środa, 18 lipca 2012

Odkrywanie Czechowa, czyli o świecie normalnych nieudaczników


Były kiedyś takie czasy, w których wychowanie nie kładło takiego nacisku na sukces. Chodzi oczywiście o sukces pojęty finansowo i prestiżowo. Słowo „nieudacznik” nie jest co prawda tak zupełnie nowe, ale w takim XIX wieku wielu mieszczan wiodło spokojne życie dbając jedynie o to, żeby mieć godziwy dochód na nie tak znowu wygórowane potrzeby – nie musieli np. kupować ani utrzymywać samochodu (co przy okazji znaczyło, że o każdej porze dnia i nocy mogli się napić alkoholu). Jak pokazuje literatura tego okresu, jakiś skromny kapitalik pozwalał prowadzić równie skromne, ale za to bezstresowe życie (pamiętamy monachijczyka, pana Permanedera, który ożeniwszy się z Tonią Buddenbrook, stwierdził, że nie musi już pracować i że oboje będą żyć z pieniędzy, które ona wniosła w posagu). No może nie tak bardzo bezstresowe, ponieważ człowiek jest z natury podatny na stres, gdyż jego umysł nie umie inaczej funkcjonować, jak tylko produkując mniejsze lub większe napięcie. Tzw. klasa próżniacza, którą stać było na wiele, żyła przecież nie tylko balami i polowaniami, ale przede wszystkim intrygami, które wypełniały jej myśli i dostarczały niezbędnego do życia stresu.

Oczywiście ambitne jednostki robiły karierę w polityce lub w wojsku, ale nie traktowały tego jako sposobu na zdobycie środków do życia, ponieważ te miały zapewnione bez żadnego trudu. Pojawia się jednak pytanie, czy do końca tak bez trudu.

Antona Czechowa kocham przede wszystkim za to, że pisał o najistotniejszych problemach rodzaju ludzkiego tak, jakby tworzył jakąś telenowelę dla „prostego ludu”. Czechowa zrozumie każdy, a równocześnie problemy przez niego poruszane sięgają najgłębszych tajemnic ludzkiej egzystencji od zarania dziejów. Oczywiście ilustruje przede wszystkim epokę, w której żył i którą znał, ale mimo, że problemy upadającej klasy próżniaczej w Rosji są nam teoretycznie obce, odczuwamy je tak, jakbyśmy mieli do czynienia z problemami najbliższych przyjaciół. Przynajmniej ja tak je odczuwam.

Dlaczego Czechowa odbiera się tak naturalnie, że użyję współczesnego slangu, „bez napinania się”? M.in. dlatego właśnie, że jego bohaterów trudno nazwać ludźmi sukcesu. W jego dramatach na dobrą sprawę wszyscy są nieudacznikami poza Łopachinem z Wiśniowego Sadu, chłopem, który dzięki swojej przedsiębiorczości wykupuje zlicytowany majątek Raniewskiej i Gajewa, którzy o możliwości uratowania go przez sprzedaż tytułowego sadu nie chcą nawet słyszeć, ponieważ rozmowa o interesach wydaje się poza ich nie tylko zainteresowaniami, ale po prostu poza ich możliwościami pojmowania świata.

Wujaszek Wania to studium postaci, z których każda była kiedyś zdolna i obiecująca, zwłaszcza tytułowy bohater i jego przyjaciel dr Michaił Astrow, prekursor ekologii (sic!), ale niestety niedoceniony.

Co prawda akurat w Wujaszku Wani występuje charakter, który zasługuje na miano „człowieka sukcesu”, a mianowicie Aleksandr Sieriebriakow, emerytowany profesor uniwersytetu, ale jego szwagier, tytułowy bohater dramatu, Iwan Wojnicki, uważa go za człowieka, który „przez 25 lat pisał o sztuce nie mając o niej pojęcia”. Oczywiście możemy tę uwagę zrzucić na jego frustrację i zawiść wobec człowieka spełnionego społecznie (w tym wypadku zawodowo). Niemniej przecież to właśnie Iwan zarządza majątkiem, dzięki któremu Sieriebriakow ma utrzymanie! Przemawiają przez niego kompleksy, ale przecież w rzeczywistości jest człowiekiem, którego rola w społeczeństwie jest nie do przecenienia. Zresztą możliwe, że gdyby nie wizyta Sieriebriakowa i jego nowej żony, Heleny, Iwan nigdy nie zdałby sobie sprawy z własnej znikomości. Z drugiej strony jednak, kiedy Sonia, córka Sieriebriakowa z pierwszego małżeństwa (z siostrą Iwana), po wyjeździe ojca i jego żony, nawołuje wuja do zabrania się do pracy, wszystko wraca do normy i sukces czy też brak sukcesu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. „Herbata o ósmej i obiad o pierwszej”, jako symbol powrotu do starych obyczajów dworu (wizyta Sieriebriakowów zakłóciła ten porządek, gdyż obiad został przesunięty na 7.00 wieczorem – ha, jakiś czas temu pisałem o zastąpieniu dinneru przez lunch w samej Anglii).wskazują na pewien naturalny ład, w którym wszystko i każdy jest na swoim miejscu i gdzie nikt nie psuje sobie głowy myśleniem o sukcesie czy nieudacznictwie. Rutyna codziennych obowiązków i przyzwyczajeń zapewnia poczucie bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.

Nie każdy może osiągnąć sukces, bowiem ten jest z definicji (zdeterminowanej językowo) kontrastem wobec przeciętności i miernoty. Gdyby wszyscy go odnosili, zabrakłoby punktu odniesienia, więc i on sam straciłby swoją definicję. W świecie dramatów Czechowa wcześniej czy później jego bohaterowie są skazani na klęskę, ale czy wszyscy i tak do końca? Czechowa kocham m.in. za to, że pozwala człowiekowi dostrzec bardzo zwyczajny element kondycji ludzkiej, a mianowicie fakt, że większość z nas nie robi oszałamiającej kariery, majątku, czy też nie osiąga wielkiej sławy. W codziennym życiu nie jest to zresztą aż tak ważne, gdyż jest ono wypełnione całym mnóstwem rzeczy z pozoru małych i nieistotnych. Tym rzeczom jednak rosyjski pisarz nadał pełnię znaczenia. I za to kocham Czechowa.

niedziela, 15 lipca 2012

Młyn i krzyż - po obejrzeniu filmu


Eseje i rozbudowane komentarze i interpretacje utworów literackich, zarówno wierszy, jak i powieści, często przyjmują formę samoistnych mini-utworów literackich. Pisane interpretacje dzieł plastycznych również często bywają próbkami świetnej roboty literackiej. Tekst języka naturalnego, a więc zbiór słów związanych regułami gramatyki i stylistyki, to jednak najpopularniejszy nośnik myśli i narzędzie porozumienia. To dlatego ci, którzy starają się nam, zwykłym śmiertelnikom, przybliżyć dzieło sztuki, które zasadniczo ze słowami ma niewiele wspólnego, wszystko przekuwają na zwykły tekst, a więc na twór językowy, a przez to najczęściej nieświadomie i niechcący spłycają przeżycie estetyczne już nie tylko potencjalnego odbiorcy zarówno samego dzieła, jak i własnego tekstu, ale wręcz własne doświadczenie emocjonalne. Problem bowiem polega na tym, że język naturalny nie jest doskonały i często użycie jego logicznych struktur opartych na gramatyce oraz słownictwa, które okazuje się bardzo ograniczone, wręcz morduje samo dzieło sztuki, które należy przeżyć całościowo, zaś wszelka próba analizy musi prowadzić do zbrodni na zamierzonym efekcie.

Jesteśmy tak przyzwyczajeni do operowania słowem, że mało komu przychodzi do głowy oddania wrażeń z odbioru dzieła sztuki przy pomocy innego dzieła sztuki. Oczywiście artyści to robią, nazywając swoje utwory impresjami na jakiś temat. Myślę, że niezwykle interesujące jest obserwowanie swoistych dialogów, jakie istnieją, lub mogłyby zaistnieć między dziełami plastycznymi i muzycznymi.

Widzowie przyzwyczajeni do dwóch typów filmów, a mianowicie fabularnych i dokumentalnych, nie bardzo wiedzą, co zrobić z ruchomym obrazem, który jest narracją filmową, ale jest zasadniczo czymś kompletnie odmiennym. Młyn i krzyż Lecha Majewskiego to interpretacja obrazu Petera Bruegla Droga na Kalwarię/Droga krzyżowa.

Kto od filmu oczekuje wartkiej akcji, ten oczywiście nie ma czego tutaj szukać. Powiem więcej, kto chciałby odnaleźć jakąkolwiek akcję, ten może się rozczarować. A jednak jest to narracja! Jest to opowieść przy pomocy samych obrazów i bardzo nielicznych fragmentów mówionych. Obraz interpretowany przy pomocy innych (ruchomych) obrazów! Uważam, że jest to genialny eksperyment. Skoro czytamy teksty będące interpretacjami innych tekstów, dlaczego nie mielibyśmy obejrzeć obrazu będącego interpretacją innego obrazu. O ile opracowanie powieści dokonuje się przy pomocy języka naturalnego, a więc tego samego języka, którym napisano sam przedmiot interpretacji, to wydaje się całkiem uzasadnione, że ktoś tworzy komentarz do obrazu przemijający językiem obrazu.

Lech Majewski przedstawił sam temat, jakim jest męka Jezusa poprzez przedstawienie ubiczowania, drogi krzyżowej i samego ukrzyżowania. Jednym z nielicznych monologów (dialogów praktycznie nie ma), to ten wypowiadany przez jego matkę, Maryję. Mieszczanin (Michael York), odgrywa rolę tego, który mówi o całej sprawie z punktu widzenia przeciętnego obywatela miasta, w którym odbywa się proces i egzekucja Jezusa. Majewski konsekwentnie idzie za Brueglem i generalnie sposobem przedstawiania scen historycznych przez malarzy zarówno średniowiecznych jak i renesansowych, a mianowicie całość umieszcza w Niderlandach swoich czasów. Tylko Maryja i Jan Ewangelista noszą stroje uznane za starożytne. Cała reszta to realia współczesne Peterowi Brueglowi Starszemu.

Pojawia się kontekst w postaci egzekucji dokonanej na człowieku złapanym przez hiszpańskich żołdaków. Możliwe, że jest to heretyk, a może buntownik. Dzięki niej rozumiemy czym jest koło umieszczone na wysokim palu. Na takim kole rozciągano ciało skazańca i zostawiano je na pożarcie drapieżnym ptakom.
Tam, gdzie niestety ruchomy obraz nie jest w stanie wyjaśnić wszystkiego tam reżyser wprowadza najważniejszego narratora, a mianowicie samego malarza (Rutger Hauer), który tłumaczy np. młyn i postać młynarza jako alegorię Boga obserwującego świat z wysokości. Podobnie się dzieje, kiedy artysta tłumaczy swój zamysł zwrócenia uwagi widza na odciągnięcie Szymona z Cyreny od swojej żony, żeby pomógł Jezusowi dźwigać krzyż.

Obraz Bruegla jest m.in. ilustracją codziennego życia niderlandzkich wieśniaków i mieszczan pod okrutnym panowaniem króla hiszpańskiego. Majewski również objaśnia ten aspekt przy pomocy scen rodzajowych, a to wędrownego sprzedawcy chleba, a to chłopców tańczących przy dźwiękach muzyki. Pewne fragmenty z Drogi krzyżowej są niejako wzięte pod lupę, jak to w klasycznym tekście interpretującym dzieło, i ożywione.

Eksperyment filmowy Lecha Majewskiego może być ciężkim kęsem do strawienia przez miłośników kina, w którym musi się coś dziać, a aktorzy mówią dialogami. Jest to bowiem film wymagający od widza kompletnie innego sposobu myślenia, a mianowicie faktycznego myślenia obrazem. Często narzekamy, że oglądając filmy wchodzimy w świat obrazkowy i zapominamy o tekstach języka naturalnego, co jest grubą przesadą. Dopiero wejście w sposób myślenia Lecha Majewskiego może być pewną próbą wczucia się w język obrazu, którego na język naturalny w ogóle nie musimy tłumaczyć.

Młyn i krzyż to filmowa adaptacja wydanej w 2010 r. książki Bruegel. Młyn i Krzyż autorstwa Michaela Gibsona i Lecha Majewskiego. Sfilmowana powieść to dla nas rzecz normalna. Film dokumentalny na podstawie narracji historycznej to również coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Tym większym zaskoczeniem jest sfilmowanie tekstu krytycznego! Ciekawe, czy w najbliższym czasie jakikolwiek reżyser, w tym sam Lech Majewski, poważy się na kolejny eksperyment w tym stylu.

czwartek, 12 lipca 2012

O tym jak SB wzywało "na rozmowę" studentów historii


Ktoś, kto zna komunę tylko z podręczników do historii lub z programów publicystycznych przygotowanych przez prawicowych dziennikarzy, może sobie wyrobić opinię, że było to jedno wielkie piekło, w którym życie było niemożliwe. Paradoks polega na tym, że z jednej strony taka opinia nie jest zbyt daleka od prawdy, zaś z drugiej trzeba brać pod uwagę niezwykłą zdolność ludzkiego umysłu przystosowywania się do przeżycia w każdych warunkach. Ktoś, kto się w komunie urodził, ten o jakimś innym świecie dowiadywał się dopiero wtedy, kiedy był już w stanie docenić opowieści ludzi starszych, którzy pamiętali okupację i sanację, albo tych, którzy bywali na Zachodzie. Jeżeli jednak w rodzinie byli ludzie, którzy czasy przedwojenne wspominali niezbyt przychylnie, zaś okupację jako prawdziwe piekło, a przy tym byli na tyle mało ważni, że komunistyczne władze się nimi nie interesowały, tam trudno było usłyszeć jakąś poważniejszą krytykę na temat rządów komunistów. No może na temat poszczególnych I sekretarzy PZPR czy innych komunistycznych oficjeli. Trzeba bowiem przyznać jedno, że nie pamiętam takich momentów, żeby ludzie w codziennych rozmowach bali się krytykować, czy śmiać się z władz. Owszem, słyszałem o sytuacjach w pewnych instytucjach, np. na uniwersytecie, gdzie wtyki esbeckie mogły komuś przerwać karierę naukową. Jednakowoż wśród sąsiadów i rodziny, tudzież wśród szkolnych kolegów, otwarcie opowiadało się kawały o komunistycznych politykach.

Musimy też zdawać sobie sprawę, że w czasach komuny, mimo krytyki poszczególnych posunięć władz, żyli ludzie, którzy tak wierzyli w praworządność komunistów, że opowieści o prześladowaniu przez SB brali za oszołomstwo, jak byśmy to dziś powiedzieli, i histerię opozycjonistów w dodatku podpuszczanych przez CIA i inne zachodnie wywiady. To nie jest żart. Naprawdę znałem ludzi, którzy praktycznie łykali wszystko, co podawali w telewizji, a przy tym byli to ludzie wykształceni i generalnie o dobrej woli (oczywiście pojętej tak, jak ideowy lewicowiec ją pojmował).

Kiedy mojej ciotce i wujkowi opowiedziałem, jak to esbecy z Lutomierskiej wzywają moich kolegów na „rozmowy”, stwierdzili, że gdybym ja im tego nie opowiedział, nigdy by w to nie uwierzyli. Mąż mojej ciotki stwierdził, że co jakiś czas dochodziły go słuchy o takich rzeczach, ale traktował je jak „bajki o żelaznym wilku”. (Minęło jakieś 20 lat od tamtej rozmowy, kiedy podczas swojej pierwszej i jedynej wizyty w Wilnie, dowiedziałem się, co to jest legenda o żelaznym wilku, ale to inny temat).

A rzecz się miała tak, że mojego kolegę ze studiów oficjalnie wezwano na Lutomierską. Jak się później dowiedziałem, nie był jedyny. Ten jednak mi się zwierzył, ponieważ był pod wielkim wrażeniem całego doświadczenia. Przede wszystkim zaskoczyły go szczegółowe informacje o każdym z nas, czyli studentów historii z naszego roku. Esbek w bardzo uprzejmy sposób roztaczał przed zastraszonym kolegą obraz naszego roku tak szczegółowy, że biedny chłopak nie miał już żadnych wątpliwości, że ci goście wiedzą o każdym wszystko. Początkowo zaczęliśmy się zastanawiać, kto na naszym roku jest esbecką wtyką. Na pierwszym i jeszcze drugim roku był u nas człowiek, który proponował temu samemu koledze wzięcie dyktafonu na egzamin u nielubianego przez nas doktora, który to dyktafon był gotów mu pożyczyć. Doktora nie lubiliśmy, on nas zresztą też, ale kto w latach 80. miał profesjonalny łatwy do ukrycia dyktafon? Wkrótce potem ten nasz „kolega” zniknął z naszego roku. Być może jako „spalony”, ponieważ wszyscy zaczęliśmy go podejrzewać o współpracę z SB, został przeniesiony gdzie indziej? Trudno powiedzieć. W każdym razie tego człowieka nie było już wówczas z nami na roku, więc kwestia kto jest kapusiem, pozostawała otwarta.

Dużo później przyszło mi do głowy, że te wszystkie szczegółowe informacje o każdym z nas nie musiały pochodzić od jakiegoś jednego TW, ale po prostu z tych rozmów, na które, jak mi się zaczęło wydawać, rutynowo wzywali wielu studentów. Uprzejma rozmowa, luźna pogawędka o wszystkim i o niczym, praktycznie nikomu konkretnemu nie szkodząca i sprytny esbek wyciągał informacje, które skonfrontowane z innymi tego typu wypowiedziami dawały całkiem bogaty obraz całości, w tym portrety psychologiczne każdego z nas.

Kolega, który zwierzył mi się ze swojej wizyty na Lutomierskiej (zresztą, wcale nie mnie jednemu, a co najmniej trzem innym kolegom), podpisał „tylko” dokument, w którym zobowiązywał się nikomu nie mówić o swojej rozmowie z esbekami.

O tych wezwaniach do siedziby SB w Łodzi opowiedziałem Jackowi W., swojemu dużo starszemu koledze, który powiedział mi wtedy ni mniej ni więcej, tylko, że gdyby mnie też kiedykolwiek wezwali, mam nic nie podpisywać. Ja mu na to, że przecież jak można im odmówić, a on, że zupełnie zwyczajnie, a oni jeśli nie wyczują, że się ich boisz, zazwyczaj dają ludziom spokój. Taki podpis na rzekomej obietnicy nie informowania nikogo o rozmowie może być natomiast wykorzystany w rozmaitych celach, w tym do produkcji fałszywych deklaracji współpracy, którymi esbecy mogliby delikwenta szantażować grożąc kompromitacją w oczach kolegów-opozycjonistów.

Nie pamiętam już, czy był to rok 1987 czy 1988, choć raczej ten wcześniejszy, ale słowa te utkwiły mi bardzo dobrze w pamięci, a przypomniały mi się zwłaszcza w czasach rządów PiS, kiedy z całą mocą twierdzono, że esbecy „przecież sami siebie w błąd nie wprowadzali”. No sami siebie pewnie nie, ale opozycjonistów dlaczego nie?

Jacek dał mi wówczas jeszcze jedną radę, z której zrobiłem użytek zaraz na drugi dzień, kiedy tylko pojawiłem się na uczelni. Otóż powiedział mi, że jeżeli cię wzywają na Lutomierską i z tobą gadają, to ty opowiadaj o tym wszystkim dookoła i niczego się nie bój. Wtedy esbecy będą uważać, że jesteś po prostu głupi i przestaniesz być dla nich obiektem zainteresowania. 

Kiedy więc na drugi dzień znalazłem się w Instytucie Historii dosłownie każdemu, kto się znajdował na korytarzu rozpowiedziałem, że kolega, o którym była mowa na początku, był na Lutomierskiej i że esbecy napędzili mu niezłego stracha swoją znajomością szczegółów z naszego życia. Efekt był taki, że mnie samego nikt nigdy na SB nie wzywał, a i owego kolegi również już nikt później nie niepokoił.

Była to już druga połowa lat 80. ubiegłego stulecia i niewykluczone, że metody pracy SB były też już inne niż choćby na początku owej dekady. Inny starszy kolega, już z Białegostoku, opowiedział mi bowiem przypadek swojego wezwania na SB, kiedy to oficer za biurkiem cały czas się na niego wydzierał, a przy tym w pewnym momencie przeładował pistolet i położył go przed sobą na biurku. Kolega ów, kiedy wychodził z pokoju tego oficera nie trafił w drzwi i nabił sobie guza na czole uderzając się o ścianę. „Gdybym cokolwiek wiedział na tematy, o które mnie pytali, najprawdopodobniej wyśpiewałbym wszystko, bo mało się nie zes…łem ze strachu. Na moje szczęście zorientowali się, że naprawdę nie mam pojęcia o co chodzi i kazali mi spier….ć do domu”.

Mnie, na szczęście, los oszczędził sprawdzenia umiejętności radzenia sobie ze służbą bezpieczeństwa PRLu. Gdyby mnie wezwano i grzecznie pytano, np. o postępy w nauce kolegów, albo czy ktoś lubi wypić, pewnie dałbym się podpuścić jak małe dziecko, bo z pewnością nie widziałbym w tym nic złego. Nie byłem ani twardzielem ani cwaniakiem, a myślę, że takich jak ja było w czasach PRLu na pęczki. Broń Boże nie przeczę, że istnieli prawdziwi bohaterowie, ale tych, jak pokazuje historia, zawsze jest niewielu i dlatego zresztą tak bardzo ich podziwiamy.

wtorek, 10 lipca 2012

Manifestacja w Horodle, czyli czego można się dowiedzieć, planując wakacje


Siedzę sobie przed monitorem komputera i planuję wakacyjną wyprawę na początek sierpnia. Pomyślałem sobie, że skoro przeprowadziłem się do Białegostoku m.in. z powodu fascynacji polskimi kresami, pora poznać również ziemie przygraniczne położone bardziej na południe.

Planuję więc zapakować siebie z rodziną do samochodu i ruszyć na Kodeń, gdzie chcę zamówić dwa noclegi i pozwiedzać okolicę. Następnie chcę pojechać dalej w kierunku południowym i zatrzymać się w Masłomęczu, miejscowości, w której w latach 70. ubiegłego stulecia polscy archeologowie odkryli osadę Gotów, którzy osiedlili się tam w drodze z Półwyspu Skandynawskiego nad Morze Czarne. Po drodze jest całe mnóstwo innych miejscowości wartych zobaczenia, m.in. stadnina arabów w Janowie Podlaskim. Tutaj mapy google niestety dają niezłą plamę, ponieważ za każdym razem zamiast Janowa w Lubelskiem wskazują na Janów znajdujący się między Sokółką a Suchowolą w województwie podlaskim. 

Tak czy inaczej, mamy zamiar zobaczyć mnóstwo zabytków po drodze: w tym cerkwie, kościoły i synagogi, a także zadziwiająco liczne pałace. Chcemy też zwiedzić obóz zagłady w Sobiborze. Planuję przejazd przez Horodło, a także wypad do Czermna, która to wieś to ni mniej ni więcej, a Czerwień, czyli główny z Grodów Czerwieńskich, o które nieustannie rywalizowali pierwsi Piastowie i kijowscy Rurykowicze.

Szukając więc informacji o miejscach godnych zwiedzenia, zatrzymałem się przy Horodle. Ci, którzy przykładali się do historii w szkole, powinni pamiętać, że było to miejsce podpisania słynnej unii polsko-litewskiej w 1413 roku. Mało kto jednak wie, a ja również do dziś nie wiedziałem, że było to również miejsce wielkiej manifestacji patriotycznej z 10 października 1861 roku, mającej na celu pokazanie jedności narodów dawnej Rzeczypospolitej. Manifestacja zgromadziła 10 tys. ludzi, co przy ówczesnej sytuacji demograficznej oraz możliwościach logistycznych, było wyczynem nie lada. Zgromadzili się zaś przedstawiciele różnych stanów i wyznań (głównie katolików i unitów, ale byli również żydzi). Władze carskie do samego Horodła manifestantów nie wpuściły, ale tłum zebrał się  na jego przedpolach. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Manifestacja_Jedno%C5%9Bci_Rzeczypospolitej_Obojga_Narod%C3%B3w_w_Horodle_w_1861_r.)

Zanim przedstawiciele różnych ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej zebrali się w celu uczczenia 448. rocznicy unii horodelskiej, po Królestwie Polskim krążyła odezwa  Do Braci Polaków, Rusinów i Litwinów autorstwa Apolla Korzeniowskiego. Apollo Korzeniowski zaś to nie kto inny, ale ojciec Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego, jednego z najlepszych pisarzy języka angielskiego, lepiej znanego jako Joseph Conrad.

Projekt odrodzenia przedrozbiorowej Rzeczypospolitej już nie tylko Obojga Narodów, ale narodów trojga (uczyniono tutaj wielką koncesję na rzecz Rusinów, czyli Ukraińców), okazał się niestety nierealny. Rok i trzy miesiące później wybuchło powstanie styczniowe zakończone klęską. Rzeczywistość popowstaniowa nie sprzyja wielkim pomysłom przywrócenia niepodległego państwa polskiego w granicach sprzed rozbiorów. Polacy grzebią zmarłych i próbują urządzić sobie życie na miarę realnych możliwości. W tym samym czasie rodzą się nowe nacjonalizmy – ukraiński i litewski, które niezbyt chętnie nawiązują do tradycji wielonarodowej Rzeczypospolitej. Tym bardziej warto przypomnieć sobie bodaj ostatnią tak wielką manifestację pamięci o czasach, gdy politycy Europy Wschodniej w dobrze pojętym własnym interesie zawiązali unię.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Opowieści rodzinne, czyli o wujostwie Z.


Ostatnie upały sprawiły, że czułem się jakby moja świadomość topniała niczym czekolada, zaś zdolność koncentracji spadła niemal do zera. Nie mogę szczerze powiedzieć, że ten stan uległ znacznej poprawie, ale z pewnością dzięki przyjemnemu powiewowi i chwilowym lekkim ochłodzeniom spowodowanym przelotnymi deszczami w ogóle jestem w stanie choć odrobinę zebrać myśli.

W międzyczasie wiele tematów przewinęło się przez mój RAM, ale nie zdecydowałem się poruszyć żadnego, ponieważ przy mózgu w trzech czwartych zlasowanym nie powinno się poruszać poważnych zagadnień.

Jest sezon ogórkowy, więc może lepiej opowiem jedną z historii rodzinnych mojego Taty.
Mój Tata często wspominał rodzinę, której ja już żadną miarą nie mogłem poznać, ponieważ ludzi ci pomarli przed moim urodzeniem, zaś z ich dziećmi kontakty się urwały. Trzeba jednak przyznać, że wśród dalekich krewnych oryginałów nie brakowało.

Mój Tata, jako młody chłopak tuż po wojnie często odwiedzał wujostwo Z. Prawdopodobnie jego miłość do nich nie była tak zupełnie bezinteresowna, ponieważ każda jego wizyta kończyła się jakimś „prezentem” w postaci banknotu i to banknotu od ciotki i od wujka.
- Masz, tylko ciotce nic nie mów – zastrzegał wuj Z.
- Trzymaj, tylko nic nie mów wujkowi – mawiała ciotka Z wciskając banknot.
Jak tu nie kochać takich wujostwa?

Byli to ludzie zamożni, ponieważ posiadali sklep z rybami z olbrzymim akwarium i aneksem restauracyjnym. Na bieżąco działała dostawa świeżych ryb zarówno morskich jak i słodkowodnych (jak to było możliwe zaraz po wojnie pod rządami komuny nie wiem, ale fakt jest taki, że interes działał doskonale). W sklepie można było kupić ryby na wynos, a można było również podejść do akwarium, wskazać konkretną rybę, po czym dostać ją pięknie usmażoną ze wszystkimi pysznymi dodatkami.

W sklepie wujostwa Z. stołowali się ubecy, którzy zgodnie z zasadą, że „ryba lubi pływać” życzyli sobie również alkoholu, na którego wyszynk sklep nie miał koncesji. Sprawę rozwiązywało się tak, że wódkę przynoszono bądź ze sklepu monopolowego, bądź z jakiejś sąsiedniej restauracji. Widocznie ubekom smakowały ryby, ponieważ nikt się nigdy nie czepiał serwowania alkoholu w sklepie bez koncesji. Problem jednak w tym, że zaczęła się „wojna o handel” i wujostwo Z. zaczęło być nękane podatkami i domiarami. Wujek Z. zapłacił jeden domiar, zapłacił i drugi, ale skoro stalinowski fiskus widział, że ktoś płaci, wychodził z założenia, że może zapłacić jeszcze więcej. Zresztą nie o to przecież chodziło. Celem tych licznych domiarów było załamanie „prywaciarza”, który dobrowolnie zwijał interes. Tak też się stało ze sklepem wujostwa Z. Mnie dzisiaj nurtuje dlaczego nie pomogli mu znajomi ubecy, skoro byli jego najlepszymi klientami?

O ile dobrze pamiętam, wujek Z. później dostał chyba nawet jakąś kierowniczą posadę w firmie państwowej, więc generalnie źle nie skończył, choć jego doskonały sklep z rybami musiał ulec samolikwidacji.

Wujostwo Z. słynęli w rodzinie z jeszcze jednego powodu. Byli to ludzie bardzo otyli, którzy kochali jeść. Jedli kilka obfitych posiłków w ciągu dnia, ale również regularnie budzili się w środku nocy, szli do kuchni i przyrządzali sobie solidny posiłek – często na gorąco.

Z opowieści rodzinnych wujostwo Z. jawi się jako bardzo sympatyczna para uroczych grubasów i obżartuchów z talentem do prowadzenia interesu rybnego. Byli ludźmi o złotych sercach, co objawiało się w hojności wobec młodego kuzyna. Szkoda, że nie były to czasy przychylne dla wolnej przedsiębiorczości, a w związku z tym przedwojenni biznesmeni musieli zniknąć, zaś po roku 1989 nowe ich pokolenie musiało się wszystkiego uczyć na własnych błędach, a że często nauczyło się, że najważniejsza w interesach jest chciwość w swojej bezpośredniej i pierwotnej formie, mamy to, co mamy.

wtorek, 3 lipca 2012

"Polaczkowatość" jako konstrukt leniwych umysłów


Przeczytałem ostatnio kilka tekstów będących rzekomo reakcją (nazwijmy ją B) na reakcję (nazwijmy ją A) w związku z pewnym radiowym „dowcipem” wypowiedzianym przez Osobę-której-nazwiska-nie-wolno-wymawiać-żeby-jej-nie-przysparzać-popularności, (dalej zwaną OKNNW) i jej koleżkę-którego-nazwiska-nie-warto-wymawiać-bo-po-prostu-nie-warto (dalej nijak nie zwaną, bo już nie wspominaną).

Przeczytałem sobie więc tekst znanego prezentera a od niedawna naczelnego polskiej wersji znanego i szanowanego czasopisma amerykańskiego, który gani ten występek, ale robi to dlatego, że generalnie jest po stronie OKNNW, gdyż ogólnie rzecz ujmując OKNNW to byczy facet, nie tak jak inne „grzeczne miernoty”, ma odwagę piętnować rozpowszechnione stereotypy.

Potem przeczytałem bardzo dobry tekst, naprawdę dowcipny, choć gorzki w swoim sarkazmie autorstwa Marcina Mellera (http://opinie.newsweek.pl/ja-cierpie-za-miliony,93547,1,1.html ), w którym wczuwa się w rolę „satyryka”, który się w swojej misji zagubił (czyli takiego OKNNW) i robi rzeczy podłe a głupie, natomiast tłumaczy się, że to przecież tylko dowcip.

Wczorajszy felieton z „Przekroju” autorstwa Marty Karaś i Ilony Witkowskiej pt. Taka, kurwa, konwencja ( http://www.przekroj.pl/artykul/906094.html ) powalił mnie wręcz na kolana ujęciem problemu – cholernie zjadliwym, kpiącym z całej koncepcji rzekomych „konwencji” przykrywających zwyczajne chamstwo i prostactwo. Autorki nie tylko wykpiły tłumaczenia własnego chamstwa poprzez chęć sparodiowania chamstwa innych, ale pojechały po całości zjawiska OKNNW i polskiego świata celebrytów (już się niby przyzwyczaiłem, ale nadal trudno mi opanować odruch wymiotny przy tym obcym ciele w polszczyźnie).

Dzisiejszy tekst Manueli Gretkowskiej (http://spoleczenstwo.newsweek.pl/gretkowska-o-wojewodzkim--glupie-ludzie,93629,1,1.html ), mimo, że też napisany z polotem, nie mógł już przebić dwóch pań z „Przekroju”. Jednak to on zainspirował mnie do napisania tych słów. Otóż pisarka zwana przez niektórych skandalistką, również ostro skrytykowała OKNNW, zarzucając mu właśnie brak zaznaczenia konwencji, bo o ile np. Sacha Cohen stwarza postać Borata i w ten sposób wszystkie niepoprawne politycznie i chamskie odzywki wkłada w usta postaci przez siebie stworzonej, to OKNNW był na tyle leniwy (no bo chyba nie głupi), żeby sobie taki detal darować. Uważam, że OKNNW jest po prostu ofiarą  postmodernizmu, który miesza świat realny ze światem konwencji, każe autorom beletrystyki udawać, że tworzą dokumenty historyczne, czy filmowcom kręcić kompletnie fikcyjne obrazy „dokumentalne”. Tutaj błazen zapomniał po prostu w odpowiednim momencie zaznaczyć, że teraz już gra. Oczywiście, ci którzy go znają i kochają, albo ci, którzy są bystrzy i inteligentni, ci w lot jego nagłe metamorfozy wyłapują. Fajnie, tylko że problem w tym, kogo właściwie w tym momencie OKNNW chciał zagrać? Znowu plus dla dziewczyn z „Przekroju”, które przytomnie zapytały, czy ktoś kiedykolwiek przeprowadzał jakieś badania na temat polskich stereotypów na temat Ukrainek?

Tutaj dochodzimy do tematu, który mnie nurtuje. Otóż kilka lat temu przeczytałem książkę Rafała Ziemkiewicza pt. „Polactwo”. Jako apologeta przedwojennej endecji, „Polaczków” pojmuje on inaczej niż Manuela Gretkowska. Dla Rafała Ziemkiewicza są to ludzie bezideowi, żyjący papką medialną, drobni cwaniacy i cyniczne gnojki, którym obce są wartości wspólnoty narodowej. Przy tym Ziemkiewicz piętnuje również tych, którzy polskość pojmują anachronicznie (czyli tak jak niektórzy przed „Myślami nowoczesnego Polaka” Dmowskiego) i znajdują się pod nieustającym wpływem romantycznych głupot odziedziczonych po Mickiewiczu.

„Polaczek” w rozumieniu obozu przeciwnego, a więc takiego, do którego zalicza się zarówno Manuela Gretkowska, Tomasz Lis, czy OKNNW, to katolik o ciasnych horyzontach, nienawidzący inności, a więc antysemita, ksenofob (szczególnie rusofob, nieco mniej germanofob), homofob i w ogóle –fob, bo jest to chodzący kłębek fobii. Nie trzeba dodawać, że pewnie nosi wąsy, chodzi w skarpetkach do sandałów i pije kawę w szklance.

Dla jeszcze innych, w tym np. moich znajomych, „Polaczek” (często małą literą), to pozbawiony godności własnej dupek, który bez wazeliny wchodzi w odbyt przedstawicielom nacji obcych.

Jak widać „polaczkowatość” różne ma oblicza, a największy z nią problem jest taki, że to cholernie podły wirus językowy. Kto czytał już kilka moich tekstów na blogu, ten wie, że święcie wierzę w metaforyczność języka. Pojęcia, które zostały utkane z metafor nie mają generalnie substancji, ale za to potrafią mieć ogromną moc sprawczą. „Polaczek” to gotowy do użycia termin-pałka, którą można walić po łbie praktycznie każdego, kto nam nie pasuje.

Marnym pocieszeniem jest to, że analogiczne zjawiska występują również w innych kulturach. Żydzi krytykując swoich rodaków bądź współwyznawców, również używają pejoratywnych określeń na całość negatywnych zjawisk utożsamianych ze swoim narodem. Afro-Amerykanie pogardliwie (czasami pieszczotliwie) nazwą swojego sąsiada „czarnuchem”. Tego typu zwroty, wzięte często z języka grup im wrogich, są zarezerwowane jednak tylko dla przedstawicieli tych społeczności, ponieważ każdy inny ich używający byłby uznany właśnie za przedstawiciela takiej wrogiej grupy.

Niby można się bawić w taką „konwencję” – piętnujmy to, co w nas złe, bo przecież my, ludzie dobrej woli, mamy obowiązek zło wytykać. Jestem cały za, ale…

Po pierwsze radziłbym piętnować konkretne cechy, a najlepiej konkretne cechy konkretnych ludzi. Jeżeli jedziemy po „Polaczkach” to tak naprawdę nigdy nie wiadomo po kim. Być może po całości, w tym np. po własnych matkach czy dzieciach. Używając określenia „Polaczek’ czy „polaczkowatość”, czy nawet „polactwo”, ustawiamy się niejako poza tym zjawiskiem, w zarozumiałości swojej uważając się za tych lepszych. Jest to zjawisko porównywalne z syndromem „młodych wykształconych z dużych miast”. W tym wypadku byle osiołek z trójkowym dyplomem szkoły rozdającej tytuły za pieniądze jedynie z tytułu głosowania na PO może się czuć kimś ważniejszym od profesora z poważnym dorobkiem naukowym, który opowiedział się po stronie PiS (np. nieżyjącego już profesora Religi).

Trochę wiem, jak to działa. Ludzie, którzy zajmują się tworzeniem tekstów (naukowcy, pisarze), są niezwykle dumni, kiedy uda im się z wielu rozmaitych zjawisk wyekstrahować jakiś element, który wydaje im się tym zjawiskom wspólny i w dodatku nadać mu nazwę. Wymyślenie nowego terminu niektórych przyprawia od rozkosz porównywalną z orgazmem. Problem w tym, że w całym tym procesie faktyczna ekstrakcja owego wspólnego elementu, co przecież wymaga poważnych badań i przemyśleń, często nie jest aż tak ważna. O wiele fajniejsze jest ukucie nowego terminu, zaś jego pokrycie w rzeczywistości, czy też precyzja owego pokrycia, to sprawa najmniej ważna.

Owszem znam np. pewną starszą panią, która swojemu synowi (staremu chłopu, tak jak ja) tłumaczy, żeby broń Boże nie oglądał kanału Religia TV, ponieważ za to się idzie prosto do piekła. Znam inną kobietę, która naprawdę uważa, że teoria ewolucji to szatańska sztuczka odrywająca ludzi od prawdziwej wiary. Ale przy tym wiem, że ta pierwsza jest dobrą babcią, zaś druga wspaniałą matką pięciorga dzieci, którym zapewnia wszystko, co im potrzebne do dobrego rozwoju, ponieważ we wszystkich innych sprawach jest osobą bardzo trzeźwo myślącą.

Antysemityzm jest zjawiskiem w Polsce dość powszechnym, ale mało kto sobie zadaje trud, żeby z takim początkującym krytykiem żydowskości porozmawiać. Często się może okazać, że ludzie powtarzają tylko to, co wynieśli z domu, zaś sami nienawistnikami wcale nie są. Ale po co z nimi rozmawiać, skoro można wyśmiać, wychodząc z założenia, że oni antysemitami być przestaną, ponieważ przestraszą się obciachu. Nie przestraszą. Jeszcze bardziej zamkną się w środowisku podobnych sobie.

Homofobia jest pewnie tak samo powszechna, ale znowu napiętnowanie nic tutaj nie da. Wręcz przeciwnie. Walka z homofobią musi się opierać na edukacji i rozmowach. Wymaga to dlugiej pracy u podstaw.

Gdybyśmy sięgnęli do „polactwa” Ziemkiewicza, to znowu mógłbym podać cały szereg przykładów znajomych, którzy faktycznie może i nie są zbyt wykształceni i mądrzy, może nie potrafią w sobie wzbudzić żalu za ofiarami katastrofy smoleńskiej, albo w ogóle nie mają pojęcia o tym, co się wydarzyło w Katyniu, ale są ludźmi sympatycznymi, szanowanymi i lubianymi w swoim środowisku, wykonują dobrze swoją pracę i za to należy im się szacunek.

Dodajmy, że nie ma czegoś takiego jak „statystyczny Polak”. Kombinacja wszystkich najgorszych cech, owszem może się zdarzyć, ale najczęściej w każdym z nas te negatywne zjawiska mieszają się z całkiem pozytywnymi w bardzo różnych proporcjach. Jeżeli więc satyryk chce cokolwiek piętnować, to niech się bardziej przyłoży i poszuka konkretnych zjawisk. Jeżeli natomiast za cel swojej krytyki wybrał sobie jakiego mitycznego „statystycznego Polaka”, to sytuacja jest podwójnie i straszna i śmieszna, bo oto z jednej strony atakuje kogoś, kogo w rzeczywistości nie ma, zaś kumuluje przeciwko sobie nienawiść wielu.

Proponuję wszystkim, którzy mają ambicje i pretensje intelektualne, żeby nie ulegali czarowi słów-wirusów. Ja nie wiem, czy w Niemczech, we Francji, czy w Anglii ktoś ukuł słowo odpowiadające naszemu „Polaczkowi”. Jestem natomiast przekonany, że zjawiska mu przypisywane z całą pewnością w tych krajach występują. Tam się jednak krytykuje bigoterię, fanatyzm, ksenofobię itd., a nie „niemiaszkowatość” czy „francuzikowatość”. Nasi samozwańczy nauczyciele tolerancji ukochali „polaczkowatość”, co świadczy niestety ale o pewnym lenistwie intelektualnym objawiającym się w ubogości słownictwa.

Na koniec mam prośbę do wszystkich Czytelników. Pomóżcie mi znaleźć jak najwięcej przykładów użycia słowa „Polaczek”, albo „polaczkowatość” u Gombrowicza i Mrożka.

To tak przy okazji, bo kiedy czytam, lub słyszę, że ktoś przyrównuje OKNNW do tych pisarzy lub do twórców Monty Pythona, to na usta ciśnie mi się pytanie, czy ten ktoś kiedykolwiek czytał tych autorów, albo widział Monty Pythona. A jeśli tak, to czy nie widzi różnicy klas? 

A Manuela Gretkowska jest na OKNNW wściekła, bo tak naprawdę jest po jego stronie. Nie wyjaśniła jednak dlaczego, a szkoda.

poniedziałek, 2 lipca 2012

"Lalala" w wersji psychodelicznej


Skończyło się Euro 2012 i zacząłem się zastanawiać „jak teraz będziemy żyć”, ale to tylko taki żart, bo jest całe mnóstwo rzeczy do zrobienia. Całe stosy książek do przeczytania i filmów do obejrzenia.

Przy okazji, brat znajomego umieścił na FB piosenkę węgierskiej grupy Omega, którą my, Polacy znamy jako „Dziewczynę o perłowych włosach”. Był to utwór niezwykle popularny w latach 70. ubiegłego stulecia, kiedy to będąc w szkole podstawowej usłyszałem niewiele starszych od siebie kolegów grających na gitarach i śpiewających „Miała szesnaście lat, chciała poznać życie i świat” i zapałałem wielką chęcią opanowania sztuki gry na gitarze.

W tym samym czasie słuchaliśmy też wielu utworów zachodnich grup rockowych, czy też hard rockowych, bo kwestia polegała na tym, żeby je jakoś odróżnić od klasycznego rock’n’rolla z lat 50. Między innymi słuchaliśmy grupy Urial Heep.

Piszę o tym, ponieważ od dawna nurtował mnie temat motywu „lalalala” w muzyce. Niewątpliwie wielu z Was taki problem wyda się co najmniej zabawny, a niejeden pomyśli, że mi do reszty odbiło. Chciałbym jednak zastanowić się nad tym problemem całkiem poważnie.

Kiedy byłem dzieckiem, uważałem, że piosenkarz śpiewa „lalalala”, kiedy zapomni tekstu. Byłby to więc taki dość niewyszukany wypełniacz maskujący własne lenistwo. Chyba sam tego nie wymyśliłem, tylko tak mnie poinformował ktoś z najstarszego pokolenia w rodzinie.
Wkrótce jednak o tym zapomniałem, zwłaszcza, że w wielu utworach muzycznych tekst wydawał się całkiem spójny, a i tak występowało w nim „lalala”. Nie samo „lalala” jest więc najważniejsze, ale sposób, w jaki je śpiewano.

Otóż w większości piosenek pop, albo wręcz w twórczości ludowej (no tutaj częściej występowało „dana dana”) „lalala” było sygnałem do powszechnej zabawy z udziałem publiczności, gdyż był to element bezpretensjonalny i radosny. Jak już pojawiło się „lalala”, często połączone z "everybodycznym" klaskamiem, to z pewnością żadnej ambitnej muzyki spodziewać się nie było można, ponieważ był to sygnał, że cała piosenka jest z natury biesiadna i beztroska, tudzież cała w tonacji majorowej (dur).

I teraz pojawiają się muzycy rockowi i też śpiewają „lalala”, ale nie jest to żadne beztroskie i biesiadne śpiewanie głupawej sylaby z braku lepszego tekstu, ale „lalala” jakieś takie dziwne, żeby nie powiedzieć złowieszcze. Niby to nadal to samo wesołe „lalala”, ale melodia mówi coś zupełnie innego. Ktoś, kto wpadł na pomysł wykorzystania prymitywnego „lalala” w psychodelicznej muzyce rockowej lat 70., był geniuszem artystycznej perwersji. Przewrotnym sukinsynem był jakimś i kropka. Nie wiem, kto był pierwszy, ale faktem pozostaje, że na mnie takie hard rockowe „lalala” robiło wrażenie niczym zabawka dla dzieci okazująca się potworem z horroru (lalka Chucky).

Zresztą sami posłuchajcie.


To była Omega, a teraz Uriah Heep i ich July morning (całkiem na czasie)




Przyznacie, że to "lalala", rozwlekłe i w dziwnej tonacji, brzmi nieco "niesamowicie"?