wtorek, 7 czerwca 2011

"Europa da się lubić"

Wczoraj około godziny 16.00 postanowiłem sobie zrobić przerwę w tłumaczeniu pewnego tekstu i włączyłem telewizor. Na „dwójce” była „Panorama”, więc sobie ją obejrzałem, ale to co mnie zaskoczyło, to program po niej. Mianowicie pojawiła się powtórka programu z 2003 roku „Europa da się lubić” Moniki Richardson.

Program ów był bardzo popularny tuż przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, a także (o ile dobrze pamiętam) również po. Oglądaliśmy go z całą rodziną, ponieważ oprócz czystej rozrywki dostarczał szeregu wiadomości na temat różnych krajów europejskich, ich mieszkańcach i obyczajach. Formuła również była bardzo sympatyczna. A potem program znikł z anteny, o Monice Richardson do czasu do czasu coś się da usłyszeć, natomiast o jej gościach z różnych stron Europy już niekoniecznie.

Spiskowa teoria dziejów kazałaby przypuszczać, że program ten wypuszczono specjalnie przed referendum w sprawie naszej akcesji do Unii, czyli że było to zagranie propagandowe tych, którzy nas chcieli do tej Unii wciągnąć. Jeżeli tak było, to w moim przypadku doskonale się ten zabieg udał. Generalnie uważam, że Unia państw europejskich ma sens. Bez sensu natomiast są różnego rodzaju totalitarne pomysły biurokratów z Brukseli oraz dążenie do przekształcenia Unii w jakieś supermocarstwo kosztem suwerenności państw narodowych. Oczywiście, że z jakiejś części suwerenności trzeba zrezygnować, jeżeli chce się działać razem, ale szereg chorych działań biurokratów o zapędach dyktatorskich po prostu mnie odrzuca. Ale dzisiaj nie o tym…

Program „Europa da się lubić” wypromował kilku cudzoziemców, albo półcudzoziemców (bo jedno z rodziców okazywało się Polką/Polakiem) na, jak to się mówi w mediach „gwiazdy”. Do Marylin Monero albo Clinta Eastwooda owym „gwiazdom” polskiej telewizji jest tak jak żarowi z papierosa do Gwiazdy Polarnej, ale co tam… Mamy kompleksy, to mamy, a na bezrybiu i rak ryba. Grunt to dobre samopoczucie. I tak słowo „gwiazda” nie razi mnie tak jak „celebryta”.

Wracając do sympatycznych cudzoziemców, to nie wszyscy i nie od razu zaskarbili sobie moją sympatię. Pamiętam np. Kevina Aistona w programie Kuby Wojewódzkiego, którego skutecznie sprowadził na ziemię Krzysztof Materna, będący akurat również gościem tego programu. Otóż Kevin pozwolił sobie na taką krytykę Polaków, że faktycznie zrobiło się niesmacznie. Skoro jednak facet mieszka w Polsce i w Polsce odnalazł swoje szczęście – rodzinę (żonę-Polkę) i zawód marzeń ze swojego dzieciństwa  (strażak), to chyba nie jest mu tutaj najgorzej. Podejrzewam, że zbyt wcześnie poczuł się „swojakiem” i przyłączył się do ogólnopolskiego stylu krytyki tego, co nasze. Tymczasem nie wziął pod uwagę prawdy, że Polacy są co prawda gościnni i na cudzoziemców otwarci (coraz mniej, jak się daje zaobserwować!), ale tak łatwo do polskości nie dopuszczają. Z chęcią się z cudzoziemcem napiją wódki, piwa czy wina, a nawet mu postawią (z czego bezczelnie np. korzysta pewien znajomy Anglik podczas swoich „rajdów” po białostockich pubach). Chętnie mu się nawet zwierzą z tego, jak to się ciężko żyje „w tym kraju”. Kiedy jednak ów cudzoziemiec wpadnie w konwencję i przyłączy się do narzekania na Polskę, w mózgu Polaka automatycznie otwiera się jakaś inna klapka, która każe mu powiedzieć „Stop, cudzoziemcze!” Na wzór Cyrana de Bergerac, Polak może powiedzieć „sam się chętnie smagam w sposób taki”, ale innemu na to nie pozwolę! Kiepsko w Polsce może i jest, ale my jesteśmy u siebie, a ty, jak ci się nie podoba, to spadaj do swojego kraju. (Tak na marginesie, niedawno coś takiego spotkało mojego kumpla, o którym pisałem wczoraj. Za krytykę Ameryki dostał reprymendę od szeregu swoich przyjaciół, którzy wypomnieli mu, że nikt go na siłę do USA nie ściągał).

Popularność wzbudza zawiść, nie oszukujmy się. Steffena Möllera bardzo w Polsce lubiano, już choćby przez to, że będąc Niemcem nauczył się doskonale mówić po polsku. W dodatku śmiał się ze swoich rodaków, a Polaków leczył z kompleksów co i rusz wynajdując coś, za co nas podziwia, ceni i kocha. Jedna z moich koleżanek zauważyła wówczas, że jest to pewnie jeden z tych, którzy u siebie nie potrafią zrobić niczego sensownego, więc się pchają na szklany ekran w Polsce, a nasza telewizja jest na tyle głupia, że promuje takich nieudaczników. Z kolei kolega Steffena z pracy, wykładowca uniwersytetu, stwierdził z przekąsem, że niedługo otworzy lodówkę i zastanie w niej Steffena. Na internetowych forach wyszukiwacze spisków odkryli, że owszem w Polsce Steffen w swoich programach kabaretowych wyśmiewa Niemców, ale w Niemczech robi swoje show na temat Polaków. A my byśmy może znieśli i krytykę, ale śmiechu ze strony cudzoziemca, i to w dodatku Niemca, nie jesteśmy w stanie znieść!

Moim ulubieńcem był Paolo Cozza, który zachowywał się jak prawdziwy „swojak”, taki fajny rozrywkowy gość poznany w dyskotece. Bez kompleksów i z wielkim dystansem do samego siebie. Praktycznie, gdyby nie jego polszczyzna i typ urody, mógłby zostać wzięty za Polaka. I również prawił komplementy Polsce, Polakom, a przede wszystkim Polkom! Inni jego koledzy-Włosi, których Monika Richardson czasami zapraszała do programu, nie mieli już tego uroku osobistego.

Z „gwiazdorstwem” w Polsce jest jednak tak, jak już wspomniałem – raczej jak z żarem z papierosa. Po kilku minutach ktoś go po prostu przygniata w popielniczce. Była „gwiazda” i już jej nie ma. Zupełnie nie wiem, co się obecnie dzieje z wyżej wspomnianymi gośćmi Moniki Richardson.

Uważam, że program o podobnej formule do „Europa da się lubić” powinien się znaleźć w telewizji publicznej. Projekt pt. Unia Europejska przeżywa obecnie kryzys. Wszyscy wiemy o kłopotach finansowych w południowej Europie, o problemach strefy euro itd.  Sam lubię posłuchać czasami angielskiego oryginała Nigela Farage’a, który bezlitośnie krytykuje niedemokratyczne a przy tym często idiotyczne decyzje Komisji Europejskiej. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy się zasklepiać we własnej puszce z naszymi narodowymi tragediami.

Osobiście marzyłby mi się program, do którego zapraszano by cudzoziemców i Polaków, w którym dyskutowano by nie tylko „rozrywkowe” aspekty kontaktów międzynarodowych, ale również poruszano by problemy emigracji, adaptacji do życia w obcym kraju, polityczne konsekwencje częstszych spotkań przedstawicieli różnych nacji itd. Całe mnóstwo polskich studentów wyjeżdża na Erasmusa do innych krajów. W samym Białymstoku z kolei coraz częściej słyszę na ulicy młodych ludzi mówiących po angielsku, norwesku czy szwedzku. Są to zagraniczni studenci, głównie medycyny. Są również studenci z Turcji, Włoch, Indii i Bangladeszu. W większych ośrodkach akademickich jest ich więcej. Spotkania różnych kultur musi skutkować pewnymi reakcjami zarówno na planie fizycznym jak i mentalnym. O tym warto porozmawiać.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz