Czy ktoś sobie wyobraża sytuację, w której np. Jimmy Carter po wyborach wygranych przez Ronalda Reagana, pozostaje na czele Partii Demokratycznej? Młodsze pokolenie może faktycznie sobie czegoś takiego nie wyobrazić, nie dlatego że brakuje im wyobraźni, tylko że nie wiedzą kim był Jimmy Carter. Dobra. To inny przykład. Czy ktoś sobie wyobraża, że po wygraniu wyborów przez George’a W. Busha, Bill Clinton (cholerka, Jimmy, Bill – ci amerykańscy demokraci to chyba jacyś wieczni chłopcy ;), ale to szczegół). pozostaje szefem Partii Demokratycznej? A może wyobrażacie sobie George’a W. Busha stojącego na czele Republikanów pod obecną prezydenturą Baracka Obamy?
Pójdźmy dalej w badaniu krańców naszej wyobraźni. Czy komuś wydawałaby się normalną sytuacja, w której Tony Blair nadal stoi na czele brytyjskiej Partii Pracy? A może ktoś sobie wyobraża Johna Majora, który ponownie zostaje premierem jako wieloletni lider Partii Konserwatywnej. Jakieś tam Gordony Browny, czy inne Camerony to mogłyby być najwyżej numery dwa w swoich partiach.
No i jak? Trudno sobie wyobrazić? No, wyobrazić sobie to może i nietrudno, jak ktoś jest inteligentny i cieszy się żywą i twórczą wyobraźnią polityczną. Dlaczego jednak prawdopodobieństwo takich sytuacji wydaje się kompletnie wykluczone?
Problem tkwi chyba w anglosaskiej kulturze politycznej i pojmowaniu roli przywódcy w warunkach demokracji. Demokracja ustrojem doskonałym nie jest niestety, a w dodatku prawdziwej demokracji nie ma nigdzie na świecie. W krajach o starych tradycjach demokratycznych tak naprawdę rządzą wymieniające się od czasu do czasu grupy oligarchów – zawodowych polityków, którymi są najczęściej ludzie zamożni. Niewątpliwie, żeby jakaś grupa działała skutecznie, dobry przywódca jest bardzo przydatny. W krajach anglosaskich, można zaryzykować taką tezę, partia, która przegrywa wybory, przeżywa przez kilka dni niemal kompletny upadek i kres istnienia. Potem powoli zwiera szeregi i jest kierowana przez lokalnych przywódców. Kiedy nadchodzi czas wyborów, w demokratycznych wyborach wyłania się wodza, który będzie np. prezydentem (prawybory w USA). W Wielkiej Brytanii również wybory to najważniejszy czas zwierania szeregów partyjnych. Niemniej w przeciągu trwania danego rządu, opozycja tworzy tzw. gabinet cieni z wyrazistym przywódcą. Tenże przywódca niekoniecznie będzie premierem, gdy jego partia już wygra. Jeśli nim zostaje (cały czas będąc przywódcą swojej partii), nie trwa to dłużej niż dwie kadencje (to takie uproszczenie, bo w W.Brytanii kadencje są nieco inne niż w innych krajach).
Porównajmy teraz tę sytuację z tych dwóch demokracji o najdłuższej historycznej ciągłości z Polską. Nie, nie chcę tutaj porównywać szampana do oranżady. Gospodarczo, militarnie i politycznie nie mamy na razie żadnych szans na postawienie się obok któregokolwiek z krajów anglosaskich. Są pewne dziedziny, w których np. wcale bym nie chciał ich porządków, bo uważam, że są gorsze niż nawet nasze. Jeżeli jednak chodzi o demokrację, o system i styl rządzenia krajem, porównywać nie tylko należy, ale trzeba się również uczyć. Uważam, że uczyć się trzeba od najlepszych.
Oczywiście teoretycznie istnieje jakiś zarys ideologiczny odróżniający stojące do siebie w opozycji partie brytyjskie czy amerykańskie. Ich celem jest jednak rozpoznawanie problemów społeczeństwa i kraju, a następnie ich rozwiązywanie. Formowanie platformy wyborczej, czyli tego, co my nazywamy programem, to znowu najczęściej kwestia sprzed samych wyborów. Partie kontynentalne to teoretycznie wielkie grupy skupione wokół jakiejś wielkiej i pięknej ideologii. W praktyce jest jednak tak, że są to olbrzymie gangi skupione wokół swoich szefów. Jeśli weźmiemy pod uwagę Polskę, to rola przywódców skupiających wokół siebie swoich fanatyków, jest praktycznie jedynym liczącym się czynnikiem w polityce.
Wodzowie polskich partii w dodatku lubią rządzić z tylnego siedzenia, na premiera wysuwając jakiegoś figuranta. Wyjątkami byli tu Leszek Miller, czy Jarosław Kaczyński. Jerzy Buzek był marionetką Mariana Krzaklewskiego, a Kazimierz Marcinkiewicz Jarosława Kaczyńskiego. Chyba nikt w Polsce nie miał problemów z rozróżnieniem kto naprawdę rządzi.
Kiedy powstawała Platforma Obywatelska, miałem ogromną nadzieję, że oto powstaje partia typu anglosaskiego, amerykańskiego wręcz – naprawdę obywatelska i wewnętrznie demokratyczna. Wielość nurtów jakie w sobie skupiała, wydawała mi się tego gwarantem.
Kiedy natomiast ktoś mi mówił, że Donald Tusk stworzył nową partię, bo w wyborach do władz Unii Wolności wykoszono jego samego i wszystkich jego kolegów z dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego, wzruszałem ramionami, uważając, że głoszący te opinie po prostu się czepiają. Niemniej wszystko wskazuje na to, że to była bardzo trafna diagnoza. Donald Tusk, nie mogąc zostać liderem UW, stworzył nową partię z Andrzejem Olechowskim i ś.p. Maciejem Płażyńskim. W polskich warunkach nie tylko demokratyczny kolektywizm jest niemożliwy, ale nawet triumwirat. Wkrótce wódz był tylko jeden.
Wodzowski styl rządzenia PiSem przez Jarosława Kaczyńskiego jest wręcz legendarny. Nikt w tej partii nie może mieć zdania odmiennego od prezesa, bo po prostu wylatuje z partii i koniec. Paskudny charakter byłego premiera uważałem za przyczynę odchodzenia kolejnych przywódców niższego szczebla PiS. Przykładem był tutaj Ludwik Dorn, czy marionetka braci Kaczyńskich, Kazimierz Marcinkiewicz. Odejście Radosława Sikorskiego do Platformy, nie było już takie jasne. Praktycznie od razu widać było, że chodzi o stanowisko ministerialne, które zwycięska Platforma mu oferowała.
Kiedy Jarosław Kaczyński wypchnął z Prawa i Sprawiedliwości Elżbietę Jakubiak, za którą nigdy nie przepadałem, ale chyba nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że była najwierniejszą współpracownicą ś.p. Lecha Kaczyńskiego, stwierdziłem, że to kolejne dziwactwo jego żyjącego brata. Jeszcze większym dowodem na nienormalne zachowanie prezesa PiS było wykluczenie z partii Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Pawła Poncyliusza. Co więcej wydawało mi się to czarną niewdzięcznością wobec ludzi, którzy organizowali mu jego ostatnią kampanię wyborczą.
Kolega, który jest wielkim fanem Jarosława Kaczyńskiego i PiSu, tłumaczył mi, że poszło o stanowiska w partii, a ci wyrzuceni to karierowicze, którzy nie mogli się pogodzić z niezaspokojonymi ambicjami. Nie wziąłem tego wówczas poważnie. Z drugiej strony nie traktowałem też poważnie politycznego projektu jakim się stała nowa partia – PJN. Po prostu wiem doskonale, że w Polsce partia bez wyrazistego wodza, który się kojarzy z jakąś konkretną ideologią (choć ideologia jest tak naprawdę drugorzędna) nie ma szans na przetrwanie. Polskie myślenie o polityce to do jakiej bandy się zapisać i pod jakiego wodza się podczepić. Jeśli ktoś będąc młodym myśli, że zrobi coś dla Polski, że urządzi ją wg najlepszych wg siebie wzorców, wkrótce dostaje zimny prysznic i albo z polityki odchodzi, albo uczy się jak najlepiej służyć swojemu wodzowi. Ten model jest tak widoczny, że aż przerażenie ogarnia. To nie jest nawet niczyja wina – to jest taki nasz sposób myślenia. Wydaje się, że inaczej po prostu nie potrafimy.
Wróćmy jednak do samych wodzów. Niektórzy w zmaganiach na arenie politycznej giną z kretesem. Nie ma już Andrzeja Leppera, czy Romana Giertycha. Wydaje się, że w Polsce osobiste ambicje przywódców są jedynymi wyznacznikami kierunków działań politycznych. Kiedy ktoś swoich ambicji nie może zaspokoić, praktycznie nigdy nie zadowala się statusem drugo- czy trzeciorzędnego działacza swojej partii. Może jedynym wyjątkiem jest PSL, gdzie Waldemar Pawlak potrafi współistnieć z Jarosławem Kalinowskim, choć są rywalami o władzę w partii. Mimo to jest to również partia silnego przywódcy.
Kiedy Donald Tusk przegrał swoją pozycję w UW, odszedł i założył nową partię. Kiedy Joanna Kluzik-Rostkowska nie została wybrana na szefową PJN, przeszła do PO. Nie wyobrażała sobie prawdopodobnie roli zwykłej działaczki swojej partii, tak samo jak wcześniej nie mogła się pogodzić ze swoją słabnącą pozycją w PiS.
Na początku tego tekstu zadałem kilka retorycznych pytań, czy potrafimy sobie wyobrazić pewne sytuacje w Wielkiej Brytanii, czy USA. Zakończę go inną serią pytań. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić PO nie kierowane przez Donalda Tuska, gdzie ten jednak pozostaje w partii i jest tylko drugorzędnym działaczem? Czy ktoś sobie wyobraża PiS bez Jarosława Kaczyńskiego? Jest to oczywiście możliwe, ale przecież niedorzeczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz