czwartek, 29 sierpnia 2013

Powieść w internecie



Dwa lata temu napisałem powieść. Jest to z jednej strony satyra na mentalność pewnej grupy polityków, ale z drugiej również próba zrozumienia mechanizmów tworzenia się takiej mentalności. Generalnie próba zrozumienia to moja słabość. Przez nią nigdy nie potrafię kategorycznie kogokolwiek posłać do diabła, bo zawsze doszukuję się w kimś ziarnka dobrej woli. W czasach wyraźnych podziałów, w których ludzie kierujący się tylko jednym kryterium potrafią w czambuł potępić kogoś, kto we wszystkich innych sprawach może mieć rację, postawa typu „próbuję zrozumieć” jest skazana na klęskę. W rozpolitykowanej i brutalnie chamskiej rzeczywistości przestrzeni publicznej, zwłaszcza tej internetowej, tego typu podejście nie tylko narażone jest na krytykę, ale, co gorsza, na kompletne niezrozumienie. Ludzie myślący w kategoriach walki politycznej w ogóle go nie pojmą, ponieważ będą się doszukiwać mniej lub bardziej ukrytych aluzji popierających jedną z politycznych opcji, a krytykujących innych.

Ponieważ polska scena polityczna nie podoba mi się jako całość – jesteśmy krajem pozostającym w rękach kilku gangów z dyktatorami na czele, które trzymają kraj w kleszczach swoich partyjno-personalnych sporów, których treść z kolei najczęściej mnie nie dotyczy ani nie interesuje, mam dystans do całości. Uważam, że zajmowanie się polityką w Polsce (pewnie gdzie indziej też, ale mieszkam w Polsce i jej sprawy są mi bliskie) musi prowadzić albo do obrośnięcia grubą skórą cynizmu i bezczelności, albo musi nieuchronnie prowadzić do jakiejś mniej lub bardziej ostrej formy paranoi.

Bardzo popularne jest przed tego typu historiami zastrzec, że wszystkie postaci są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa z osobami prawdziwymi przypadkowe. Oczywiście wszystkie moje postaci są fikcyjne, natomiast podobieństw nie da się absolutnie uniknąć. Niemniej przedstawieni w tekście ludzie nie są dokładnym odzwierciedleniem prawdziwych polityków. Niektórym przypisałem cechy kilku, a niektóre po prostu zmyśliłem, ponieważ w założeniu jest to powieść, a nie dokument, czy jakiś polityczny „alfabet”. Problemy w niej przedstawione, jak mi się wydaje, są jednak warte refleksji. Nie próbuję dawać Czytelnikowi ani rad ani recept na to, jak polski świat polityki miałby wyglądać, bo od tego są manifesty polityczne lub opracowania naukowe. Pewnych rzeczy do końca nie pojmuję, dlatego je opisuję i próbuję je sobie jakoś uporządkować. Z tej niemocy zrozumienia naszej niezbyt zdrowej rzeczywistości powstała moja powieść pt. Pamiątki Żuberskiego.

Tytuł nawiązuje do Pamiątek Soplicy Henryka Rzewuskiego, bo też jest to również próba opisu pewnego okresu w historii Polski z bardzo subiektywnego punktu widzenia człowieka o pewnych poglądach, ale któremu również nieobce są wahania i wątpliwości, które jednak potrafi szybko zracjonalizować przy pomocy odniesienia się częściowo do swojego systemu wartości, a częściowo do niezbyt chlubnej cechy polityka, jaką jest giętkość i umiejętność przystosowania się do każdej sytuacji nawet wbrew własnym przekonaniom.

Mój tekst próbowałem opublikować w sposób tradycyjny, tzn. wysyłając go do kilku wydawnictw. Dwa odpisały po kilku miesiącach uprzejmie wyrażając brak zainteresowania publikacją, kilka innych w ogóle się nie odezwało. Istnieje oczywiście droga, którą przeszło kilku całkiem znanych z historii literatury pisarzy, czyli wydanie powieści za własne pieniądze (od razu przychodzi do głowy Wahadło Foucaulta Umberto Eco i wydawnictwo, które miało dwa wejścia od dwóch różnych ulic – z jednej strony była to poważna instytucja publikująca uznanych autorów, a z drugiej wydawnictwo dla grafomanów gotowych wyłożyć każde pieniądze, żeby móc się pochwalić autorstwem książki). W internecie ogłaszają się nawet takie wydawnictwa oferujące profesjonalną obróbkę tekstu, opracowanie okładki itp. itd. za opłatą, która raczej nie ma szans na zwrot. Postanowiłem więc skorzystać z możliwości, jaką daje w dzisiejszych czasach światowa sieć, a przy tym postąpić wg zwyczaju znanego już w XIX wieku, a mianowicie opublikować moją powieść w odcinkach na osobnym blogu.

Ponieważ wiem, że czytanie e-booków i w ogóle czytanie dłuższych tekstów z monitora komputera nie jest jeszcze zbyt popularne, co tydzień będę umieszczał fragment Pamiątek Żuberskiego pod adresem http://pamiatkizuberskiego.blogspot.com , co, mam nadzieję, uniemożliwi zmęczenie czytaniem. Życzę miłej lektury.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Refleksja na temat saduceuszy, czyli o religii bez wiary w życie pozagrobowe



Jednym z podstawowych założeń teorii dotyczących genezy myślenia religijnego jest strach przed śmiercią i potrzeba nadziei na jakąś formę pozagrobowego bytu. Nasze czysto ludzkie poczucie sprawiedliwości opartej na systemie kar i nagród z kolei prowadzi do wiary w niebo/raj i piekło. Ponieważ trudno się pogodzić z wiecznym cierpieniem za grzechy popełnione w przeciągu jednego życia, zaproponowano koncepcję czyśćca, skąd po odbyciu przepisanej kary, dusza z czystym kontem udaje się już do nieba. Oczywiście nawet w obrębie chrześcijaństwa nie ma tu jednomyślności, bo np. w prawosławiu nie uznaje się wiary w czyściec. Tak czy inaczej dominujące religie monoteistyczne wywodzące się z mozaizmu zakładają życie pozagrobowe, przy czym ci, którzy na to zasługują mogą liczyć, że będzie to dobre życie.

Można postawić tezę, że wiara w życie pozagrobowe to swoiste zastosowanie zasady „odroczonej nagrody”, bo przecież nie każdemu dane jest osiągnąć godny poziom życia na ziemskim łez padole. Wiara w nagrodę na innym, lepszym, świecie z jednej strony jest siłą motywującą do życia i znoszenia cierpienia, a z drugiej pewnym społecznym „wentylem bezpieczeństwa” – niewolnik nie buntuje się i nie zabiega o lepsze warunki życia, ale posłusznie cierpi, bo wie, że czym więcej cierpi teraz, tym obficiej będzie nagrodzony po śmierci. Nadzieja na lepsze życie po życiu wydaje się więc być jednym z podstawowych czynników religiotwórczych.

Tymczasem koncepcja pośmiertnej kary i nagrody za prowadzenie się podczas bytowania ziemskiego nie jest wcale aż tak stara, jak nam się wydaje. W koncepcjach religijnych ludów starożytnego Bliskiego Wschodu, czy to w Egipcie, czy to w Mezopotamii, czy też na terenie tzw. Syrii (obejmującej również dzisiejszy Liban i Izrael), życie pozagrobowe co prawda występowało, ale była to najczęściej jakaś bardzo mało ciekawa egzystencja w jakimś ciemnym i dusznym miejscu, udanie się do którego każdy chciał odwlec. Co prawda egipskie „księgi umarłych”, w które wyposażano grobowce wskazują, że godziwe życie nie naznaczone krzywdą innych się w jakiś sposób opłacało, ale mimo wszystko nawet sprawiedliwi nie mogli liczyć na jakieś pośmiertne luksusy. No, chyba, że się było władcą i po śmierci dołączało się do bogów. Mieszkańcy Mezopotamii modlili się przede wszystkim o długie życie (to doczesne), ponieważ nie oczekiwali niczego wspaniałego po śmierci. Koncepcje Wysp Szczęśliwych dla tych, którzy nikogo nie skrzywdzili, czy Pól Elizejskich dla herosów, co prawda pojawiają się w greckiej mitologii, ale trudno określić, czy wierzono w nie od najdawniejszych czasów, ponieważ opisy wizyt bohaterów w Hadesie ukazują go jako miejsce mało ciekawe, gdzie duszę pędzą żywot cieni pozbawionych pamięci (po skosztowaniu wody z Lete). Nawet jednak Wyspy Szczęśliwe nie są miejscem, gdzie szlachetni zmarli obcują z bogami.

Niewiele dowiemy się o życiu pozagrobowym z Tory, czyli pierwszych pięciu Ksiąg Biblii Hebrajskiej przez chrześcijan zwanej Starym Testamentem. W późniejszej Księdze Samuela przeczytamy o czarownicy z Endor, która na rozkaz króla Saula wywołała ducha zmarłego sędziego Samuela, który przebywał w Szeolu, miejscu podobnym do greckiego Hadesu, czy świata zmarłych innych ówczesnych ludów semickich. Przy okazji autor podkreśla niedopuszczalność takich praktyk, jak zakłócanie spokoju zmarłych. Prawdopodobnie, bo żadnej pewności co do tego mieć nie możemy, dopiero kontakty Judejczyków z religijnością perską wprowadzają pewne nowe przestrzenie do żydowskich koncepcji religijnych. Prawdopodobnie to wtedy pojawi się wyraźniejsza dychotomia dobra i zła, gdzie Bóg to już mniej skłonny do niepohamowanego gniewu nerwus i zazdrośnik, a raczej władca dobry choć sprawiedliwy (Szatan w Biblii Hebrajskiej nigdy nie uzyska statusu absolutnego zła, jak Aryman w zoroastryzmie). Część uczonych uważa, że nazwa żydowska szkoła religijna faryzeuszy wywodzi się od słowa pharsim, czyli Persowie, jak pierwotnie nazywano jej przedstawicieli. Niewątpliwie Bóg Jezusa i jego uczniów to jest ten sam Bóg, który posyła dobrych „na łono Abrahama”, a złych do piekła. Tak przy okazji – chrześcijańska koncepcja, że Jezus podczas swojego stanu śmierci udał się do „piekieł” i stamtąd uwolnił wszystkich starotestamentowych patriarchów, proroków itd., ponieważ wcześniej niebo było po prostu zamknięte dla wszystkich, kłóci się z przypowieścią o Łazarzu i bogaczu z Ewangelii wg św. Łukasza. Historię Łazarza, który poszedł do nieba i bogacza, który cierpiał katusze w piekle, Jezus opowiedział przecież jeszcze przed swoją śmiercią i zmartwychwstaniem.

Na tym tle fascynuje mnie inna żydowska szkoła religijna i zarazem ugrupowanie polityczne, a mianowicie saduceusze. Dowiadujemy się o nich z Ewangelii św. św. Mateusza i Marka, oraz od Józefa Flawiusza. Prawdopodobnie ich nazwa wywodzi się od Sadoka, pierwszego arcykapłana Pierwszej Świątyni (Salomona), choć wszystko, co jest związane czasami Salomona jest wielce niepewne. Tak czy inaczej saduceusze stanowili swego rodzaju żydowską arystokrację, sprawując kontrolę nad Świątynią (tutaj mowa oczywiście o Świątyni Heroda) jako kapłani i arcykapłani (choć saduceusze nie mieli monopolu na kapłaństwo). Znani byli z ugodowej polityki wobec obcych władców – najpierw hellenistycznych, a później rzymskich, przez co nienawidzili ich zeloci. Co jednak mnie szczególnie wprawia w zdumienie, to fakt, że przedstawiciele tego ugrupowania (często w literaturze nazywanego dość niefortunnie sektą) nie wierzyli w życie pozagrobowe, w zmartwychwstanie czy nadejście Mesjasza (to były koncepcje faryzejskie, później również esseńskie i chrześcijańskie). Kapłani, czyli strażnicy religii, którzy nie wierzą w życie pozagrobowe! Coś niesamowitego! Wierzyli przecież w Jahwe, któremu składali ofiary i kultu którego byli depozytariuszami.

Założenie, że jednym z podstawowych elementów genezy religii jest nadzieja na szczęśliwą egzystencję po śmierci na planie fizycznym, wydaje się w tym świetle raczej wątpliwe. Najstarszym czynnikiem religiotwórczym wydaje się jednak strach – strach przed nieznanymi siłami, których jako ludzie nie jesteśmy w stanie kontrolować. Skoro ich nie znamy, to na wszelki wypadek się pokłońmy. Prawdopodobnie dość szybko pojawiły się jednostki nieco inteligentniejsze, które ten strach i skłonność do ukorzenia się przed nieznanym potrafiły wykorzystać dla własnych korzyści i w ten sposób pojawiła się warstwa kapłańska. Tak czy inaczej, postaci ze Starego Testamentu boją się, „by nie pomarli” i to dosłownie, Śmierć jest największą i ostateczną karą, przed którą odczuwają lęk. Pomoc bogów człowiekowi starożytnemu jest potrzebna w bitwie z wrogiem, w pracy na polu i w szeregu aspektów codziennego życia, ale w sensie bardzo dosłownym, praktycznym i dość przyziemnym.

W religiach „prawniczych”, takich jak judaizm, czy islam, ważne jest wypełnianie nakazów prawa i unikanie jego zakazów. Kwestia wiary jest z całą pewnością ważna, ale dopóki żyje się zgodnie z przepisami, nikt specjalnie nie wnika w wiedzę teologiczną członka wspólnoty (oczywiście istnieją teologowie i pojawiają się dysputy między nimi, ale to jest nieco inne zagadnienie). Być może dlatego pomimo różnic i ostrej wzajemnej krytyki między faryzeuszami, zelotami, esseńczykami, wczesnymi chrześcijanami a saduceuszami, nie obserwujemy zjawisk znanych później z walk między różnymi odłamami chrześcijaństwa. Jezus i jego uczniowie wraz z mistrzami (rabinami) faryzejskimi i ich uczniami udają się do Świątyni na wszystkie święta żydowskie. Uznają przy tym charyzmę kapłanów sprawujących kult świątynny, mimo, że to mogą być saduceusze, którzy wierzą w coś zupełnie innego, niż oni.

Obietnica nagrody po ziemskim żywocie nabiera wyraźnych kształtów w judaizmie faryzejskim (rabinicznym), w chrześcijaństwie, a potem w islamie. W tych dwóch ostatnich ważną rolę zaczyna spełniać kult męczenników poległych za wiarę. Oni mają zapewnioną nagrodę w postaci niebiańskiego raju, przy czym muzułmanie posiadają jego plastyczny opis z winem i hurysami. Skoro pięknie jest zginąć za wiarę, życie doczesne przestaje się tak bardzo liczyć. Całe szczęście, że prawa biologii, w tym instynkt samozachowawczy, często okazują się silniejsze od chęci poświęcenia życia w nadziei na lepszy byt na tamtym świecie, bo inaczej chyba Europa i Bliski Wschód dawno by się wyludniły w wyniku masowego poddawania się męczeństwu.

Wracając do saduceuszy – religia bez wiary w życie pozagrobowe z pewnością nie promowała poświęcenia życia za cokolwiek, w związku z czym całkiem możliwe, że tworzyła postawy dość egoistyczne. Tego jednak wiedzieć nie możemy, ponieważ nasza wiedza o tym ugrupowaniu jest nader skąpa.

piątek, 23 sierpnia 2013

Sierpniowy deszczyk

Uwierzywszy prognozie pogody podanej w telewizji, byłem przekonany, że w Białymstoku już dzisiaj padać nie będzie. Wyszedłem więc do laryngologa bez parasola. Deszcz na szczęście nie był ulewny, natomiast wywołał we mnie pewien pozytywny nastrój, coś jak miłe wspomnienie z dzieciństwa. Przyszło mi też do głowy 17 sylab:



poranny spacer
krople deszczu
rozbijają się o głowę

wtorek, 20 sierpnia 2013

O podaży wiadomości "ze świata"



Upadek poziomu wiedzy ogólnej wśród naszego społeczeństwa ma szereg przyczyn. Reforma systemu oświatowego, który nie wiadomo dlaczego postanowiliśmy wzorować raczej na amerykańskim niż na fińskim czy niemieckim, osiągnęła jedynie to, że obcięto godziny wielu przedmiotów, w tym historii czy geografii (w niektórych klasach szkoły podstawowej do jednej tygodniowo przy nienaruszalnych dwóch godzinach religii), natomiast nie wprowadzono w zamian niczego, co faktycznie realizowałoby postulat przygotowania młodych ludzi do praktycznych zadań czekających ich w codziennym życiu. Jednym słowem, zlikwidowano „nadmiar” wiedzy i nie zaproponowano niczego w zamian. Jeżeli przy tym od czasu słyszę głosy ludzi nie tylko młodych, ale również i tych po trzydziestce, że tej wiedzy „akademickiej” jest w szkole nadal zbyt dużo, mam ochotę udać się nad rzeki Babilonu i zapłakać, bo to ci ludzie będą wprowadzać kolejne reformy oświatowe i doprowadzać do kompletnego zidiocenia kolejnych pokoleń.

Kilka tygodni temu pisałem o gierkowskim „Dzienniku telewizyjnym”, który pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia osiągnął długość półtorej godziny (od 19.30 do 21.00). Poświęcano w nim trochę czasu tematom krajowym (najczęściej „gospodarskie wizyty” Gierka w nowoczesnych fabrykach, gdzie wszystko szło wspaniale), ale również ogromna część antenowego czasu obejmowała wiadomości z zagranicy. Kiedy w szkole przerabialiśmy geografię polityczną świata (nie wiem, czy teraz jest coś takiego, ale się dowiem), na której nasza nauczycielka wymagała znajdywania na mapie wszystkich krajów świata z podaniem ich stolic, praktycznie niewiele musiałem zaglądać do podręcznika, ponieważ większość rejonów świata znałem z telewizji. W radiu i telewizji były programy nie tylko podróżnicze (np. Klub sześciu kontynentów z redaktorem Badowskim, czy filmy Tony’ego Halika), ale również publicystyczne dotyczące problemów międzynarodowych, w których wypowiadali się co prawda zdeklarowani komuniści, ale za to o ogromnej wiedzy na tematy, na które się wypowiadali.

Media zeszły na psy z tych samych powodów, dla których prywatne szkoły wyższe w Polsce nigdy nie osiągnęły poziomu państwowych. Głównym powodem jest oczywiście schlebianie klientowi (odbiorcy/studentowi). Student jest zbyt słaby, żeby pojąć pewne trudne zagadnienia – wyeliminujmy te zagadnienia. Widz woli oglądać idiotów robiących z siebie jeszcze większych idiotów – dajmy im idiotów. Taki jest rynek.

„Specjaliści” od wolnego rynku, ludzie, którzy odnieśli sukces w biznesie, uczą dziś młodych ambitnych – „zanim się za coś weźmiesz, sprawdź, czy będzie na to zapotrzebowanie, bo inaczej stracisz tylko pieniądze”. Poniekąd jest to bezsprzeczna prawda. Niemniej, gdyby producenci pierwszych samochodów, którzy byli nie tylko biznesmenami, ale przede wszystkim pasjonatami tego, co robili, pytali ludzi o ich potrzeby związane z wehikułem napędzanym benzyną, zapewne otrzymaliby odpowiedź, że wystarczą im koleje i powozy konne, zaś masy biedaków czy nawet przedstawicieli klasy średniej w ogóle nie podróżowały, więc zapotrzebowanie byłoby żadne. Henry Ford dał Amerykanom, nawet tym mniej zamożnym, możliwość zakupu samochodu i wkrótce bez niego trudno było wyobrazić sobie życie.

Ten przykład ze świata gospodarki ma zilustrować pewien mechanizm, który każe nam wychodzić poza doraźne potrzeby i odkrywać nowe przestrzenie, a właściwie wcale nie odkrywać, tylko je tworzyć. Wychodzenie naprzeciw potrzebom większości kończy się tym, że przestaje się dostrzegać jakikolwiek sens w tworzeniu tych nowych przestrzeni, bo ludzie ich nie potrzebują – bo po prostu nie znają.

Czasopisma, czy portale internetowe, które na początku stawiają sobie pewne ambitne cele, a potem dosłownie na oczach czytelników w przeciągu kilku tygodni staczają się do poziomu brukowca epatującego tanią sensacją albo wątpliwej jakości rozrywką to niestety nasza codzienność. Fakt, że sprawy międzynarodowe zniknęły z programów informacyjnych, lub przynajmniej uległy drastycznej redukcji, wynika rzekomo z tego, że widzowie nie byli nimi zainteresowani. Przypomina mi się mąż jednej z moich ciotek, typ Ferdynanda Kiepskiego (niemal dosłownie), który przy każdym filmie, w którym nie było strzelaniny i mordobicia, przełączał kanał telewizyjny mrucząc pod nosem z dezaprobatą „ale gówna nadają w tej telewizji”. Były to czasy, kiedy były tylko 2 kanały. Teraz są takie stacje telewizyjne, które nadają tylko sport lub seriale kryminalne, więc tego typu widzowie mogą się czuć usatysfakcjonowani. Dlaczego jednak telewizja publiczna próbuje z nimi konkurować i jednocześnie na przemian żebrząc i strasząc karami za niepłacenie abonamentu wydaje grube miliony na wątpliwą rozrywkę i tanią sensację, rezygnując z wiadomości ze świata?

Kiedy oglądamy filmy amerykańskie, zwłaszcza te familijne, lub o młodzieży licealnej, uderza ignorancja na temat znajomości Starego Kontynentu. Jeżeli ktoś mówi, że jedzie na wycieczkę do Europy, natychmiast ktoś odpowiada „O, zobaczysz Paryż!” Chwała Woody’emu Allenowi, że w swoich filmach postanowił przy okazji troszkę poduczyć swoich rodaków, pokazując im Barcelonę i Rzym. Jeżeli Europa to Francja i Paryż. Jeżeli Paryż, to tam jedzą móżdżek (czasami ślimaki), co dla każdego prostolinijnego amerykańskiego równiachy jest po prostu ohydą. Lubimy się więc pośmiać z amerykańskiej ignorancji, nie dostrzegając, że kolejne pokolenia Polaków niczym od Amerykanów różnić się nie będą jeśli chodzi o wiedzę o świecie.

Po 1989 r. z publicznej przestrzeni medialnej zniknęła Rosja. Przesadzam? Oczywiście władcy Kremla, Putin, czy w latach 90. Jelcyn, pojawiali się i pojawiają od czasu do czasu, ponieważ są to ludzie, którzy jednak współdecydują o losach świata. Rosja jednak w telewizyjnych programach informacyjnych ogranicza się do pokazania operetkowego ceremoniału otwierania drzwi przez wyprostowanych jak struny „ołowianych żołnierzyków” z „Dziadka do orzechów”, przez które przechodzi Władimir Putin, a potem wygłasza jakieś zdanie. Jako społeczeństwo nie wiemy nic o rosyjskiej kulturze, ani sytuacji wewnętrznej. Oczywiście kto się interesuje, ten sobie te wiadomości znajdzie, ale rzecz w tym, że mało kto się interesuje, bo wystarczają mu stereotypy z dowcipów, które liczą sobie już ponad pół wieku.

Niewiele tak naprawdę wiemy o innych naszych bliskich sąsiadach, w tym o Niemczech, które nadal są jedną z czołowych potęg gospodarczych świata. O Francji słyszymy tylko przy okazji jakichś śmiesznych posunięć socjalistycznego rządu. Tymczasem tylko dramatyczne wydarzenia w Egipcie sprawiają, że od czasu do czasu telewizja zabiera nas do Afryki. Cała reszta tego niezwykle interesującego kontynentu zniknęła ze świadomości polskiego odbiorcy. Bliski Wschód nie daje nam o sobie zapomnieć ze względu na krwawe jatki, jakie sobie gotują nawzajem mieszkańcy tego rejonu, ale np. media niewiele robią, żeby przybliżyć przeciętnemu widzowi fenomen gospodarczy Chin, specyfikę gospodarki Japonii, czy też współpracę mocarstw z ambicjami zagrożenia gospodarczej hegemonii Stanów Zjednoczonych w postaci tzw. BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny). Idę o zakład, że mało kto w ogóle wie o takim zjawisku.

Propaganda mediów komunistycznych była celowa i dobrze zaplanowana. Informacje ze świata zawsze opatrzone były odpowiednimi komentarzami nt. okropności kapitalizmu i zbawiennej roli socjalizmu. Niemniej oglądając pierwszą lepszą migawkę filmową z Nowego Jorku czy Paryża, każdy Polak mógł na własne oczy zobaczyć, że te tysiące samochodów dobrych marek mknących przez szerokie ulice tych miast trochę kontrastują z przekazem o biednych robotnikach uciskanych przez chciwych bogaczy. Paradoksalnie komuna ukręciła sobie bat na własną skórę, ponieważ w pewnym sensie zbytnio wyedukowała społeczeństwo pokazując mu „zbyt wiele” świata.

Nie lubię, kiedy ludzie próbują błyszczeć przy pomocy pewnych klisz, czy sloganów, ponieważ wiem, że chcą wtedy się popisać jakąś „okrągłą myślą”, jakimś podsumowującym stwierdzeniem, po którym nic już nie będzie można dodać, ponieważ wygłaszając taką wyświechtaną myśl, sami już nie myślą. Jedną z takich klisz jest „Głupimi łatwiej rządzić” (najśmieszniejsze jest to, że to stwierdzenie często jest wygłaszane przez osoby, które same nigdy jakoś do nauki się nie garnęły). Z grubsza można się z tym stwierdzeniem nawet zgodzić, choć wcale nie do końca, bo najgorzej, kiedy głupi się zbuntują przeciwko mądrym i wysuną jakieś głupie postulaty, co wcale nie jest takie rzadkie, ale pomińmy już to. Nie wierzę w jakiś zorganizowany spisek, który celowo wpychałby współczesne społeczeństwa w ciemnotę w celu łatwiejszego nim manipulowania. Uważam, że upadek oświaty i to nie tylko w Polsce, bierze się z karygodnego zaniedbania i braku odpowiedzialności. Jeżeli nie znajduje się nikt, kto by masom zaproponował coś ambitnego, czy to w postaci dającego do myślenia filmu, czy książki, czy wiadomości ze świata, one się o to wcale nie upomną. Nigdy nie zapominajmy, że do życia potrzebne jest tylko jedzenie i picie. Potem idzie schronienie przed zimnem i gorącem oraz opadami, potrzeby fizjologiczne i seksualne. Gdyby człowieka na pewnym etapie nie popchnęła jakaś nieznana wcześniej potrzeba (może konieczność, a może tylko ciekawość), być może jako gatunek żylibyśmy obok naszych kuzynów szympansów i goryli na drzewach. Dlatego odwoływanie się tylko do bieżących potrzeb ludzi, nigdy nie wyniesie ich na żaden wyższy poziom. W jednym ze swoich programów Robert Makłowicz powiedział, że narzeka się, że nasze społeczeństwo je zbyt mało ryb, ale od razu wyjaśnił, że przecież wybór ryb w naszych sklepach jest znikomy. „Dajcie nam ryby, a będziemy je jeść!” zakończył emfatycznie. Na tej samej zasadzie może jednak należy, zwłaszcza w telewizji publicznej, zaproponować widzom coś ambitnego, w tym jakąś szerszą wiedzę o współczesnym świecie, a być może więcej ludzi się nią zainteresuje i zacznie o tymże świecie myśleć i rozmawiać.

Trafiłem dziś na ciekawą rozmowę radia TOK FM, w którym bardzo trafnie zauważono, że dzisiaj Ryszard Kapuściński chyba nie miałby w Polsce pracy. Całe szczęście, że jednak ktoś ten problem w ogóle dostrzega.

http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,14463051,W_Egipcie_krwawe_starcia__a_Polacy_jada_na_wczasy_.html#BoxWiadTxt

czwartek, 8 sierpnia 2013

Nowatorski system nauczania w przedwojennej szkole dla dziewcząt



Jak pewnie Czytelnicy mojego bloga wiedzą, jestem absolwentem IV Liceum Ogólnokształcącego im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Nim moja szkoła stała się IV LO, przechodziła różne koleje losu. Przed wojną budynek przy Pomorskiej mieścił Gimnazjum Żeńskie im. E. Sczanieckiej. Właśnie skończono cyfrową obróbkę i umieszczono w internecie numery przedwojennego pisemka uczennic łódzkiego gimnazjum o romantycznej nazwie Młodzieńczy lot. Uważam, że stanowi ono nie tylko nieocenione źródło do historii samej szkoły, ale również do historii wychowania, zwłaszcza wychowania kobiet.

Teksty przedwojennych nastolatek umieszczone w szkolnym periodyku są napisane piękną polszczyzną, świetnie skomponowane, a przy tym pokazują jasno, że autorki były osobami o żywej inteligencji i analitycznym umyśle. Były to dziewczyny ambitne, inteligentne i pracowite, co wskazuje na to, że miały pewne marzenia dotyczące własnej przyszłości, które wcale nie ograniczały się do roli żony i matki.

Gimnazjum Żeńskie im. E. Sczanieckiej wprowadziło pod koniec lat 20. ubiegłego stulecia tzw. system daltoński, który był swoistą rewolucją w podejściu do nauki szkolnej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Dalto%C5%84ski_plan_laboratoryjny) Po przeczytaniu artykułu Ireny Cacko-Niewojskiej, uczennicy klasy VII z 19 listopada 1929 roku, doszedłem do wniosku, że obecnie tkwimy w głębokim średniowieczu i to nie tylko na poziomie szkół podstawowej i średnich, ale również w wielu przypadkach na poziomie uczelni. Boimy się wszelkich eksperymentów, a jak już je wprowadzamy, okazuje się, że nie działają, więc najchętniej wracamy do tradycyjnego systemu nudnych lekcji, odpytywania i klasówek. W sanacyjnej Polsce, jak się okazuje, łódzkie nauczycielki nie bały się zaproponować swoim uczennicom systemu, który przecież dla nich wszystkich musiał stanowić niemałe wyzwanie. Co tu dużo gadać? Był to czas wielkiego entuzjazmu i chęci budowy lepszej przyszłości – kraju jako całości, ale również jego obywateli – w tym kobiet.

Bardzo jestem ciekawy, jak potoczyły się losy autorek wierszy i artykułów umieszczonych w Młodzieńczym locie. Czy przeżyły wojnę, czy zrobiły kariery naukowe, artystyczne itd.? Co się stało z Ireną Cacko-Niewojską, która tak dojrzale opisała doświadczenie z systemem daltońskim?

Pozwoliłem sobie przy pomocy opcji „kopiuj-wklej” przenieść jej tekst tutaj, żebyś, drogi Czytelniku, sam mógł się przekonać, jak wyglądał proces nauczania w Gimnazjum Żeńskim im. E.Sczanieckiej w Łodzi w drugim dziesięcioleciu XX w.

Nasz system daltoński
Dużo mówiłyśmy i rozprawiałyśmy o systemie daltońskim już wtedy, kiedy miałyśmy o nim bardzo mętne pojęcia. Chciałyśmy prawie wszystkie uczyć się według nowego systemu; pociągał nas bardzo, a także przypuszczałyśmy, że mniej będzie się potrzeba uczyć i że niebędzie klasówek.

Wreszcie nadszedł czas, kiedy ten upragniony i wyczekiwany "Dalton" zjawił się w naszem gimnazjum, ale wtedy przekona~ łyśmy się, że nasze przypuszczenia dalekie były od rzeczywistości.

W pierwszych tygodniach praca systemem daltońskim była jakaś gorączkowa, pośpieszna, nawet bezładna. Ten nagły przeskok z systemu klasowego do daltońskiego wyprowadził nas z równowagi, oszołomił. Początkowo dużo pracowałyśmy, gdyż nie byłyśmy jeszcze z nowym systemem obznajmione i nie umiałyśmy wykorzystać czasu, przeznaczonego na naukę, i nie byłyśmy dość sprężyście zorganizowane. Ale to były początki.

Już po kilku miesiącach pracy nowym systemem nabrałyśmy pewnego doświadczenia, więcej pewności siebie, dlatego też praca szła sprawniej, spokojniej, bez gorączkowego pośpiechu, obecnie zaś płynie już normalnym trybem.

Istotą systemu daltońskiego jest samodzielność w pracy. Obecnie systemem daltońskim uczymy się języka polskiego, historji i matematyki. Na każdy miesiąc z wyżej wymienionych przedmiotów mamy podane do opracowania pewne zagadnienia, stanowiące całość. Materjał i wskazówki do opracowania zagadnień są podane w przydziałach. Uczymy się w pracowniach, w których mamy wszelkie pomoce naukowe: książki, mapy, obrazy, tablice, epidiaskop i t. p. Godzin pracownianych w ciągu tygodnia jest 9 -12 zawsze na pierwszych trzech godzinach dnia szkolnego.

W systemie daltońskim bardzo wielką podstawową wprost rolę odgrywa dobra organizacja. Musimy w ten sposób pracować w laboratorjum, aby jak najlepiej czas wykorzystać i wzajemnie sobie nie przeszkadzać. W naszem gimnazjum systemem daltońskim uczą się klasy: V-b, VI-a, VII, VIII-a. Klasy te pod względem organizacyjnym stanowią pewną całość t. zw. gminę. Na czele gminy stoi zarząd, w skład którego wchodzą: przewodnicząca, wiceprzewodnicząca, sekretarka i po dwie przedstawicielki z każdej klasy. Obok zarządu gminy szkolnej istnieje redakcja naszej szkolnej gazetki: "Młodzieńczy Lot." W dni, w których otwarte są pracownie, klasy daltońskie zbierają się w sali, gdzie po sprawdzeniu listy obecności i po modlitwie, dowiadujemy się, z jakich pracowni i W jakich godzinach możemy danego dnia korzystać. Poczem następuje śpiew, wreszcie rozchodzimy się do pracowni.

Materjał miesięczny z historji dzieli się na dwie części: obowiązkowy i nadobowiązkowy. Materjał nadobowiązkowy obejmuje lekturę książek, pewne porównawcze i uzupełniające za-gadnienia ustne i piśmienne. Materjał nadobowiązkowy pogłębia nasze wiadomości, zdobyte przy pracy obowiązkowej, daje nam lepszy, dokładniejszy obraz· epok, które są przedmiotem naszych rozważań.

Przydział miesięczny z języka polskiego dzieli się na kilka grup: pierwsza grupa stanowi przydział pełny, obowiązkowy dla wszystkich. W następnych grupach jest podana lektura dodatkowa i pewne problemy są potraktowane szerzej i głębiej, mz w grupie pierwszej. Nauczycielka wyznacza uczennice do opracowania poszczególnych grup. Z języka polskiego mamy raz na tydzień lekcje zbiorowe, wyjaśniające, na których jesteśmy wprowadzane w tok pracy miesięcznej, analizujemy niektóre trudniejsze ustępy.  Z matematyki przydziały są tylko obowiązkowe, ale zainteresowane mogą korzystać z książek, znajdujących się w bibljotece matematycznej. Raz na tydzień są lekcje wyjaśniające. O wyjaśnienia możemy się takie zwracać w pracowniach do nauczycielek -instruktorek.

Z książek potrzebnych do pracy obowiązkowej korzystamy w szkole, a natomiast książki nadobowiązkowe wypożyczamy nawet do domu. Z przerobionego materjału miesięcznego zdajemy przeważnie pojedyńczo. Egzaminy z języka polskiego i historji mają formę rozmów między uczenicą a nauczycielką; każda może swobodnie wypowiedzieć swoje zapatrywania, spostrzeżenia, uwagi. Po zdanym egzaminie otrzymuje się podpis nauczycielki na specjalnie do tego przeznaczonej karcie miesięcznej. Egzaminy z matematyki zdajemy zbiorowo, po kilka lub kilkanaście.

Nad przedmiotami daltońskiemi nietylko pracujemy w pracowniach, ale także w domu. Trzeba systematycznie i równomiernie ca!y miesiąc pracować, wówczas nie będzie opóźnień w zdawaniu egzaminów ani zaległości w pracy, a materjał zostanie przerobiony dokładnie. Szczególnie zwracano nam uwagę, abyśmy z matematyki uczyły się systematycznie, codziennie. Trudniej jest nam uczyć się matematyki systemem daltońskim, niż zwykłym, ale zato więcej korzystamy z matematyki przy syst. laboratoryjnym.

Czy więcej jest pracy przy "Daltonie?" Zdania co do tego są podzielone: jedne koleżanki twierdzą, iż mniej czasu obecnie poświęcają na naukę, inne natomiast, że więcej.

System daltoński ma tę bardzo dobrą stronę, iż uczy nas samodzielnie myśleć, samodzielnie pracować: same rozkładamy materjał pracy miesięcznej i dowolnie korzystamy z czasu pracy.  Ten sposób nauczania stoi na daleko wyższym stopniu niż system klasowy. Wprawdzie i w tym ostatnim pracowałyśmy nad wyćwiczeniem bystrości umysłu i orjentacji, ale na to było mało czasu. Obecnie przy "Daltonie" przerabiamy materjał bezpośrednio głębiej i szerzej; przytem, opracowując zagadnienia według przydziału miesięcznego, mamy pewien całokształt, rzut oka na całość, gdy tymczasem przy lekcyjnym systemie materjał jest rozdrobniony, jakgdyby rozproszkowany.  

Przy "Daltonie" można rozwijać swoje zamiłowania i zdolności i w pewnym kierunku. Przedmiotom ulubionym, któremi się bardziej interesujemy, możemy poświęcać więcej czasu i pracy, a przytem naukę traktować możemy bardziej indywidualnie, wkładać w nią więcej duszy niż przy systemie lekcyjnym.

Nauka przy systemie daltońskim to nie jest wyuczanie się lekcyj, to są już prawie studja, a jednocześnie uczymy się organizacji pracy, organizacji życia – grupą, zrzeszeniem. Prawda, są to dopiero początki "Daltona." ; można się spodziewać, że przy większej wprawie i doświadczeniu zarówno organizatorów jak i uczących się może ten system przynieść nieocenione usługi w dziedzinie wychowania i nauczania indywidualnego.

Irena Cacko-Niewojska (kI. VII).

Łódż, dnia 19 listopada 1929 r

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Nauka języka obcego po pięćdziesiątce



Wczoraj miałem przyjemność porozmawiać z pewną panią, która nauczyła się języka angielskiego w wieku 55 lat. W życiu naczytałem się różnych teorii na temat akwizycji języka, jak to się fachowo mówi. Niektórzy autorzy przekonują, że jeżeli np. nie zaczniemy się uczyć języka w dzieciństwie, to nigdy nie opanujemy prawidłowej wymowy. Owszem, większość z uczących się języka obcego faktycznie zawsze będzie miał większe lub mniejsze naleciałości systemu fonetycznego własnego języka ojczystego, ale są wyjątki, a wyjątki, jak mawiał Sherlock Holmes zaprzeczają regule (wbrew kompletnie nielogicznemu polskiemu przysłowiu). Np. Andrzej Seweryn zaczął się uczyć języka francuskiego w wieku 35 lat i opanował go do tego stopnia, że od lat obsadzany jest w rolach Francuzów w paryskich teatrach.

Niektórzy domorośli specjaliści od akwizycji drugiego (trzeciego, itd.) języka powątpiewają, żeby można było dobrze opanować obcą mowę po przekroczeniu pewnego wieku. Oczywiście tutaj nie chodzi już o wymowę do złudzenia przypominającą wymowę rodzimego użytkownika danego języka, ale tak w ogóle. Pani, z którą wczoraj rozmawiałem (wiem, że niegrzecznie jest mówić i pisać o wieku dam, ale muszę to zrobić, bo w jej wieku tkwi sedno sprawy) nauczyła się języka angielskiego w wieku 55 lat, a było to ponad 30 lat temu.

Jak to się stało i co ją do tego zdeterminowało? Determinacja to bowiem słowo klucz do osiągnięcia czegokolwiek. Otóż jej syn od kilku lat już wówczas mieszkał w Kanadzie, a potem się przeniósł do USA. Odwiedzając go, czuła się niezręcznie w najprostszych kontaktach z obsługą lotnisk, celnikami, czy już na miejscu poruszając się po mieście, gdzie każdy w każdej chwili mógł ją zagadnąć w języku angielskim.

Wiele mówi się o metodach nauki języka obcego. Są one niezwykle ważne, ponieważ nie każda metoda jest dobra dla każdego. Niemniej usprawiedliwianie swojego braku postępów złą metodą jest żałosne. Jeżeli człowiek jest zdeterminowany i widzi, że jedna metoda nie przynosi efektów, wtedy szuka innej i robi to dotąd, aż dostrzeże u siebie postępy. Tak też było z panią, z którą wczoraj miałem okazję porozmawiać.

Otóż najpierw zapisała się na kurs do pewnej renomowanej szkoły językowej (było to jeszcze za komuny, więc nietrudno się domyślić, jakiej). Do dziś wspomina go ze zgrzytem zębów, ponieważ lektor nieustannie się spóźniał, ponieważ, jak się tłumaczył, budował dom. Z tego kursu niewiele wyniosła, ale dużo pracowała sama, zaś jej determinacja była tak wielka, że zapisała się na miesięczny kurs języka angielskiego w Londynie, z którego bardzo dużo skorzystała, ale znowu tylko dlatego, że była bardzo zdeterminowana. Młodsze koleżanki z tego kursu były zadziwione, że jest tak skoncentrowana na doskonaleniu języka, gdyż one, korzystając z pobytu w Londynie, oddawały się raczej atrakcjom jakie przyjezdnym z ówczesnego bloku wschodniego oferowała wielka zachodnia stolica.

Dama, o której piszę, nie opanowała doskonałej wymowy, ponieważ Amerykanie, którzy lubią zagadać do obcych i prowadzić z nimi długie konwersacje (by w pięć minut potem o nich zapomnieć) w samolocie, czy już na miejscu po drugiej stronie oceanu, najczęściej brali ją za Niemkę. Niemniej świat anglojęzyczny się dla niej otworzył, a w kontaktach z ludźmi przestała mieć jakiekolwiek problemy.

Takie przykłady są bardzo budujące. Nie od wczoraj wiadomo, że uczenie się nowych rzeczy, ćwiczenie umysłu (tak samo zresztą jak i ciała), przedłuża sprawność umysłową i pozwala ludziom w zaawansowanym wieku zachować jasność sądu. Nauka języków obcych jest przy tym przyjemna i wdzięczna, choć oczywiście przy natknięciu się na przeszkodę w postaci np. listy form nieregularnych, potrafi przyprawić o stres. Dlatego ważna jest metoda i własne tempo przyswajania wiedzy, ale przede wszystkim determinacja, która pcha nas we właściwym kierunku i przy okazji eliminuje wszystko to, co w naszym przypadku nie działa.

Panią, z którą wczoraj odbyłem miłą konwersację, mogę postawić za przykład ludziom młodym, którzy są przecież u szczytu swoich możliwości, zarówno fizycznych jak i umysłowych, którzy „udają”, albo wydaje im się, że chcą się czegoś nauczyć, podczas gdy robią dokładnie wszystko, żeby ponieść na tym polu klęskę i odejść z silnym przekonaniem, że nie mają w tym kierunku talentu. Istota talentu to całe osobne i skomplikowane zagadnienie. Determinacja to rzecz, którą każdy raczej rozumie. Kiedy natomiast widzimy pierwsze wyniki naszych wysiłków, dochodzi do tego dodatkowa motywacja spowodowana oczekiwaniem dalszych sukcesów.

Nie ma się natomiast co oszukiwać. Jeżeli ktoś liczy na to, że zapisze się na bardzo drogi kurs prowadzony metodą, dzięki której „wiedza sama wchodzi do głowy” i bez pracy ze swojej strony będzie oczekiwał „cudownych” wyników, może się gorzko rozczarować. Ludzie, którzy są zdeterminowani do nauczenia się języka, metody jego opanowania najczęściej opracowują sami i są to metody, które są najlepsze dla nich. Pewien inżynier, który był bardzo zdeterminowany, by nauczyć się języka niemieckiego, codziennie uczył się „tylko” dwóch słów, lub zwrotów w tym języku (Lenin się chwalił, że opanowywał 50 słów dziennie), ale za to robił to bardzo porządnie – układał dziesiątki zdań z tymi zwrotami, powtarzał je w pamięci, wypowiadał je głośno i zapisywał je. W jego przypadku przyniosło to wyniki, co wcale nie znaczy, że jest to metoda dla każdego.

Tak czy inaczej, pewne pozytywne przykłady pokazują, że język na poziomie swobodnej komunikacji można opanować niezależnie od wieku. Trzeba po prostu samemu do tego dążyć, nie licząc na to, że cokolwiek zrobi się samo.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Poberlińskie impresje (2)



Chodząc ulicami Berlina miałem nieodparte skojarzenie z epoką Edwarda Gierka. Oczywiście po wschodniej stronie były powodowane beznadziejną prostą architekturą, chociaż powiedzmy sobie również otwarcie, lata 70. również na Zachodzie nie były zbyt ciekawe, jeśli chodzi o formę budynków. Budowanie prostych „klocków” z betonu lub z metalu było modne również w bogatszej części Europy. Nie to jednak mam na myśli. W Berlinie miałem wrażenie, że gdyby Edward Gierek miał naprawdę dobrych doradców i podwładnych, gdyby komuna nie objawiła swojego oblicza w postaci niedoborów na rynku, tylko jeszcze potrafiła się samofinansować, pewnie żylibyśmy tak samo jak Niemcy. Chodzi mi tutaj o styl życia – ustabilizowany i w dużym stopniu dość nudny, ale za to z poczuciem bezpieczeństwa finansowego i socjalnego.

Idąc ulicami Berlina wcale nie jest łatwo spotkać atrakcyjną kobietę. Tzn. niektóre są ładne i zgrabne, ale nie potrafią lub nie chcą swojej urody wyeksponować przy pomocy odpowiedniego stroju czy makijażu. Owszem, co jakiś czas można było zauważyć elegancką damę wysiadającą z dobrego samochodu, ale przeważały „dziewczyny z sąsiedztwa” ubierające się zupełnie aseksualnie. Podobnie jest zresztą z mężczyznami. Przy okazji rzuciło mi się w oczy zjawisko, które w polskiej publicystyce urosło do rangi zbrodni numer jeden, a mianowicie noszenie sandałów na skarpety. Otóż nie jest to domena Polaków, ponieważ Niemców w tym „zestawie” również można spotkać. Kiedy naszemu niemieckiemu przyjacielowi powiedziałem o tym, jak to w Polsce się nawzajem biczujemy za noszenie skarpet i sandałów, spytał po polsku: „Ale gdzie jest problem?” On sam akurat nigdy tak się nie obuwa, ale nie widzi żadnego problemu w tym, że ktoś tak lubi. Pilnowanie swojego nosa to jedna z cech, którą można zauważyć wśród Niemców.

Nie da się przejść kilku metrów ulicą, żeby nie zobaczyć jakiegoś tatuażu. Osiłki z pokrytymi tatuażami ramionami, przedramionami i łydkami to widok dość częsty. Kobiety z tatuażem na łydce też spotyka się bardzo często. Osobiście nie przepadam za tego typu „upiększeniami”, ponieważ kojarzą mi się z egzemą, która po prostu szpeci ciało. Ze skrajnym przykładem oszpecenia na własne życzenie zetknąłem się w Köpenick, kiedy to na schodach baru siedziała jego pracownica, która mogłaby uchodzić za piękną kobietę, gdyby nie tatuaż pokrywający jej pół twarzy.

Idąc ulicami Kreuzbergu można spotkać różne typy Turczynek. Jeden widok utkwił mi pamięci ze względu na kontrast, jaki stanowiła kobieta ok. czterdziestki w długiej tradycyjnej szacie i w chustce na głowie odbywająca przyjacielską pogawędkę po turecku z ciemnowłosą kobietą jakieś dziesięć lat od niej młodszą w spódniczce mini i bluzce z dekoltem. Można więc zaobserwować tradycję przemieszaną z asymilacją.

Również w Kreuzbergu natknęliśmy się na punków, których najbardziej zaskakującą dla nas cechą był ich wiek. Byli to bowiem ludzie, którzy wyglądali na takich, którzy czterdziestkę przekroczyli dość dawno. Niewykluczone jednak, że być może byli młodsi, a na swój wygląd intensywnie „zapracowali”.

Na ulicach Berlina można spotkać również żebraków i zwykłych meneli. Pierwszymi żebrakami, na jakich się natknęliśmy byli kalecy Turcy na Ku’damm, ale kilka metrów dalej na kocu obok owczarka niemieckiego siedziała wychudzona Niemka. Później dało się dostrzec więcej żebraków w typie nordyckim. Doszliśmy do wniosku, że to po prostu „dzieci z dworca Zoo”, którym udało się dożyć wieku średniego. Można również zostać zaczepionym przez niemieckiego menela proszącego o kilka centów na piwo. Podobnie, jak robią to nasi rodzimi „królowie życia”, również grzecznie pytają, czy mogą zadać jedno pytanie (Eine Frage, bitte!).

Nie było dnia, w którym naszej uwagi nie przyciągałyby wrzaski dobiegające z jezdni. To rowerzyści w niewybrednych słowach zwracali uwagę kierowcom samochodów, że ci przeszkadzają im w użytkowaniu ścieżki rowerowej wydzielonej z jezdni. Kilkakrotnie z pełną premedytacją obserwowałem „roszczeniowych cyklistów”, którzy nie zawsze mieli rację, ale co sobie powrzeszczeli i powymachiwali rękami w kierunku posiadaczy samochodów, to ich.

Osobnym zagadnieniem jest mój osobisty problem (nie tak wielki jednak znowu, żeby mi zepsuć radość z wakacji) z jakimś „emocjonalnym zaczepieniem”. Rzecz w tym, że jeżeli jest się w Paryżu, Rzymie, czy Londynie, spotyka się ślady historii, która wobec historii Polski jest albo obojętna, albo w jakiś sposób pozytywnie związana. W Niemczech tego nie ma. Weźmy na przykład pomnik zwany w przewodniku Pascala „krzyżem” na najwyższym wzniesieniu Berlina w Viktoriapark. Upamiętnia on zwycięskie bitwy przeciwko Napoleonowi Bonapartemu, a więc człowiekowi, który (słusznie czy niesłusznie to inna sprawa) cieszy się w Polsce popularnością, jako ten, który prawie odrodził nam niepodległe państwo. W tradycji niemieckiej jest to jednak potwór, a francuska okupacja państw niemieckich wspominana jest jako doświadczenie traumatyczne.

Kolumna Zwycięstwa upamiętnia zwycięstwa Prus w wojnach, które zapewniły im hegemonię w Niemczech i ostatecznie doprowadziły do zjednoczenia kraju przez pruskiego premiera Bismarcka, który uprzednio upokorzywszy Danię, Austrię i Francję, uczynił swojego króla niemieckim cesarzem.

Nawiązywanie do tradycji pruskiej jest w Berlinie wszechobecne, zwłaszcza w postaci posągów na publicznych placach, eksponatów muzealnych czy portretów Fryderyka II eksponowanych na wystawach księgarń, gdzie można nabyć również książki na jego temat. No niestety moje skojarzenia z tym pruskim władcą nie mogą budzić żadnych pozytywnych emocji, ponieważ był to człowiek, który budując potęgę Prus walnie przyczynił się do likwidacji państwowości polskiej.

Nawet fakt, że era nazistowska jest w Niemczech zdecydowanie przedstawiana jako narodowa hańba, nie sprawia, że można w Berlinie znaleźć nawiązanie do historii, które można byłoby uznać za akceptowalne z punktu widzenia historii Polski. Tradycja pruska to dla nas nadal nic przyjemnego.

Niemniej spotkania sympatycznych i uśmiechniętych ludzi w sąsiedztwie, na ścieżce rowerowej, czy na ulicach Berlina, sprawna komunikacja miejska, tudzież możliwość weekednowego wypadu za miasto nad jezioro, sprawia, że jest to, jak się wydaje, dobre miejsce do życia. Wcale mnie więc nie dziwi, że emigrują tam Polacy, którzy nie widzą perspektyw dla siebie we własnym kraju.

piątek, 2 sierpnia 2013

Poberlińskie impresje (1)



Pobyt w Berlinie (i pod Berlinem) spowodował we mnie kolejną burzę mózgu, która kazała mi ponownie przemyśleć swoje podejście do stosunków polityczno-gospodarczych, z naciskiem na „gospodarczych”.

Nietrudno jest zauważyć, że w krajach, gdzie podupadają całe regiony z powodu zamykania przedsiębiorstw przemysłowych, na „pomoc” przybywają firmy niemieckie. Niekoniecznie odbudowują przemysł, ale tworzą np. centra handlowe (np. w Szkocji, nie mówiąc o Polsce). Kiedy młode (ale stare również) marki zdobywają już jakąś pozycję na rynku, chętnie sprzedają się firmom niemieckim. Kiedy upadają stocznie w Polsce, niemieckie mają się dobrze. Marki niemieckie pozostają niemieckie, firmy również. Ludzie mają pracę, inżynierowie opracowują nowe skomplikowane technologie, emerytów stać na wakacje w dowolnym zakątku świata!

W latach 90. i na samym początku XX w. polscy liberałowie wróżyli załamanie niemieckiej gospodarki, ponieważ uważali, że za mało w niej wolnego rynku. Jan Krzysztof Bielecki jeszcze zupełnie nie tak dawno (jakieś 2-3 lata temu) wypowiedział głośno przed kamerami opinię, że Niemcy nam zazdroszczą naszego systemu emerytalnego. Wzbudził tym we mnie wybuch pustego kretyńskiego śmiechu, bo na coś takiego inaczej nie umiałem zareagować. Ustalmy bowiem pewną rzecz – Niemcy niczego nam nie zazdroszczą.

Pewien Niemiec (zachodni) opowiedział mi historię swojej kariery zawodowej. Otóż w wieku 15 lat, po skończeniu ichniego odpowiednika podstawówki, poszedł do banku i powiedział, że chce tam pracować. Został przyjęty i posłany do szkoły. Zajęcia teoretyczne przeplatały się z praktyką zawodową. Stopniowo awansował i dziś jest cenionym pracownikiem średniego szczebla. Niech mi ktoś powie, komu by przeszkadzało, żeby również w Polsce firmy zatrudniały i szkoliły młodych ludzi? Oczywiście brak na to pieniędzy, a małe firmy, na których się opiera nasza gospodarka (a panowie z tytułami profesorów ekonomii przekonują, że „molochy nam niepotrzebne” i że „małe firmy” potęgą są i basta), po prostu na szkołę dla przyszłej kadry nie stać. Istnieje zresztą słuszna obawa, że przeszkolony młody pracownik ucieknie (pewnie na Zachód) tam, gdzie dostanie lepszą ofertę płacową.

Z tym samym Niemcem rozmawiałem o wydajności pracy i polskich pracownikach. Stwierdził, że polscy pracownicy są w Niemczech bardzo cenieni, natomiast to, co nasze rządy i akademiccy ekonomiści powtarzają nam od 20 lat, że zarabiamy mało, bo niska jest nasza wydajność, to rzecz wymagająca doprecyzowania. Żaden publicysta czy ekonomista po krytyce naszej wydajności nawet się nie zająknie na temat tego, czyja to jest wina i gdzie leży problem. Nie wiem, czy celowo wpędza się nas w kompleksy, czy próbuje się zmusić do dłuższego dnia pracy, albo do wykonywania swoich obowiązków w pracy szybciej, ale cała prawda o kiepskiej wydajności tkwi w złej organizacji pracy. Wina leży po stronie pracodawców, tak samo jak przed rozbiorami po stronie szlachty. Jeżeli przedsiębiorca czerpie zyski z „pańszczyzny” to, jako istota ludzka, a więc z natury „umysłowo ekonomiczna”, nie będzie szukał lepszych rozwiązań. Dopóki pracownik (przed rozbiorami chłop) się nie buntuje, pracodawcy się wydaje, że wszystko jest w porządku i nie ma potrzeby ulepszenia organizacji pracy. W ten sposób statystyczny Polak pracuje najdłużej w Europie, a wyniki ma żałosne. (Sąsiad mojego kolegi z liceum, Japończyk, dość znany w Łodzi, jeszcze w czasach komuny miał na to określenie: „Człowiek pracuje jak Japończyk, a ma wyniki jak Wietnamczyk”).

Niemiec, z którym rozmawiałem, powiedział mi, że to, co go uderzyło w prywatnych rozmowach z polskimi przedsiębiorcami, była nieustanna krytyka pracowników, których owi polscy biznesmeni określali jako „głupich”, „tych, co nic nie umieją” i w ogóle traktowali podejrzliwie. A skąd niby nowy pracownik ma cokolwiek wiedzieć o funkcjonowaniu przedsiębiorstwa, w którym się dopiero zatrudnił? Żadna szkoła ani studia tego nie zapewnią. Dlatego mądra polityka szkoleniowa powinna stać się priorytetem. Czego jednak wymagać od pracodawcy, który oprócz kapitału, który udało mu się zebrać i wiary w sukces, sam wcale nie jest fachowcem od zarządzaniem zasobami ludzkimi? Nie mówię o wszystkich, ale przecież drobni biznesmeni to często amatorzy nawet w dziedzinach, którymi się zajmują. Kto ma więc zorganizować pracę tak, by była wydajna?

Niemcy to kraj, gdzie FDP, czyli partia liberalna, to partia obecna w jego życiu politycznym od początku istnienia RFN, która często bywała „języczkiem u wagi” w tworzeniu koalicji rządowej, ale gdzie liczące się partie to CDS/CSU (chadecy) i SPD (socjaldemokraci). Niemcy to kraj, gdzie partie pozostające ze sobą w opozycji potrafią stworzyć „wielką koalicję”, a wszystko dlatego, że dobro całości jest wartością nadrzędną. Niemcy to kraj, gdzie założenie działalności gospodarczej nie jest żadnym problemem. Równocześnie jest to kraj ogromnej biurokracji, ale w znaczeniu takim, że istnieje tam wiele urzędów i urzędników. Różnica z Polską polega na tym, że jest to biurokracja sprawna, a jej pracownicy są bardzo kompetentni i… wydajni. Obserwując Niemcy, można dojść do wniosku, że nawoływania do likwidacji biur i urzędów, tak popularne w Polsce (sam się często pod nimi podpisuję) nie do końca jest sensowne, skoro u naszych zachodnich sąsiadów nawet ich większa liczba funkcjonuje bardzo dobrze i na dodatek służą obywatelom, ponieważ istnieje pewien etos pracy, który nie pozwoliłby na odkładanie rozwiązywania spraw obywateli z powodu lenistwa czy braku umiejętności ich rozwiązania.

Niemcy robią wrażenie ludzi, dla których doktrynalne i ideologiczne problemy mają drugorzędne znaczenie. Wydaje się, że nie liczy się, czy coś jest prywatne, czy państwowe – to po prostu ma działać. 

Warto obserwować i analizować to co się dzieje w każdym z krajów europejskich. Kiedy jedne kraje gospodarczo upadają, lub stają na krawędzi katastrofy (całe południe Europy, Irlandia, jak się okazuje również Francja), należy zauważyć, które państwo trzyma się mocno i dlaczego są to Niemcy. 

 

*          *          *

Niekoniecznie słuchajmy tego, co naszym politykom doradzają niemieccy politycy, ale z całą pewnością powinniśmy podpatrywać i próbować naśladować rozwiązania, które Niemcy stosują u siebie.