu wyjaśniać system panujący w ordynacji, ten jej przerwał mówiąc:
— Ja może młodo wyglądam, ale ja jestem sekretarzem europosła…..
Tutaj wymienił nazwisko polityka PSL. Nigdy bym nie przypuszczał, że są jeszcze ludzie, którzy są aż tak antyfeudalni. To znaczy ja sam jestem krytykiem feudalizmu, który faktycznie w Polsce trwał dłużej niż gdzie indziej, ale podchodzę do tematu na zimno i z perspektywy czasu.
Tymczasem zarządzanie ordynacją nie miało oczywiście charakteru feudalnego, ale już kapitalistyczny. Dało mi to do myślenia.
Otóż jeżeli szlachcic np. w XVII wieku był dobrym gospodarzem i osobiście interesował się swoim majątkiem, wydając odpowiednie decyzje co do prac polowych, transportu zboża do portu rzecznego, przeprowadzenia bydła na jarmark, pracy gorzelni w swoim majątku, to był po prostu menadżerem i pracował jak menadżer. Oczywiście była cała masa takich, co zarząd majątkiem i finansami powierzali bezmajętnym szlachcicom lub Żydom. Niemniej trafiali się, zwłaszcza od XVIII wieku wielcy entuzjaści rolnictwa i sami prowadzili gospodarstwo (oczywiście od pracy fizycznej byli chłopi). Wg dzisiejszych kategorii, taki szlachcic-rolnik po prostu pracował. Pracował na swoim w zawodzie menadżer majątku rolnego. Czy ktoś to jednak nazywał pracą? Ba! W tekstach staropolskich możemy znaleźć na takie działania określenia „zabawa”! „Ot i takie zabawy zajmują polskiego szlachcica!” „Zabawą” może być też polowanie, czy hulanka, ale również zarządzanie majątkiem, które mogło być przecież wyczerpującą pracą. Praca jednak hańbiła! Pracował ten, co musiał. Szlachcic przecież po to był szlachcicem, żeby nie musieć pracować. On sobie znajdował „zabawę”, czyli zajęcie. Dopiero druga połowa XIX wieku zmusza szlachtę do przyjęcia „kapitalistycznego” sposobu myślenia o gospodarowaniu, w tym „mieszczańskiej cnoty”, czyli pracy. Benedykt Korczyński z „Nad Niemnem” jest już przykładem człowieka, który nie tylko pracy się nie wstydzi (w odróżnieniu od niektórych sąsiadów), ale wręcz na czele cnót ją stawia a próżniakami otwarcie gardzi.
Jeśli poczytamy pamiętniki sprzed XIX wieku lub powieści z akcją umieszczoną w I Rzeczypospolitej, to znajdziemy mnóstwo przykładów ubogich szlachciców, którzy kołaczą do drzwi, lub „czepiają się klamki” magnatów. Czy chcą zapomogi? Nie, na to może zdecydowałaby się zdesperowana wdowa pozbawiona majątku. Ubogi szlachcic szukał służby! Możniejszemu panu gotów był służyć, ale nie ma tu mowy o pracy, choć przecież służba taka to nic innego jak wykonywanie serii prac na rzecz pracodawcy, który oczywiście nie był nazywany „pracodawcą”, ale „chlebodawcą” i „dobrodziejem”. A przecież wszystko to, co wykonywał taki „sługa, służka uniżony” to była w dzisiejszym rozumieniu, regularna praca. Służba dawała poczucie bezpieczeństwa, wikt i opierunek, dach nad głową, a często i rozrywkę.
Co to wszystko oznacza? Otóż, jak już wspomniałem kilka wpisów temu, pojęcie praca jest wytworem językowym. Próby jej zdefiniowania są skazane na błędy, jakie zwyczajnie powoduje niedoskonałość języka, jego metafooryczność. Ekonomiczne dywagacje Adama Smitha to nic innego jak próba oddania metafory przez szereg innych metafor.
Praca na etacie, choć pewnie rzadko komu przyjdzie taki pomysł do głowy, wyrabia w pracowniku mentalność dawnego sługi na dworze magnata. Ja daję z siebie wszystko, ale i ty, mój panie, otaczaj mnie wszechstronną opieką. Właściciele przedsiębiorstw, zwłaszcza tych wielkich, najczęściej nie mają ochoty odgrywać roli „dobrych ojców” (pater familias, jak mawiali starożytni Rzymianie) dla swoich pracowników. On pojmuje biznes jako metodę uzyskania zysku – dla siebie, natomiast pracownicy to zło konieczne.
Jeżeli już jesteśmy przy tym porównaniu pracy do dawnej służby. Gdyby ktoś chciał się pokusić o „sprawiedliwe” określenie czynników, za które pracodawca powinien płacić, to byłby problem. Magnat traktował swoje sługi wg własnego uznania, a taki Karol Radziwiłł mógł nawet kazać powiesić za byle przewinienie. Pan płacił wg swojej łaski, która, jak wiemy „na pstrym koniu jeździła”.
W zawodach, które nie polegają na prostym produkowaniu przedmiotów, w ogóle trudno o jakieś wymierne kryteria określania wynagrodzenia. Na stanowisku menadżerskim o wartości pracownika świadczyć powinna umiejętność generowania zysków dla firmy. Stąd dyrektor (dawniej zarządca majątku), który właścicielowi zysków (panu majątku) nie pomnaża, powinien być zastąpiony kimś skuteczniejszym. Ale w ten sposób można pracownika traktować, jeśli ten warunek jest umieszczony w umowie. Znowu najuczciwszym układem byłaby praca na prowizji od zysku. Tak jednak w wielu przypadkach nie da się pracować, ponieważ tak można wynagradzać np. dyrektora ds. sprzedaży, a już niekoniecznie ds. produkcji. Pozostaje więc znowu olbrzymi margines nieokreśloności stosunku wkładu pracy do wynagrodzenia, zwłaszcza, że sam ów wkład pracy jest niezwykle trudny do określenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz