niedziela, 2 sierpnia 2015

Chan Si Gong, czyli o potrzebie budowania podstaw



Naukę taiji (tai chi) w stylu Chen rozpoczyna się od ćwiczenia zwanego Chan Si Gong. Nazwę tę najczęściej tłumaczy się jako rozwijanie jedwabnego kokonu, choć, jak twierdzą niektórzy, lepszym tłumaczeniem byłoby skręcanie jedwabnej nici. Jakiekolwiek z tych tłumaczeń byśmy przyjęli, jest to ćwiczenie fundamentalne dla stylu Chen nie tylko dlatego, że od niego zaczyna się naukę, ale również dlatego, że ze świadomości  ciała osiągniętej dzięki temu ćwiczeniu wyprowadza się praktycznie wszystkie inne ruchy. Jednym słowem, Chan Si Gong jest obecne we wszystkim, co robi uprawiający taiji na każdym etapie zaawansowania. 

Rozwijanie kokonu ma również ogromne znaczenie praktyczne, choć oczywiście chodzi o metaforę. Mianowicie chodzi o to, żeby wypracować ruch na tyle delikatny, żeby „nie zerwać nici”, ale na tyle zdecydowany, żeby ją jednak „skręcać” czy też „rozwijać”. Należy więc unikać szarpnięć, czy zaangażowania zbyt wielkiej siły, a równocześnie konsekwentnie realizować założenie. 

Wbrew powyższym dwóm akapitom, ten wpis nie dotyczy taiji. Ćwiczenie Chan Si Gong jest samo w sobie metaforą stylu przyswajania wiedzy i umiejętności. Jeżeli przeanalizujemy metodykę nauczania czy to języków obcych, czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, zauważymy, że pewne założenia ich nauczania na poziomie podstawowym zawiera jakiś element, który można porównać do Chan Si Gong. Naukę języka obcego generalnie można porównać do budowania osnowy, a następnie jej zagęszczania. O ile przedmioty wymagające w większości „jedynie” zapamiętania wiadomości  mogą być przyswajane na zasadzie gęstego tkania miejsce przy miejscu, to języków, czy w ogóle przedmiotów polegających na kształtowaniu umiejętności, tak się tego zrobić nie da. Lepsze rezultaty daje zbudowanie rzadkiej osnowy pokrywającej całość zagadnienia, a następnie jej systematyczne zagęszczanie. Ba, nawet w przypadku przedmiotów polegających na zapamiętywaniu wielkich porcji informacji, metoda ta znajduje zastosowanie. Ktokolwiek próbował nauczyć się kilkuset stron na egzamin (współczesnym studentom ku uwadze: tak się kiedyś studiowało!), ten chyba wie, że zamiast od razu wkuwać szczegółowo rozdział po rozdziale, lepiej jest najpierw „ogarnąć całość”, czyli przeczytać (i najlepiej zapamiętać) spis treści, potem taką książkę przeczytać dość szybko, żeby się zorientować w jej zawartości, a dopiero potem, wiedząc czego w ogóle musimy się nauczyć, zabrać się do „zagęszczania” wiedzy, czyli do wkuwania szczegółów (które dawni egzaminatorzy bardzo lubili, mimo, że w swoich deklaracjach odżegnywali się od tego). W czasach powszechnego dostępu do informacji, być zapamiętywanie ogromnych porcji materiału nie odgrywa już takiej roli (choć nie wierzę, żeby się tego dało do końca uniknąć), ale tak czy inaczej bardzo ważna jest „osnowa”, czyli to, żebyśmy wiedzieli, co przynajmniej powinniśmy wiedzieć. 

„Chan Si Gong” powinien zostać wypracowany już gdzieś na etapie przedszkola lub wczesnych lat szkolnych, bo chodzi o najbardziej ogólną zasadę budowania własnego korpusu wiedzy i umiejętności przez każdego ucznia. Na pewnych fundamentach przyswajania wiedzy powinniśmy umieć odpowiednio je wzbogacać i zbudować gmach oparty na solidnych podstawach. Tak się jednak w większości przypadków nie dzieje, ponieważ często już na poziomie szkoły podstawowej następuje „zerwanie nici”. Dziecko zostaje przywalone wiadomościami z różnych dziedzin, ale nikt w nim nie wypracował metody radzenia sobie z nimi. Nikt bowiem nie uczy dzieci ich integracji we własnym umyśle. Owszem co jakiś czas są podejmowane takie próby, ale najczęściej są albo powierzchowne, albo traktowane jako „zawracanie głowy” i „kolejna wydumka ministerstwa”. Nauczyciel lubi poruszać się po obszarze, w którym czuje się dobrze, a więc w swoim przedmiocie. Żaden integralny rozwój ucznia go specjalnie nie interesuje, bo i tak swój przedmiot traktuje jako bardzo ważny (jeśli nie najważniejszy). 

Syn mojego znajomego mechanika odziedziczył zamiłowanie do samochodów po ojcu. Od dziecka pomagał mu w warsztacie. Potem poszedł do technikum mechanicznego. Nadal pracował z ojcem w warsztacie, a czasami przywoził do niego swoich kolegów z klasy. I tutaj widać było jak na dłoni różnicę, między chłopakami, którzy nigdy wcześniej nie byli w warsztacie a nim. Po prostu człowiek, który przyswoił wiedzę tylko z podręczników, miał wielkie problemy z przełożeniem tej wiedzy na praktykę, podczas gdy syn znajomego po prostu „przykleił” wiedzę nabytą w szkole do „osnowy”, którą budował od dzieciństwa. Kiedy poszedł na studia techniczne w Warszawie również był jednym z nielicznych, którzy z tych studiów byli w stanie w pełni korzystać, ponieważ, jak powiedział jeden z jego profesorów „na te studia nie powinni przychodzić ludzie po liceum”. Bo teoria jest taka, że niby mogą, bo przecież głupi nie są, ale zbudowanie podstaw, do których można potem dodawać wiedzę na wyższym poziomie może im zająć o wiele więcej czasu, niż komuś, kto od wielu lat żył mechaniką samochodową. A ponieważ tego czasu nie ma, ponieważ studia trwają tyle samo dla każdego, młodzi ludzie opuszczają uczelnię z poczuciem wielkiego pomieszania przypadkowych informacji, których nie wiedzą z czym powiązać. 

Na poziomie wyższej uczelni brak osnowy jest jeszcze bardziej widoczny. Jedynie w konserwatoriach student kończył (i nadal kończy) klasę profesora takiego a takiego i wiadomo, że ów profesor przyjmując go do siebie wziął na siebie odpowiedzialność za jego wykształcenie. Na polskim uniwersytecie często mamy niestety do czynienia z sytuacją, że student dostaje listę przedmiotów do zaliczenia, poszczególni wykładowcy przychodzą do pracy i z niej wychodzą po przeprowadzeniu zajęć o charakterze przyczynkowo-wstępnym, których student często nie umie powiązać z pozostałymi. Sam pamiętam, kiedy jedna z moich wykładowczyń tłumaczyła nam, że pewnego dnia sami zrozumiemy, że wiedza z teorii lingwistyki będzie miała przełożenie na metodykę nauczania języka. Jak najbardziej miała rację, ale tak, jak powiedziała, w moim przypadku stało się to „pewnego dnia”, a u niektórych nie nastąpiło nigdy i do dziś twierdzą, że „było tyle niepotrzebnych przedmiotów”. Czy to jest wina studenta? Nie do końca, bo wystarczyłoby, że ktoś opracowałby jakąś metodę dla studentów pierwszego roku, która pozwoliłaby im zrozumieć wszelkie powiązania między całą wiedzą podawaną podczas studiów. 

Tymczasem po serii kursów wstępnych student wreszcie zaczyna pisać pracę badawczą, która powinna wreszcie stać się osią, wokół której zbudowałby gmach swojej wiedzy, ale najczęściej polski student traktuje pisanie pracy dyplomowej jako kolejny dopust boży i zawracanie głowy.
System boloński narobił w tym względzie jeszcze więcej zamieszania, choć już wcześniej wiele rzeczy postawiono na głowie. Po pierwsze przerwano pewną ciągłość procesu, co jest wprawdzie problemem raczej psychologicznym niż organizacyjnym, ale jednak dość istotnym. Młody człowiek po licencjacie może odnieść wrażenie, że osiągnął pewną pełnię wiedzy z danego zakresu, podczas gdy tak naprawdę znalazł się dopiero na początku drogi. Nie byłoby sprawy, gdyby studia magisterskie były po prostu kontynuacją licencjackich, ale bardziej ukierunkowaną. Tymczasem często jest tak, że student znowu staje w obliczu szeregu przedmiotów, które z jego pracą badawczą mają mało wspólnego (za to więcej z koniecznością zapewnienia pensum wykładowcom). W przypadku niektórych kierunków zwodnicze okazało się na dodatek założenie, że posiadając licencjat z jednego kierunku można bez problemu dostać się na studia magisterskie z innego przedmiotu. Zetknąłem się osobiście z przypadkiem, że pani, o ile dobrze pamiętam, po ekonomii, przyszła studiować filologię angielską, ale zupełnie sobie nie radziła. Pewnych rzeczy po prostu nie należy robić nie mając solidnych podstaw. To, że dzisiejszy student nie zdaje sobie sprawy z tego, co umie, a czego nie umie, to jedno. To, że często nie zdaje sobie sprawy, co powinien umieć, to drugie. Najgorsze jest jednak to, że to system i brak jakiejś zintegrowanej strategii metodycznej w ramach samych wydziałów doprowadza do takiej sytuacji. Trzeba być naprawdę silną osobowością i mieć bardzo sprecyzowany plan wobec samego siebie, żeby w takim systemie wyciągnąć dla siebie maksimum intelektualnych korzyści. 

Nie jest łatwo zaproponować „chan si gong” dla każdej dziedziny wiedzy. Niektórzy powiadają, że filozofia to nic innego, jak tylko komentarze do Platona. Nie jest to jednak prawda, choć jest to jedno z takich „efektownych” powiedzonek do popisywania się w towarzystwie (młodzież nazwałaby je sucharem). Niejednokrotnie zastanawiano się, czy żeby uprawiać filozofię trzeba znać całą historię filozofii. Trzeba sobie przy tym uświadomić, że przyjmując jakiś jeden system filozoficzny za prawdziwy, praktycznie wszystkie inne należy odrzucić, więc po co się o nich uczyć? A jednak prześledzenie wielkiego dyskursu jaki się ciągnie od czasów starożytnych dałby współczesnemu filozofowi pewien pogląd na jego rozwój, metody i problemy, jakimi się zajmował. Ktoś jednak może powiedzieć, że przecież nie ma czasu na dokładne prześledzenie całej historii filozofii, zwłaszcza tej sokratejskiej, skoro żyjemy w czasach po Nitschem, Heideggerze, Foucaulcie czy Derridzie. Tutaj pojawia się rola doświadczonego mistrza – profesora, który sam ma wyczucie, co jest kanonem i korpusem jego wiedzy, którą chce przekazać. To doświadczony profesor powinien wiedzieć, jak skonstruować u swoich studentów odpowiednią osnowę, którą ci będą wzbogacać przez resztę swojego życia badaczy i myślicieli. 

Niestety często sytuacja wygląda tak, że studenci chodząc na rozmaite zajęcia i czytając (no, mam tu na myśli rzetelnych studentów) rozmaite teksty, dopiero po latach są w stanie zintegrować swoją wiedzę. Ich studia przypominają raczej tkanie zupełnie oddzielnych kawałków materiału, które leżą w zupełnie innych częściach pokoju i które, jeżeli taki wysiłek w ogóle wystąpi, zostaną ułożone w jakiś kolaż i pofastrygowane w mniej lub bardziej udolny sposób. Najczęściej większość z nich zostaje zapomniana i ulega rozkładowi. 

Oczywiście znam naukowców, którzy zacząwszy jeszcze w latach szkolnych od pewnego „zadzierzgnięcia” w postaci zainteresowania jakimś tematem, potrafią go zgłębiać przez całe życie, obudowując go bogatą wiedzą, która niekoniecznie ogranicza się tylko do niego. Chodziłoby teraz o to, żeby swoim studentom przekazali nie tylko tę wiedzę, ale sam sposób jej integrowania, żeby zaproponowali im swoisty „Chan Si Gong”, do którego zawsze można wrócić i poczuć, że jest się na właściwej drodze.