Mój kumpel z kapeli rockowej, w której działaliśmy razem w liceum, mieszka w USA ładnych kilkanaście lat. Ponieważ jest facetem niezwykle kontaktowym i otwartym, ma całe mnóstwo znajomych na całym świecie, łącznie z licznym gronem przyjaciół w samych Stanach.
Ponieważ jest nadal zbuntowanym nastolatkiem z lat 80. XX wieku, czyli dokładnie tak jak ja, nie mogąc krytykować polskich polityków, krytykuje establishment amerykański. I bardzo dobrze! Niech sobie Amerykanie nie myślą, że jak ktoś do nich przyjechał bo się spodziewał nieograniczonej wolności połączonej z dobrobytem, to od razu będzie im lizał pewną część ciała! Polak ma to do siebie, że wcześniej czy później wygarnie ci prawdę w oczy, czy ci się to podoba, czy nie.
Osobiście generalnie lubię Amerykanów, bo ci, których znam osobiście są fantastyczni. Jeśli chodzi jednak o doświadczenie kulturowe, chyba wolę Anglików, którzy choć "posh" (oczywiście tylko ich część), mają coś co mnie zawsze rozbraja, a mianowicie angielskie poczucie humoru. Chodzi o ten rodzaj abstrakcji, takiego absurdu dla absurdu, którego inne nacje zdają się nie rozumieć. Amerykanie mają poczucie humoru, ale trudno sobie wyobrazić amerykańskiego "Monty Pythona".
Co ciekawe jednak, jakiś rok temu, mój kolega Gruzin uczący języka rosyjskiego, pokazał mi bardzo ciekawą książeczkę na temat Polaków. Było to coś w rodzaju poradnika dla rosyjskiego turysty w Polsce. Jeden z podrozdziałów poświęcony był polskiemu poczuciu humoru. Otóż wg rosyjskiego autora, Polacy mają "jumor" zbliżony do "anglijskowo". Tak, tak. Okazuje się, że Rosjanie uważają polskie poczucie humoru za podobne do angielskiego. To daje do myślenia.
Osobiście uwielbiam sarkazm, choć z drugiej strony sam się czasami za niego nie lubię. Swego czasu w jakimś popularnym magazynie, a może w internecie, przeczytałem ciekawą analizę amerykańskiego poczucia humoru. W artykule znalazło się szereg wyznań nie-Amerykanów, którzy odwiedzili Stany Zjednoczone. Otóż okazywało się, że kiedy silili się na jakiś dowcip, ich amerykańscy przyjaciele natychmiast spieszyli z wyjaśnieniem sytuacji. Wielu twierdziło, że Anglik w takiej sytuacji najprawdopodobniej podjąłby zabawę, wszedłby w konwencję i pociągnąłby zabawę w duchu ironiczno-parodystycznym. Amerykanin się w takiej sytuacji zaczyna męczyć, bo nie bardzo wie, czy aby jego rozmówca nie mówi poważnie. Osobiście uważam, że w takiej ocenie Amerykanów jest dużo przesady i uprzedzenia, bo przecież w tym narodzie nie brakuje bystrzaków z niezwykle wyostrzonym poczuciem humoru (a może to tylko amerykańscy Żydzi z Woody Allenem na czele?). Niemniej prawie każda moja ironiczno-humorystyczna uwaga na Facebooku spotyka się z niezwykle poważnym wyjaśnieniem.
Ponieważ Amerykanie popierający demokratów nie cierpią Sary Palin (byłej gubernator Alaski z ramienia Partii Republikańskiej), z rozkoszą wyłapują wszelkie wpadki z jej udziałem. Ostatnio kumpel mój umieścił filmik z YouTube, który pokazuje, jak śliczna Amerykanka (Sarah Palin) kompletnie się kompromituje, haniebnie myląc fakty na temat Paula Revere, człowieka, który ostrzegł patriotów przed wymarszem armii brytyjskiej w celu przejęcia arsenału spiskowców.
Amerykańscy przyjaciele mojego kumpla oczywiście rzucili się, niczym bywalcy forum Onetu, na niezbyt rozgarniętą republikankę. Ponieważ lubię wtrącić swoje trzy grosze dla samego trzech groszy wtrącenia, nie odmówiłem sobie komentarza, że kogo tak naprawdę obchodzą latarnie sprzed 236 lat, i na dodatek przytoczyłem fragment wiersza Longfellowa, który stwierdził, że "mało kto dziś żyje, kto pamięta te wydarzenia". W dodatku, już zupełnie szczerze stwierdziłem, że kiedy się wyłączy dźwięk i nie jest się Amerykaninem (a więc nie wie się, kim jest Sarah Palin), ta atrakcyjna Amerykanka w średnim wieku, robi bardzo pozytywne wrażenie. W jej zachowaniu jest tyle naturalnej kokieterii, że gdybym nie wiedział kim ona jest, nigdy bym jej nie powiązał z kołtuńskimi poglądami, jakie głosi.
Wszystko świetnie, ale kumpel mój ze śmiertelną powagą mi odpowiada, że błąd jaki ona popełniła jest tak straszny, że można go tylko porównać do sytuacji, w której Polak nie znałby daty bitwy pod Grunwaldem.
Jakieś dwa miesiące temu przerabiałem ze studentami jakiś tekst na temat najsłynniejszych bitew świata. Przed przeczytaniem tego tekstu, jako rozgrzewkę i wprowadzenie, rzuciłem w eter pytanie na temat bitew jakie znają. Nie znali żadnej. Niczym nie zrażony kontynuuję "rozgrzewkę". "Bitwa pod Grunwaldem" rzucam na pewniaka, "pamiętacie datę"? Na dziesięcioro obecnych na zajęciach studentów, nie pamiętał NIKT!!!
A teraz do meritum! Myślicie może, że celem mojego wpisu było wyśmianie Amerykanów i ich słabego poczucia humoru? A może w ogóle wyśmianie ich za ich niski poziom wiedzy ogólnej? Wcale nie!
Komentarze mojego kumpla i jego amerykańskich przyjaciół świadczą o tym, że cokolwiek byśmy nie sądzili o Amerykanach, o własnej historii coś jednak wiedzą. Jeżeli jednak ktoś nadal odczuwa dumę z przewagi polskiej oświaty nad amerykańską, bo nasze dzieci przynajmniej znają fakty z własnej historii, to niniejszym go z owej dumy odzieram i wzywam do rewizji poglądów.
Bitwa pod Grunwaldem, to wbrew pozorom, nie jest bardzo ważna data w historii Polski. Owszem wielkie zwycięstwo, ale praktycznie bez żadnych konsekwencji politycznych. To już wtedy Polacy pokazali jak się marnuje doskonałe okazje (ale to temat na całą książkę). Niemniej do tej pory, kiedy Polaka/Polkę ktoś by zerwał w środku nocy i spytał o bitwę pod Grunwaldem, każdy bez wahania odpowiedziałby 1410!
W początku lat 80. ubiegłego stulecia, proste chłopy pędzące bimber wiedziały, że najlepsza recepta na zacier to "bitwa pod Grunwaldem" (1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dag drożdży). Ja nie wiem czemu przypisać obecny upadek znajomości historii. Może temu, że dzisiaj nie opłaca się produkować alkoholu we własnym zakresie, bo go sobie można tanio kupić w sklepie? Doprawdy nie wiem.
Wiem natomiast jedno. Czasy powszechnej znajomości daty bitwy pod Grunwaldem się skończyły! Jeśli ktoś uważa katastrofę smoleńską za prawdziwy koniec pewnego etapu polskości, to powiadam "może i tak, ale to nie z powodu katastrofy, to z powodu tego, że młodzi ludzie nie są w stanie zapamiętać najprostszej daty z historii naszego kraju".
W internecie znalazłem wypowiedź pewnego autora książek na temat edukacji finansowej, faceta z tytułem doktorskim, który stwierdził, że nasz błąd polega na tym, że zbyt duży nacisk kładziemy na edukację historyczną z pominięciem tej finansowej. Jako przykład podał, że każdy zna datę bitwy pod Grunwaldem, a nie każdy wie jak inwestować swoje pieniądze. Jeszcze pięć lat temu pewnie bym przyklasnął takiemu stwierdzeniu. Obecnie zgodzę się tylko z drugą częścią wypowiedzi pana doktora, specjalisty od finansów.
Nasza młodzież skwapliwie podchwytuje wszelkie rady, żeby się pewnych rzeczy nie uczyć, bo to niepotrzebne, natomiast jest dziwnie głucha na to, by się uczyć rzeczy nowych, użytecznych. W rezultacie wyrzeka się wiedzy wszelkiej - tej "starej" i tej "nowej". A "głupi" Amerykanie, oprócz Sary Palin, coś niecoś o historii wiedzą.
Ja właśnie myślę, że obecnie za duży nacisk kładziemy tylko i wyłącznie na kwestie finansowe, co w życiu się przyda by dobrze zarobić i wiedza historyczna spada tu bardzo w dół, mało kto uważa, że to jest potrzebne do zdobycia pieniędzy. Neguje się wszelkie objawy patriotyzmu, wspominania jacy to Polacy byli kiedyś - od razu wypomina się martyrologię i sentymentalizm. Amerykanie potrafią jakoś pogodzić i kwestie finansowe i wiedzę historyczną, co prawda tylko o swoim kraju, ale zawsze. A my próbujemy to być prawdziwym Europejczykiem, który nie dba o przeszłość a o przyszłość, a to prawdziwym Polakiem, który tylko w chwalebną przeszłość patrzy. Brak tu chyba trochę równowagi.
OdpowiedzUsuńMaciek, pozdrawiam Stefanie:) bardzo fajny tekst.
Jest jedno spojrzenie na ten problem, które mi się osobiście podoba.
OdpowiedzUsuńZachód - "wiedza dla wiedzy" - mało przydatna, łatwiej dostępna niż kiedyś. "Umiejętności" - przydatne cholernie, bardzo mocno cenione.
Polska - "wiedza dla wiedzy" - ceniona przez stary system nauczania, zanikająca wartość dla młodzieży. "Umiejętności" - niby bardziej cenione jak kiedyś, ale dalej traktowane mocno olewkowo.
Kiedyś dojdziemy do sytuacji na zachodzie, ale póki co stoimy okrakiem między starym systemem edukacji i nowym podejściem, i dzięki temu że tak stoimy z nogami rozchylonymi, dajemy się ...... przez współczesny świat.
O, to jest duże uproszczenie. Po pierwsze sama kategoria "Zachód" jest pewnym reliktem myślenia z czasów PRL. Systemy oświatowe w Niemczech różnią się na poziomie landów. Kompletnie nie można porównywać systemu francuskiego z angielskim. Żadnego z systemów europejskich nie da się porównać z amerykańskim. Z kolei same Stany Zjednoczone przeżywały w swojej historii olbrzymie wahania w filozofii oświatowej.
OdpowiedzUsuńMyślenie typu "kiedyś dojdziemy do sytuacji na zachodzie" również wskazuje na ogromne kompleksy z naszej strony. Tak prawdopodobnie myśleli twórcy reformy oświatowej z czasów Jerzego Buzka. Wiem trochę jaka jest sytucja w Wielkiej Brytanii i wcale bym nie chciał, żeby w Polsce było tak jak tam! Ale niestety wszystko idzie w tym kierunku. Wszędzie, na całym świecie, włącznie z tzw. Zachodem, dobre szkoły to takie, które uczą konsekwencji w działaniu i konsekwentnie też pokazują, że nie wypełnianie obowiązków kończy się boleśnie. Tak robią prywatne szkoły, ale takie, które mogą sobie pozwolić na pozbycie się kogoś, kto nie spełnia wymagań szkoły.
W Wielkiej Brytanii nie ma problemu ze znalezieniem pracy absolwent Oxfordu czy Cambridge, choć tam bardzo często uprawia się "wiedzę dla wiedzy". Przy okazji jednak zdobywa się doskonały warsztat pozyskiwania wiedzy, a to jest umiejętność niezwykle cenna.
Żeby zdać francuską maturę, trzeba mieć ogromną "wiedzę dla wiedzy"! Wydaje mi się, że problem jest po prostu błędnie postawiony. Zawsze część wiedzy szkolnej okazuje się w życiu niewykorzystana. Rzecz w tym, że nikt młodych ludzi nie uczy twórczego myślenia, czyli tego jak to co umiem mogę wykorzystać w praktyce.
Amerykanie to naród praktyczny i pragmatyczny, ale to oni mają też najwybitniejszych humanistów, których książki i artykuły czytają socjologowie, literaturoznawcy i inni humaniści na całym świecie!
Zgadzam się natomiast, że obecnie stoimy okrakiem z nogami w dwóch (jeśli nie więcej) typach myślenia i przez to nasz system jest kompletnie nijaki.