Pojęcie „tożsamość” wbrew pozorom, nie jest pojęciem pierwotnym, które nie wymaga definicji. Badania psychologów już dawno wykazały, że nawet na poziomie jednostki nie jesteśmy cały czas jedną i tą samą osobowością, choć wedle ciała jesteśmy tą samą osobą. Nie chcę się tu wdawać w psychologiczną analizę schizofrenii, na której łagodną formę wszyscy cierpimy, ale niech wystarczy analiza jednego człowieka na przestrzeni czasu. Przecież człowiek sześćdziesięcioletni jest kimś innym niż czterdziestolatek lub dwudziestolatek, którym kiedyś był. Inne są jego priorytety i wartości. W olbrzymiej mierze wytycza je biologia, a my sobie potem do nich dorabiamy filozofię.
Z tożsamością narodową, pojmowaną jako państwowo-etniczną, państwową czy choćby czysto etniczną, rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana. Osobiście bardzo silnie czuję się Polakiem i jest dla mnie tak naturalne jak oddychanie. Oczywiście gdybyśmy rozłożyli moją polskość na czynniki pierwsze i każdy z jej elementów przeanalizowali, prawdopodobnie ci, którzy się mienią Polakami prawdziwymi znaleźliby szereg aspektów z polskości w ich pojęciu mnie wykluczających. Poczucie polskości mam jednak na tyle silne, wpojone od wczesnych lat dzieciństwa, że jestem gotów twierdzić, że to ja jestem prawdziwym Polakiem, niczym wzorzec metra w Sevres pod Paryżem, a wszyscy inni wypisujący całe katalogi warunków, jakie Polak musi spełnić, by na miano Polaka zasługiwać, prawdziwymi Polakami wcale nie są. Polak bowiem, tak jak prawdziwy mężczyzna, niczego udowadniać nie musi.
Do pasji doprowadzają mnie idioci, którzy wszelkie próby krytyki przywar niektórych przedstawicieli naszego narodu kwituję, że autor musi nienawidzić Polski i Polaków. Niektórzy tego nie wytrzymują i emigrują. W rezultacie zostawiają Polskę tym, którzy oprócz swojej niczym nie uzasadnionej dumy (no bo jest to duma z osiągnięć przodków, albo kilku wielkich Polaków, z którymi oni nie mają zbyt wiele wspólnego) najchętniej wypisaliby z polskości każdego, kto raz się z nimi nie zgodził.
To są jednak problemy stare jak Polska, ale wcale nie tylko Polska, bo podobne myślenie istniało i istnieje praktycznie pod każdą szerokością geograficzną. Są „swoi” i „obcy”. To najprostsze kryterium jakie znamy i jak nam zabraknie danych do podstawienia pod te dwie kategorie, to je wnet wymyślimy, bo tak pracuje nasz umysł. Inaczej nie umie. No chyba, że po osiągnięciu buddyjskiego satori, na co w większości przypadków nie ma co liczyć.
Wstęp zrobiłem trochę długi a natura jego jest dość ogólna, ale chciałbym napisać o czymś bardzo konkretnym, a mianowicie o problemach, z jakimi być może jeszcze moje pokolenie się zetknie, natomiast z całą pewnością stanie się to problemem pokolenia młodszego.
Nie jest żadną tajemnicą, że jako społeczeństwo się starzejemy, a Polki rodzą mniej dzieci niż ich babki. Nie byłby to może jakiś wielki problem, bo przecież jak jest mniej ludzi, to mniej gąb do wyżywienia, ale jest to rozumowanie o krótkich nogach. Podobno w ciągu ostatnich pięciu lat z Litwy wyemigrowało ok. pół miliona mieszkańców, co przy populacji tego kraju jest zjawiskiem tragicznym. Z Polski też ludzie emigrują, głównie za chlebem, a kolejne rządy się cieszą, że w kraju spadła stopa bezrobocia.
Część z nas jednak nie wyobraża sobie życia w obcym kraju wśród obcych ludzi, choć dzięki udogodnieniom (brak wiz w strefie Schengen, paszport w domu, albo wręcz podróżowanie na dowód, co, przypominam młodszym czytelnikom, za czasów mojej młodości takie normalne nie było) lubimy podróżować i poznawać inne kultury. To w Polsce chcemy dożyć starości i to najlepiej dostatniej, takiej jaką mają emeryci w Niemczech. Tymczasem, nawet jeśli nie nastąpi kompletny krach systemu emerytalnego, jak to wieszczy Centrum im. Adama Smitha i całkiem spore grono innych ekonomistów, to i tak przyszłość naszych emerytur jest w rękach pokoleń, które na nie będą musiały pracować. Nawet jeśli liczymy na to, że uzbieraliśmy czy to na jakichś funduszach (tzw. III filar), czy w bankach, tyle pieniędzy, że na starość będziemy już tylko odcinać kupony (wiem, wiem, trudno w to uwierzyć, ale jakieś kilka procent takich zapobiegliwych ludzi pewnie byśmy w Polsce znaleźli), to i tak procenty z oszczędności jak i sama wartość pieniądza (my jesteśmy posiadaczami tylko ich wartości nominalnej) będą zależały od ogólnej kondycji gospodarki. Żeby jakakolwiek gospodarka działała, muszą być ludzie, którzy ją będą robić. Jeżeli starsze pokolenie ich nie spłodzi i nie zrodzi, to po prostu ich nie będzie. Jeżeli w dodatku spory odsetek z nich, nie widząc dla siebie perspektyw w kraju „prawdziwych Polaków” wyemigruje, to marny nasz los.
Wiemy po jakie rozwiązania sięgnęły bogate kraje Zachodu – jako siłę roboczą ściągnęły do siebie mieszkańców swoich byłych kolonii (Francja, Wielka Brytania) lub po prostu z krajów biedniejszych (Niemcy). To, co ściągnęło imigrantów do tych krajów to oprócz perspektyw zarobku, również świetnie rozwinięty system opieki socjalnej. Podobno w Wielkiej Brytanii nawet Polki chętniej rodzą dzieci, bo państwo wydatnie pomaga w ich utrzymaniu.
Osobiście jestem przeciwnikiem daleko idącej ingerencji państwa w tak prywatne sfery życia jednostek jak posiadanie lub nie posiadanie dzieci. Owszem jakaś ogólny klimat powinien być bardziej macierzyństwu przyjazny, ale płacenie za to, że ktoś urodzi dziecko, to jest już przesada. Taka sytuacja przede wszystkim demoralizuje wszystkich. Oto droga do wygodnego życia stałoby się posiadanie dzieci, podczas gdy posiadanie dzieci wiąże się z odpowiedzialnością. W państwach opiekuńczych to władza bierze na siebie część takiej odpowiedzialności. Niestety bierze też część kontroli nad każdym dzieckiem. Generalnie tworzy się postawę roszczeniowego żebraka, którego jedyną zasługą dla społeczeństwa staje się rodzenie dzieci.
Prawdopodobnie Polkom nigdy nie „zagrożą” jakieś zawrotne zapomogi macierzyńskie. Jakoś jednak te kolejne niże demograficzne trzeba będzie zniwelować, jeżeli chcemy żeby gospodarka całego kraju kwitła. Już się mówi o sprowadzaniu pracowników z Ukrainy, Białorusi, Rosji, Wietnamu, a może nawet z Chin.
cdn.
Stefan, nie chodzi przecież o płacenie za "posiadanie" dzieci, ale o stworzenie systemu, który by trochę życie rodzicom ułatwiał, np. darmowe leki dla dzieci jak w Anglii, sensowne żłobki i przedszkola, ulgi na edukację, itp.
OdpowiedzUsuńOstatnio dowiedziałam się o absurdzie, jakiego zupełnie nie byłam świadoma. Moi znajomi mają 3-ech synów w podstawówce (różnica wieku rok/dwa lata). Otóż, co roku muszą wszystkim trzem synom kupować nowe podręczniki, bo okazuje się, że młodszy po starszym odziedziczyć książek nie może, bo co roku są nowe wydania. Wydania różnią się np. układem poszczególnych działów w podręczniku, albo dodaniem/usunięciem jakiegoś działu. Starszy uczeń pewnie by sobie z tym poradził, ale dzieciak w III klasie podstawówki ma problemy. Biznes wydawniczy się kręci, a rodzice za to płacą niemałe pieniądze. Takie właśnie rzeczy mnie wkurzają.
Ha! Z tymi podręcznikami to sprawa jest chyba dość łatwa do wyjaśnienia. Tutaj w grę prawdopodobnie nie wchodzi żadna polityka państwa, tylko strategia wydawnictw. Nie trzeba być ekonomistą ani biznesmenem, żeby zdawać sobie sprawę, że firmie sprzedającej to, co produkuje, zależy na ciągłości sprzedaży. Na podobnej zasadzie zapewne ktoś wymyślił jednorazowe soczewki kontaktowe. Od dawna wiedzą o tym np. producenci butów włoskich. But nie jest po to, żeby Ci służył latami (jak to kiedyś było, kiedy robili je szewcy i były one stosunkowo drogie), ale żeby się po roku rozpadł i żeby trzeba było kupić nową parę. To samo jest prawdopodobnie z podręcznikami. Mądrym rozwiązaniem byłaby spójna taktyka nauczycieli i rodziców - żeby się umawiać, że np. w kolejnym roku dzieci korzystają z tych samych podręczników. Konkurujące ze sobą wydawnictwa mają jednak bardzo dobrą strategię marketingową docierania bezpośrednio do nauczycieli, wabienia ich darmowymi kompletami nowych zestawów (np. podręcznik + zeszyt ćwiczeń). Ostatecznie chodzi o to, żeby wydoić rodzica, który jest na końcu "łańcucha pokarmowego".
OdpowiedzUsuńTak na marginesie i w nawiązaniu do moich poprzednich wpisów. Moja żona, która uczy historii w szkole podstawowej, zrezygnowała całkowicie z pięknych i kolorowych zeszytów ćwiczeń, które docelowo miały zastąpić zwyczajne zeszyty. Ćwiczenia takie prowadziły/prowadzą bowiem do wtórnego analfabetyzmu. Jest to podstawówka, więc moja żona dyktuje dzieciakom notatki, a prace domowe mają również formę krótkiej ale samodzielnej wypowiedzi pisemnej. Kiedy dziecko ma ćwiczenia, wystarczy, że wpisze jedno słowo w wolne miejsce i ćwiczenie jest wykonane. To jest okaleczanie dzieciaków. Wcale nie ma się co potem dziwić, że nie potrafią sklecić najprostszych kilku zdań w języku polskim, nie mówiąc już o językach obcych.
Jeśli chodzi o Anglię, to pojawiło się tam już zjawisko życia z dzieci. W środowiskach patologicznych młode dziewczyny, czasem za namową własnych matek, "fundują" sobie dziecko, żeby dostać od councilu mieszkanie i zapomogę, dzięki której można żyć. Kiedyś myślałem, że pasożytowanie na socjalu to specjalność Europy post-komunistycznej, albo imigrantów z Azji i Afryki, ale okazuje się, że istnieje wcale niemała grupa "prawdziwych Anglików", którzy z korzystania z państwowych zasiłków (benefits) uczynili sposób na życie - całkiem wygodne życie. To nie jest zdrowe.
Oczywiście, że z podręcznikami jest dokładnie tak jak piszesz. Nie posądzam rządu o maczanie palców w tym spisku :) O tak nauczyciele są kuszeni - kubkami, kalendarzami, darmowymi zestawami i innymi pierdołami. A już angliści to w ogóle rozpieszczani są ;)
OdpowiedzUsuńPrzyklaskuję żonie, cieszę się, że jeszcze są tacy nauczyciele! Pozdrów ja ode mnie, bo mam ochotę ją za to uściskać. Nie dość, że te ćwiczenia ogłupiają, to weźmy jeszcze pod uwagę ile te dzieci kilogramów noszą w tornistrach...
Co do życia z dzieci w Anglii, wierzę, że jest tak jak piszesz, ale wiesz co, złotego środka nalezy szukać i tyle.