czwartek, 30 lipca 2009

Krwawy temat, czyli kaszana! ;)

Należę do ludzi, którzy lubią poznawać nowe miejsca w wielu ich aspektach, z których kuchnia jest jednym z ważniejszych. Będąc w Londynie założyłem sobie, że muszę zjeść rybę z frytkami i słynne angielskie śniadanie, które obecnie serwowane jest przez cały dzień. Na rybę z frytkami zdecydowałem się już drugiego dnia po przylocie. Niestety nigdzie nie znalazłem miejsca, gdzie sprzedają ten angielski „specjał” w tradycyjny sposób, czyli w rożku zwiniętym z gazety. Nie znalazłem też nigdzie miejsca, gdzie ryba z frytkami jest sprzedawana przez Anglików. To tradycyjne danie weszło bowiem do stałego repertuaru barów pakistańskich, tureckich czy włoskich. Moją porcję fish’n’chips z octem i brązowym sosem zjadłem w knajpce prowadzonej przez ludzi o urodzie południowoazjatyckiej. Oczywiście nie spodziewałem się jakichś rozkoszy podniebienia, ale zarówno ryba, jak i frytki były na tyle smaczne, jak smażony panierowany dorsz i kawałki ziemniaków smażonych w głębokim tłuszczu mogą być. „Odkryciem” był dla mnie brązowy sos (Brown sauce), którego smaku wcześniej nie znałem.
Pierwsze „pełne angielskie śniadanie” zjadłem w niewielkim barze w Stoke Newington w towarzystwie mojej koleżanki Justyny i Annette angielskiej znajomej Justyny. Bekon okazał się jednak czymś innym od polskiego boczku. To raczej jednolity i, jak na mój gust, dość twardy kawałek mięsa, a nie miękki poprzerastany tłuszczykiem polski przysmak. Kiełbaska też nie była jakaś nadzwyczajna, smażone pieczarki i pomidor smakowały jak … smażone pieczarki i pomidor, jajko sadzone tak samo jak w Polsce. W żadnym z barów nie podano mi tosta, ale porcję frytek! To natomiast, co sprawiło mi naprawdę miłą niespodziankę, to (niestety tylko) dwa plasterki black pudding. Czytałem i słyszałem kiedyś, że w smaku przypomina nieco naszą kaszankę, ale wg mnie black pudding nie „przypomina nieco”, ale po prostu smakuje jak dobra polska kaszanka. Ponieważ w Polsce kaszankę jadam rzadko (częściowo ze względów zdrowotnych, a częściowo dlatego, że nikt z moich bliskich nie podziela mojego zamiłowania do tego wyrobu) tym bardziej miło zaskoczył mnie ów black pudding. Po śniadaniu nie omieszkałem powiedzieć polskiej kelnerce, że „kaszaneczka była super” ;)
Mój entuzjazm wobec black pudding wzbudził mieszane uczucia w Annette, która stwierdziła, że chociaż jest rodowitą Angielką nigdy nie jada tego specjału i podziwia mnie, że w ogóle odważyłem się go spróbować! Takie historie z kolei często skłaniają mnie do jakichś retrospekcji i chęci szerszego ogarnięcia problemu.
Nie wiem nawet, czy istnieje jakaś dziedzina nauki, która zajmuje się np. ustalaniem geograficznych stref zasięgu jakiejś potrawy, albo jakiegoś produktu żywnościowego. Myślę, że ktoś się tym zajmuje, bo sprawa jest dość ciekawa. W Europie można np. wyróżnić strefę ziemniaka jako podstawowego składnika obiadowego (od Irlandii, przez Niemcy, Polskę, po Rosję, tudzież Austria i częściowo inne kraje). Warto zaobserwować strefę kiszonej kapusty – od Rosji, przez Litwę, Polskę, Niemcy i północną Francję. Takich stref można zauważyć wiele, przy tym wiele z nich pokrywa się albo całkowicie, albo częściowo. Oczywiście żyjemy w czasach, kiedy kuchnie narodowe krzyżują się, łączą i wchodzą w interakcje, jako że turystyka sprzyja zasmakowaniu w obcych potrawach i chęci przeniesienia ich na własny grunt. Stąd najpopularniejszą potrawą norweską okazuje się dzisiaj pizza (jak zresztą w wielu innych krajach nie mających nic wspólnego z Włochami).
Refleksja, jaka mnie naszła w londyńskim barze, dotyczyła, jak nietrudno się domyślić, kawałka jelita napełnionego masą nasączoną zwierzęcą (najczęściej wieprzową) krwią.
Jako dziecko nie jadałem w ogóle mięsa z wyjątkiem dwóch wędlin – wiejskiej kiełbasy i właśnie kaszanki. Ponieważ miałem dziadków na wsi i często do nich jeździłem na wakacje, świniobicie nie jest dla mnie czymś nieznanym (choć samo zabijanie zwierzęcia jest okropne!). Domowy ubój chyba i za komuny był nielegalny, ale nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek rolnik miał kłopoty z tego powodu. Czasami wynajmowało się zawodowego masarza (ale tutaj można się było naciąć na partacza!), ale najczęściej to sam dziadek z pomocą reszty rodziny wyrabiał kiełbasę, kaszankę czy salceson. Salcesonu nigdy nie lubiłem, ale kaszankę uwielbiałem. Często na kaszankę mówiono po prostu „kiszka” i tak też to słowo sobie kojarzyłem – jako synonim kaszanki.
Byłem nieco zaskoczony, kiedy w ulubionej książce mojej młodości, „Dylu Sowizdrzale” Charlesa de Costera, pojawiły się takie terminy jak „kiszka krwawa” i „kiszka pasztetowa”. Ich wielbicielem był Jagnuszek Poczciwiec, przyjaciel Dyla (taki belgijski Sancho Pansa). Wychowując się w Łodzi używałem po prostu nazwy „pasztetowa”, bez rzeczownika „kiszka” z przodu. „Kiszkę krwawą” od razu skojarzyłem sobie z naszą kaszanką, ale pewien znajomy zasiał we mnie wątpliwości. „Jesteś pewien, że w epoce reformacji nadziewano świńskie jelita kaszą gryczaną? Tak naprawdę kasza gryczana upowszechniła się w Europie dopiero w XIX wieku.” Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie chodzi może o wyrób wędliniarski znany w Łodzi (i tylko w Łodzi!) jako „czarne” (np. w Radomiu mówią nań „kadrel”, albo „kadryl”), do którego też wykorzystuje się zwierzęcą krew. Białystok jest pod tym względem zupełnie odmienny od reszty Polski, ponieważ „czarnego” pod żadną nazwą nikt tutaj nie zna, kaszanka jest kaszanką, natomiast nazwa „kiszka” jest zarezerwowana tylko dla regionalnego specjału zwanego „kiszką ziemniaczaną”, czyli nadziewanego kartoflaną masą i upieczonego świńskiego jelita.
Uwielbiam śląskie krupnioki, na które moje cieszyńskie kuzynki mówią „jelitka”, bo w smaku praktycznie nie różnią się od dobrej kieleckiej kaszanki. Nadal jednak tajemnicą pozostawały dla mnie „kiszki krwawe” z innych krajów. Niektórzy znajomi w czasach komuny uważali, że na Zachodzie nikt już nie jada takich „barbarzyńskich” potraw. Okazuje się jednak, że wyroby z udziałem świńskiej krwi znajdują całkiem spore grono amatorów w Anglii, Francji czy Hiszpanii. Jak już wspomniałem, Brytyjczycy swój specjał nazywają „black pudding”, który nadziewają jednak jęczmieniem a nie kaszą gryczaną, natomiast Francuzi mają swój „boudin noir” podobnie wyrabiany. Amerykanie używają nazwy „blood sausage”. Wszędzie są grupki amatorów „krwawych kiszek”, ale również wszędzie można znaleźć ich zawziętych przeciwników. Są religie, które po prostu zabraniają spożywania krwi, jako nośnika życia. Wegetarianie w ogóle nie jedzą niczego, co jest pochodzenia zwierzęcego. Większość tych, którzy „do ust tego nie wezmą” to jednak wcale nie wegetarianie, tylko po prostu przesądni esteci.
Dziś również na ogół nie jadam mięsa. Przez większość roku jestem praktycznie wegetarianinem, choć nie ideologicznym. W swoich wyborach kieruję się aspektem zdrowotnym. Od czasu do czasu lubię „zaszaleć” i pozwalam sobie na porcję swoich „smaków dzieciństwa”. Nie zdarza się to często, bo, jak wspomniałem, ani moja żona ani dzieci nie podzielają moich gustów kulinarnych. Annette, która wegetarianką nie jest, ale wzdraga się na samą myśl o przełknięciu „black puddingu”, zgodziła się ze mną, że skoro już zwierzę zostało zamordowane, to należy jego ciało maksymalnie wykorzystać, żeby śmierć tego zwierzęcia nie poszła na marne!

niedziela, 26 lipca 2009

Skojarzenia

Zapewne nieraz obserwowaliście sposób w jaki przemieszcza się strumień Waszej świadomości. Czasami bywa bardzo zdyscyplinowany i wędruje tylko wyznaczoną ścieżką –np. osiągamy bardzo dobre wyniki w nauce, kiedy nic nas nie rozprasza, a my przechodzimy od jednego zagadnienia do drugiego, z tym że owe zagadnienia są ze sobą ściśle powiązane logicznym łańcuchem, np. związkiem przyczynowo-skutkowym. Czasami taka koncentracja i zdyscyplinowanie prowadzą jednak do znacznego zawężenia naszych zdolności kognitywnych i to nie ze względu na faktyczne zdolności naszego mózgu, ale właśnie na to świadome zawężenie pola zainteresowań.
Tony Buzan, klasyk poszerzania umiejętności wykorzystania naszego umysłu, postawił w jednej ze swych książek tezę, że Leonardo da Vinci musiał cierpieć na ADHD, ponieważ wiele rzeczy zaczynał, niewiele kończył, a przy tym wszystkie były od Sasa do lasa. Doskonale jednak wiemy, że dzięki tym „skokom” świadomości wyprzedził swoją własną epokę w wielu dziedzinach o kilka stuleci.
James Burke w swoim niezwykle interesującym i inspirującym cyklu programów popularno-naukowych pt. „Connections” nadawanym swego czasu przez Discovery Channel (i nie tylko), zastosował zupełnie niezdyscyplinowaną metodę przechodzenia od tematu do tematu. Sam tytuł wskazuje na to, że są to powiązania, czy też skojarzenia, które łączą niejednokrotnie odległe zjawiska poprzez serię wzajemnych wpływów jednych zjawisk na drugie. Czasami Jamesowi Burke’owi zdarzało się trochę „naciągnąć” taki związek, ale na dobrą sprawę nawet tam, gdzie wydaje się, że skojarzył pewne zjawiska nieco na siłę, sam fakt, że to zrobił, sprawia, że jeśli tego związku nawet nie było w świecie realnym, to zaistniał w umyśle Jamesa Burke’a. To z kolei skłania do refleksji nad tym, jak działa nasz mózg.
Wspomniany już Tony Buzan był wielkim propagatorem tzw. map myśli (mind maps) jako metody wielce pomocnej przy zapamiętywaniu jakiegoś materiału, którego chcemy się nauczyć. O ile w 100% zgadzam się, że skojarzenia naszego mózgu nie są linearne i idealnie uporządkowane, to mimo wszystko rzut okiem na narysowaną mapę myśli wcale nie musi wywoływać takiego samego schematu w moim mózgu, więc do metody rysowania map podchodzę życzliwie, ale niekoniecznie entuzjastycznie. Mapa myśli jest bowiem mimo wszystko logiczna i ogranicza się do danego zagadnienia. Tymczasem nasze faktyczne skojarzenia mogą okrążyć całą kulę ziemską zanim dojdą do kolejnego punktu, który z kolei może być bardzo bliski punktu wyjścia.
Dlaczego postanowiłem dzisiaj napisać właśnie o tym? Otóż jest leniwa niedziela i po przebudzeniu się zacząłem sobie przypominać różne wydarzenia z wakacji, które zbliżają się do półmetka, i w wielką wesołość wprawiło mnie zdanie sobie sprawy, w jaki sposób wędrowały moje myśli. Mianowicie:
  1. pomyślałem sobie, że może warto się dzisiaj wybrać do kina
  2. skoro do kina, to trzeba sprawdzić repertuar
  3. jeden filmów proponowanych przez najbliższe kino to „Wrogowie publiczni”
  4. „Public enemies” dokładnie w tym samym czasie, kiedy weszli na ekrany kin w Polsce, pojawili się również w Anglii, o czym obwieszczały wielkie plakaty na ulicach Londynu
  5. Londyn – kino – rozrywka – teatr
  6. przypomniał mi się artykuł w lokalnej gazetce dzielnicy Hackney, że 16 lipca w Hackney Empire odbędzie się premiera sztuki o Robercie Johnsonie, bluesmanie z delty Mississippi
  7. żałuję, że wyjechałem z Londynu przed tą datą, ale przypominam sobie to, co wiem o Robercie Johnsonie – klasyku bluesa
  8. legenda mówi, że Robert Johnson na rozstaju dróg (crossroads) zawarł pakt z diabłem, który dał mu nadzwyczajne zdolności muzyczne
  9. rozstaj dróg to jakieś zjawisko archetypiczne, bo przecież występuje w wielu przesądach ludowych, zarówno w Afryce, jak i w Europie
  10. najlepszy przykład to niedawna historia ze wsi pod Hajnówką, gdzie za radą „worożychy” pewna kobieta umieściła na rozstaju dróg (na dość ruchliwym skrzyżowaniu asfaltowych szos!) sedes, który nie wiadomo jak znalazł się na jej podwórku (okazało się, że zostawił go tam jej brat); w nocy jechał tamtą drogą ksiądz prawosławny z rodziną, w ostatniej chwili zauważył sedes, gwałtownie skręcił w bok, uderzył w drzewo; żona i dzieci przeżyły, ksiądz nie! Rozstaj dróg!!!
Od wyrażenia chęci wybrania się do kina do śmiertelnego wypadku drogowego! A przecież przedstawiłem tu tylko wycinek wędrówki moich myśli. Zanim postanowiłem pójść do kina, coś musiało mnie na tę myśl naprowadzić. Kiedy nie śpimy, nasz strumień świadomości znajduje się w nieustannym ruchu!
Sposób wędrówki naszych myśli to wg mnie temat bardzo pasjonujący, ponieważ jak wierzę, jego odkrycie i opracowanie może prowadzić do udoskonalenia naszych metod uczenia się, czy w ogóle gromadzenia informacji i ich przetwarzania. Oprócz tego, że wiele rzeczy kojarzy się nam w naszych umysłach w sposób zupełnie nieprzewidywalny, na poziomie rzeczywistości fizycznej zjawiska są również ze sobą powiązane. Ten, czasami wyśmiewany, przykład z motylem trzepocącym skrzydłami w Chinach i wywołującym trzęsienie ziemi w zupełnie innym miejscu jest naprawdę wart dokładnego zbadania. Efekt motyla to klasyczna „przypowieść” teorii chaosu, ale przecież samo takie postawienie sprawy wyraźnie pokazuje, że jej twórcy nie mają na myśli faktycznego chaosu, czyli jakichś niepowiązanych ze sobą kompletnie nieuporządkowanych ruchów nieokreślonych cząsteczek. Wręcz przeciwnie. Wierzą, że nie ma przypadków, a wszystko się ściśle ze sobą wiąże, a w związku z tym w ogóle nie ma miejsca na żaden chaos. Problem w tym, że nie znamy algorytmu wg którego wszystko to się odbywa, więc nadal pozostaje nam pogodzenie się ze spotykającymi nas „przypadkami”. Z drugiej strony, gdybyśmy taki algorytm poznali, to bez elementu niespodzianki, bez „tajemnicy” jaki sens miałoby nasze życie?

czwartek, 23 lipca 2009

Forma a treść, prawo a sprawiedliwość, przepisy a ludzie

Forma i treść – przeciwieństwo czy pojęcia komplementarne? Na ten temat filozofowie przelali litry atramentu. Niektórzy doszli do wniosku, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak treść sama w sobie, bo i tak bez formy nie istniałaby. Można by się i na to zgodzić, ale wypada jednak się również zgodzić i z tym, że trzeba mówić o różnych poziomach abstrakcji w formie. Wyróżniłbym formy pierwotne, które większości z nas wydają się treścią oraz formy na wyższym poziomie, a czym wyższy ów poziom, tym bardziej jesteśmy skłonni go nazwać po prostu formą. Każdy poziom formy może stać się dla nas treścią, dlatego tak często nie jesteśmy się w stanie ze sobą nawzajem porozumieć, bo niby mówimy o tym samym, ale nasze nastawienie do danego poziomu formy może być różne i tutaj zaczynają się najpoważniejsze różnice zdań.

Wbrew pozorom, nie chodzi mi o jakieś abstrakcyjne rozważania. Wydaje mi się, że przykłady, jakie przytoczę, jasno wykażą, że to, o czym piszę jest naszym chlebem powszednim i jest nam bliższe niż nam się wydaje.

Pierwszy z brzegu przykład to praca naukowa na uniwersytecie, albo praca pisarza. Treści pracy naukowca-badacza i pisarza mogą się różnić, ale już dla władz uniwersyteckich czy wydawców poczytnych pisarzy, owe treści przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza, że ludzie ci nie muszą być specjalistami w tej samej dziedzinie, więc nawet gdyby chcieli, treści te będą czymś z natury obcym. Treścią pracy tych ludzi to liczba tekstów, jakie stworzyli naukowcy czy pisarze. Jest to w jakimś stopniu zrozumiałe i nie ma w tym nic złego. Ilość wyprodukowanych tekstów (a najlepiej jeszcze dobrze sprzedanych) staje się miernikiem wartości ich twórców. Gorzej zaczyna się dziać, gdy sami zainteresowani zaczynają rozumować w ten sposób. Naukowiec poganiany przez przepisy uczelniane nakazujące im co jakiś czas coś opublikować, przestaje myśleć o tym, jak niezwykle ciekawy jest przedmiot jego badań, jaki dreszczyk emocji wywoływało zabieranie się do tych badań. Teraz najważniejsze jest, że ma być referat na konferencję albo artykuł w czasopiśmie naukowym. Forma staje się treścią sama w sobie. Jeśli niezależny pisarz dla pieniędzy zaczyna pisać byle co, byle się sprzedało, to nie trzeba nikomu tłumaczyć, ile warte jest takie pisanie. Są pisarze, którzy napisali jedną książkę i zapewnili sobie miejsce w historii literatury, a są też oczywiście producenci tasiemcowych sag romantycznych albo tanich opowiastek pseudofilozoficznych (mam na myśli Paulo Coelho). Krytycy, którzy poświęcają im czas jeszcze bardziej utwierdzają czytelników swoich recenzji, że forma na wyższym poziomie abstrakcji jest samą treścią.

Podobnie jest z tak zwanymi celebrytami (brrrr, za każdym razem, kiedy słyszę lub używam tego słowa, przechodzą mnie ciarki – w języku polskim brzmi okropnie), albo „gwiazdami”. Człowiek, który raz gdzieś zaistniał publicznie (obojętnie jak) i dzięki temu wkręcił się w odpowiednie towarzystwo, nie musi już nic robić – wystarczy, że będzie „bywał”, czyli pokazywał się w telewizji. A to się połamie na lodowisku, bo nie umie jeździć na łyżwach, ale musi być w tym programie, albo coś ugotuje z jakimś profesjonalnym kucharzem na oczach milionów widzów itd. Bycie „gwiazdą” to jeden z najwyższych poziomów formy. Jakaś namiastka treści przytrafiła się … kiedyś, ale tego już nikt nie pamięta. Ważna jest nowa „treść” czyli to jałowe bywanie.

Prawo jest również formą na bardzo wysokim stopniu abstrakcji. Prawo jest bardzo potrzebne i co do tego nie ma wątpliwości, ale ta forma wzięła się z jakiejś treści. Treści owych dostarczało samo życie – a to ktoś kogoś zamordował, a to chciał opuścić matkę swoich dzieci itd. itp. Czyny te mogły się nie spodobać innym ludziom, w związku z tym jakieś „autorytety” wchodziły na coraz wyższy stopień abstrakcji rozstrzygając spory i skargi, spisując w końcu przepisy, jakimi ludzie dla własnego dobra będą się kierować. Są jednak różne podejścia do tego poziomu abstrakcji formy. W niektórych krajach, zwłaszcza tam, gdzie wykształciła się tradycja tzw. common law, czyli prawa opartego na wypracowanych przez wieki zwyczajach i precedensach i na prawie stanowionym, czyli takim, gdzie w pewnym momencie grupa mądrali siada i od razu w głowach swoich przeprowadza symulację konkretnych sytuacji, a następnie na podstawie tego myślenia na bardzo wysokim poziomie abstrakcji, ustanawia przepisy, które mają raz na zawsze rozwiązać wszelkie problemy. Mając już takie przepisy, ludzie generalnie mogą zostać zwolnieni z myślenia, czyli zajmowania się treścią (np. konkretnym przypadkiem kradzieży, napadu czy gwałtu), bo wystarczy tylko wyszukać odpowiedni paragraf i sprawa jest rozwiązana. („Na każdego człowieka znajdzie się paragraf”) niczym w programie komputerowym, opartym na niezawodnym algorytmie. Dla wielu prawo staje się samą treścią, co jest tragicznym pomieszaniem pojęć. Masz coś robić, bo artykuł ten a ten, ustęp taki a taki, Dziennika Ustaw nr…. mówi wyraźnie, że…. Nie ma sytuacji nowych, precedensowych, bo nawet jak są, to je nagniemy do paragrafu już istniejącego, choćby nie wiem jak odległego w treści – nie zapominajmy, że teraz to prawo jest treścią samą w sobie i nie ma treści poza tekstem prawnym! To jest myślenie tragiczne w skutkach właściwe europejskim (kontynentalnym) systemom prawnym. Tam, gdzie wierzy się bezrefleksyjnie w prawo, konkretny człowiek czy ludzie, którzy są formą tak pierwotną, że można ich nazwać z powodzeniem treścią, przestaje się liczyć, jest zredukowany do jakiegoś akcydensu bez wartości ogólnej. Prawo ustanowiono dla ludzi, ale w kontynentalnej Europie zaczyna żyć własnym życiem. W przypadku, kiedy kolejne pokolenia są coraz bardziej wygodne (wygodnickie) umysłowo, bezkrytyczne poddanie się prawu prowadzi nie tylko do zastoju w rozwoju społecznym, ale również do reifikacji jednostki ludzkiej, a to już jest zbrodnia! Jestem za uznaniem formy życia zwanej człowiekiem za treść podstawową. Mówienie bowiem, że prawo nami rządzi, jest bliskie hasłu, że nie my mówimy językiem, tylko język mówi nami. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy, które prowadzi do redukcji jednostek do przedmiotów działania jakichś tajemniczych sił (a nie są to bynajmniej „tajemnicze siły” pojmowane religijnie), jakichś mechanizmów, które rzekomo są ponad nami. Owszem one mogą się wznieść ponad nas, jeżeli tylko na to pozwolimy, jeżeli wyłączymy mózgi i poddamy się temu, co ktoś gdzieś kiedyś wymyślił i narzucił wszystkim jako tzw. normę.

Narzekamy na biurokrację, często nazywając ją spuścizną komunizmu, ale to nie jest spuścizna tylko komunizmu. W przypadku Polski zamiłowanie do grzebania się w abstrakcyjnych niuansach prawnych było hobby naszych przodków już w XVI wieku, ale biurokracja to kwestia dziedzictwa państw zaborczych, czyli de facto tradycji niemieckiej. Biurokracja rosyjska była również niemieckiej proweniencji, ale domieszka rodzimej skłonności do korupcji doprowadziła do znanej nam mieszanki wybuchowej, która u nas swoje apogeum osiągnęła w dobie komuny. Rewolucja francuska i cesarstwo sprawiły, że Francja również weszła na wysoki stopień abstrakcji jeśli chodzi o biurokrację. A teraz jeszcze Unia Europejska, która postanowiła uregulować wszystko, co można, a także to czego tak naprawdę nie można, a raczej w ogóle nie trzeba.

Pewien mój wujek mawiał, że prawo powinno być jak 10 przykazań, bo więcej ludzie nie są w stanie zapamiętać. Osobiście nie jestem tak skrajny, jak mój wujek, i skłoniłbym się do poglądu, że prawo powinno się zmieścić na 12 tablicach, jak we wczesnej republice rzymskiej. Poszedłbym na jeszcze większe ustępstwo i zgodziłbym się być rządzonym przez dokument wielkości Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Istnieje wielu ludzi, którzy potrafią się jej nauczyć na pamięć, więc musi to być dokument w miarę zrozumiały i przyjazny przeciętnemu umysłowi. Tymczasem Unia Europejska proponuje grubą książkę jako substytut konstytucji. To jest jakaś paranoja. Jeżeli ustawa zasadnicza jest tak długa i abstrakcyjna, że może być czytana i interpretowana tylko przez prawników, oznacza to, że demokracja staje się czystą kpiną, a pojedynczy obywatel jest po prostu niczym.

Uważam, że podstawową treścią życia społecznego jest szczęście możliwie największej liczby jednostek ludzkich. Jeśli jednak ktoś coś tak abstrakcyjnego jak prawo postawi na poziomie treści, nie ma się co dziwić, że będą nieustannie pojawiać się nieporozumienia, konflikty i frustracje, czego wynikiem są sytuacje takie jak KDT.

wtorek, 21 lipca 2009

KDT

Jak to zwykle w życiu bywa, a Chińczycy ze swoim kołem yin-yang wiedzą o tym najlepiej, nigdy nie może być tak, żeby przez jakiś czas wszystko płynęło spokojnie i miło. Chciałem dzisiaj napisać o książce, którą przywiozłem sobie z Londynu, i którą akurat czytam (Bill Bryson, Shakespeare), ale wydarzenia w warszawskiej hali handlowej, z której komornik z ochroniarzami i policją brutalnie potraktowali ludzi legalnie zarabiających na swoje utrzymanie, nie pozwalają mi na spokojne myślenie o literaturze, teatrze czy w ogóle o kulturze. Kolejne doniesienie TVN24, jakie zepsuło mi humor, to nagrania zrobione telefonem komórkowym przez młodego chłopaka, który zgłosił policji swoje pobicie, ale ponieważ był po piwie, policjanci potraktowali go jak lumpa i w rezultacie sam stał się obiektem ich niewybrednych ataków słownych (na szczęście tylko słownych).

Wstrząsają mną takie rzeczy, ponieważ wiążą mi się w jakąś potworną całość. Nie jest to sama brutalność policji, czy tępy upór urzędników bo to są sprawy, które znam od dziecka. Tak było za komuny, a z opisów historycznych możemy się dowiedzieć, że i za sanacji i za czasów carskich. Przeraża mnie to, że nic się nie zmienia. Zmienia się ustrój, wiele rzeczy poszło w dobrym kierunku (wiele też w niekoniecznie najlepszym), ale w pewnych zawodach mentalność się nie zmienia, bo na żadnym etapie przekształceń ustrojowych nie było woli, żeby cokolwiek zrobić w tej sprawie. Skąd zresztą miałaby się wziąć taka wola, skoro sami politycy nie są w stanie wyrwać się ze swojego zaklętego sposobu myślenia?

Czytając swego czasu "Dobrą terrorystkę" Doris Lessing, uderzył mnie fakt, że główna bohaterka, mieszkająca wraz ze swoimi "towarzyszami" (tak, tak, bo to byli komuniści, jak sami siebie nazywali) nielegalnie na squacie, wpadła na pomysł, żeby pójść do rady dzielnicowej i spróbować zalegalizować swoje zamieszkanie w budynku przeznaczonym do zburzenia. Co więcej, udaje jej się to. Pracownicy rady dochodzą do wniosku, że skoro jest społeczne zapotrzebowanie na te mieszkania, a ludzie nielegalnie tam koczujący są gotowi na własny koszt doprowadzić cały budynek do stanu używalności, a w dodatku zapłacić jakiś czynsz, to czemu nie. Wychowany w polskim tępym "legalizmie" łapałem się za głowę: "Co? Przeznaczony oficjalnie do rozbiórki budynek i nagle jakiś urzędnik zmienia decyzję rady, bo go ludzie o to proszą? Co to za kraj?"

Kiedy pracowałem w liceum byłem już absolwentem historii, ale ponieważ było zapotrzebowanie na anglistów, i faktycznie uczyłem tego przedmiotu na podstawie posiadania FC (niech mi moi byli uczniowie wybaczą!), postanowiłem nabyć wiedzy i umiejętności w tym kierunku, w związku z czym podjąłem studia w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych przy Uniwersytecie w Białymstoku. Ówczesny mój dyrektor całkowicie poszedł mi na rękę. Zajęcia w kolegium odbywały się tylko w systemie dziennym, ale pracujący mieli wszystkie godziny dydaktyczne skomasowane w trzy dni (czwartek, piątek, sobota). Zajęcia odbywały się od ósmej do ósmej, ale warto było!
Mój dyrektor z kolei polecił swoim zastępcom ułożyć mi tak plan lekcji, żeby etatowe 18 godzin zmieścić w poniedziałek, wtorek i środę. Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki nie zmieniła się dyrekcja. Złego słowa nie powiem na kolejną panią dyrektor, bo była osobą rzeczową i nigdy niczego złego od niej nie doświadczyłem, oprócz jednej rzeczy. Mianowicie, jako osoba nowa na stanowisku, a przy tym świetnie przygotowana, znalazła przepis, że po prostu nie można nauczycielowi studiującemu zaocznie (a tylko takie studia ujmowała ustawa) dać więcej niż jeden dzień wolny w tygodniu. Dostałem wolny piątek, a już we czwartek musiałem opuszczać jeden wykład (na szczęście był to już trzeci rok i zajęć było trochę mniej). Poszedłem do ówczesnego kuratora oświaty w Białymstoku, który stwierdził "no dobra, prawo prawem, ale jak chcą mieć wykształconego anglistę, to przecież kto by się czepiał..." Z drugiej strony nie miał prawa zmuszać moją panią dyrektor, żeby łamała prawo.

Jaki z tego wniosek? Współczesna Polska, podobnie jak I Rzeczpospolita, jest krajem prawa i prawników. Przepisów i szczegółowych regulacji jest tyle, że nawet prawnik nie jest w stanie ogarnąć tego rozumem. "Prawo musi być szanowane", krzyczą politycy u władzy. "Jeteśmy państwem prawa", dorzucają, "a skoro prawo jest złe, to trzeba je zmienić, ale póki co musimy przestrzegać takiego, jakie jest". Gdybyśmy szli dalej tym tokiem rozumowania, doszlibyśmy do wniosku, że strajki w Gdańsku w 1980 roku też były po prostu nielegalne, a cała spuścizna "Solidarności" to historia grupy nielegalnej. Wiemy, jaki to absurd, ale przecież z legalistycznego punktu widzenia, byłaby to prawda.

Jeżeli PiSowskie władze miasta podpisały z kupcami umowę, że nie wyrzucą ich z obecnej hali dopóki nie znajdą im miejsca zastępczego, to dlaczego POwskie władze nagle przyspieszają cały proces i każą się kupcom wynosić. Ci oczywiście nie słuchają decyzji (bo termin był do końca 2008 roku), bo niby gdzie mają się wynieść, aż warszawski magistrat decyduje się na kroki, które widzieliśmy dziś w telewizji. Przy tym łamią prawo, bo zajmują towar indywidualnych kupców, na co sądowego nakazu nie mają.

Reakcja społeczeństwa jest bardzo zróżnicowana, ponieważ nie jesteśmy już ani trochę solidarni. Robotnicy nie będą popierać "handlarzy" "bo to kombinatorzy i cwaniacy". Kupcy z innej hali handlowej "dziwią się", że z tymi cackano się tak długo - wiadomo, nie lubią konkurencji. To, że setki ludzi pójdzie na zasiłki dla bezrobotnych, się w ogóle nie liczy, bo "prawo jest prawem".

Nie wiem, czy pamiętacie sprzed jakichś dziesięciu lat krótkie nagranie pijanego dyrektora urzędu skarbowego w którymś z polskich miast. Tłumaczył reporterowi, że gdyby chciał, bo mógłby go puścić w skarpetkach, a tak to ów reporter może być mu wdzięczny, że tego nie robi. Oczywiście, że to jest możliwe i jestem przekonany, że "puszczenie obywatela w skarpetkach" odbyłoby się w pełnym majestacie prawa!

Pobity chłopak traktowany jest przez chama w mundurze jak szmata, bo jest "po piwie". Fakt bycia pijanym przez poszkodowanego nie zmienia podstawowego obowiązku policjanta, jakim jest zapewnienie mu ochrony! Ale przecież łatwiej jest w wulgarny sposób skląć poszkodowanego niż ścigać bandziora, bo a nuż bandzior jeszcze i policjanta uderzy. Pod koniec komuny gorzko śmialiśmy się milicji, że nie jest po to, żeby chronić obywateli przed przestępcami, ale żeby chronić ustrój. Na wezwanie w sprawie pobicia milicja nie przyjeżdżała tak rychło, jak na doniesienie, że ktoś rozwiesza ulotki. Początek lat 90. przyniósł przegięcie w drugą stronę, bo jak policja chciała złapać bandziora, to często tłum jej nie pozwalał. Po latach wszystko "wróciło do normy". Policjant to władza, która nie musi wiele robić, ale szacunek jej się należy. Przy tym wulgarny język i chamskie podejście do kogokolwiek, nawet do przestępcy, deprecjonuje ten zawód, bo sprawia, że policjantów nie odbiera się jako "tych dobrych", ale po prostu ludzi różniących się od dresiarzy innym strojem.

Sytuacja przypomina USA w latach 20. i 30. XX wieku. Brutalne przejęcia majątków zadłużonych biedaków przez banki, brutalni gangsterzy, ale też i brutalni policjanci.
Nie jest to model, o którym marzyłem dla mojego kraju.

Może ktoś z góry zacznie studiować inne systemy rządzenia krajem niż sowieckie i amerykańskie. Może dotrze do kogoś, że w krajach skandynawskich, czy choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie policja potrafi być brutalna kiedy trzeba, nie wolno obrażać ludzi, a obowiązkiem policjanta jest z uprzejmym uśmiechem i życzliwym nastawieniem wytłumaczyć nawet przekraczającemu prawo, że musi np. zapłacić mandat, ze względu na dobro społeczne i własne bezpieczeństwo, a nie jakiś "przepis bo przepis".

Czy władze Warszawy nie mogły poczekać z wyrzucaniem ludzi z ich miejsca pracy do czasu, aż im zbudują obiecany lokal zastępczy? Do PO jestem od dawna rozczarowany, choć muszę się przyznać, że na nich głosowałem, bo liczyłem na ich postawę pro-obywatelską właśnie. Postawię pro-obywatelską pojmuję jednak jako przeciwieństwo tępego legalizmu. Do tego wszystkiego mam poważne wątpliwości, czy tylko o samo poszanowanie prawa tu chodzi. Za jakiś czas być może wyjdzie na jaw, kto na tym zarobił...

A tymczasem pani prezydent Warszawy narzeka na "agresję zadymiarzy"... Po prostu tylko siąść i płakać.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Chasydzi z Hackney


Ta część Hackney, gdzie spędziłem tydzień, to okolice ulicy Upper Clapton, niedaleko Stamford Hill, co oznacza, że codziennie spotykałem na ulicy ortodoksyjnych Żydów. Jak się dowiedziałem z Internetu, jest to jedna z najstarszych społeczności żydowskich w Londynie, sięgająca roku 1674, co oznacza, że pierwsi Żydzi sprowadzili się tam niespełna 12 lat po ponownym pozwoleniu na osiedlanie się Żydów w Anglii. Tego dowiedziałem się jednak dopiero po powrocie do Polski. Podczas mojego pobytu w Londynie, jak to ja, po prostu chłonąłem atmosferę miejsca.
Trzeba przyznać, że owa atmosfera była dla mnie o tyle niezwykła, że nie do końca nowa, bo przecież czytało się książki, oglądało filmy – fabularne i dokumentalne – o przedwojennej Polsce, zwłaszcza Łodzi czy Białymstoku, ale to były wszystko doznania „papierowe” lub „celuloidowe”. Teraz faktycznie znalazłem się pośród autentycznych pobożnych Żydów spieszących w swoich kapeluszach i z tańczącymi na wietrze pejsami do synagogi, albo na jakieś ważne spotkanie. Niektórzy do długich surdutów (starszego mężczyznę w błyszczącym chałacie spotkałem tylko raz) nosili normalne spodnie, ale wielu miało pończochy do kolan – jak by ich żywcem przeniesiono z XVIII wieku. W szabas kapelusze zastąpiły okrągłe futrzane czapy, które od deszczu chronili reklamówkami, które na owe czapy naciągali. Dla współczesnego Polaka z Polski taki widok robił wrażenie wielce egzotyczne, ale jak wspomniałem, tak sobie wyobrażałem ortodoksyjnych Żydów na podstawie zdjęć, filmów i ilustracji z przedwojennych książek i gazet.
Prawdziwe wrażenie przeniesienia w czasie gdzieś w lata 30. XX wieku zostało wywołane przez żydowskie dziewczęta – zarówno uczennice pobliskiej szkoły, jak i nieco starsze nastolatki. Szokujące wrażenie nie było wywołane żadną „egzotyką”, a wręcz „normalnością” ich strojów, ale normalnością lat 30. właśnie! Coś niesamowitego! Skromne fryzury – jakieś warkoczyki, szare proste spódnice i jasne bluzeczki. Z moich czasów taki strój nauczyciele nazywali „po szkolnemu”. Od razu stanęły mi przed oczami fotografie własnych babek i prababek, kiedy te były uczennicami przedwojennych polskich szkół. W okolicach Stamford Hill czas się zatrzymał! Gdyby nie obecność ludności czarnej i, w mniejszej liczbie południowoazjatyckiej, można by pomyśleć, że znalazłem się w przedwojennej Łodzi. Ze względu na czerwoną cegłę, z jakiej zbudowane są bloki mieszkalne w Hackney, okolica również przypominała krajobraz „famuł” przy Księżym Młynie.
Kiedy w zeszłą niedzielę nie udało mi się wsiąść do samolotu do Łodzi, wróciłem do Hackney. Ponieważ klucz od swojego pokoju zatrzasnąłem, zgodnie z umową, a moja koleżanka była jeszcze w pracy, nie miałem gdzie złożyć bagaży i wybrać się jeszcze na spacer po centrum Londynu. Postanowłem więc pospacerować i posiedzieć na ławce w miejscowym parku ze stawem całkowicie pokrytym zieloną rzęsą.
Oprócz mnie i mieszanej grupy Polaków na sąsiedniej ławce, park był pełen żydowskich nianiek z małymi dziećmi – zarówno w wózkach, jak i takich, które już same radziły sobie z chodzeniem. W pewnym momencie na mojej ławce przysiadła młoda żydowska niania z dwoma chłopcami – jednym spacerującym samodzielnie, a drugim w wózku. Obaj malcy nosili jarmułki i pejsy. Malec w spacerówce okazał się łobuziakiem, bez przerwy robił coś niani na złość. Zdejmował buty z nóg i rzucał daleko od wózka. Dziewczyna spokojnie zbierała to, co malec wyrzucił. W pewnym momencie ściągnął z główki jarmułkę i cisnął ją w piasek ścieżki. Okazało się, że pod czapeczką miał bardzo krótko ostrzyżone włosy (może nawet ogolone, ale już odrośnięte). Jedynym widocznym elementem owłosienia były długie pejsy po bokach małej buzi.
Ponieważ trochę się interesuję religiami i ich wariantami, postanowiłem się dowiedzieć , czy społeczność żydowska w Hackney to chasydzi czy misnagdim. W wieku XVIII misnagdim, czyli ortodoksyjni Żydzi rabiniczni, nie lubili chasydów, którzy zamiast studiować Torę i roztrząsać niuanse prawa mojżeszowego, woleli śpiewać, tańczyć i „wznosić dusze” ku Bogu. Obecnie jedna obie grupy wzajemnie się uznają i nie ma między nimi wrogości. Ale którzy są którzy w takim razie? Zdobyłem się na odwagę i zagadnąłem młodą kobietę (tę nianię, która przysiadła na mojej ławce), zadając pytanie czy wolno jej rozmawiać z obcymi. Odpowiedziała, że zazwyczaj nie. Spytałem, czy mogłaby mi powiedzieć, czy żyjąca tu społeczność żydowska to „hassidim” czy „misnagdim”. Po chwili zastanowienia odpowiedziła, „I think Hassidim”, ale ton jej głosu wskazywał na to, że wcale nie jest pewna. Podziękowałem za informację i nie nagabywałem dziewczyny o dalsze informacje. Doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś wyrastał w zamkniętym i hermetycznym środowisku, niekoniecznie musi wiedzieć, jaką nazwę ta społeczność nosi. Trudno tego wymagać od kobiety, której jedyne role życiowe to kucharka i matka.
Zwykłe ludzkie przyjemności nie są chyba obce tym ludziom, których każdy krok jest zdeterminowany przez prawo religijne. Kapitalni byli nastoletni chłopcy pędzący po chodniku na rowerze (tzn. jeden pedałował, a drugi siedział na bagażniku), śmiejący się do rozpuku, z powiewającymi na wietrze pejsami.
Na pewno styl życia chasydów z Hackney to nie jest coś, co by mi osobiście odpowiadało. Niemniej w społeczeństwie, którego całkiem spora liczba członków żyje z zasiłków, nie chce zakładać rodzin, woląc styl używających przyjemności singli, grupa ludzi, która mimo wszystko nie ulega pokusie wygodnego wyrzekania się społecznych norm etycznych, ale trzyma się swojej jakże starej tradycji, zasługuje na podziw i szacunek.
Miałem oczywiście ochotę zadać któremuś ze starszych Żydów pytanie, jak z punktu widzenia ich religii wygląda rola gojów w boskim porządku wszechświata, ale się nie odważyłem…

niedziela, 19 lipca 2009

Na Iwana na Kupała

Wczoraj wybrałem się z ciotecznym szwagrem mojej żony (pogłówkujcie, rozszyfrujcie co to znaczy) i jego kolegą na wielką ludową imprezę zwaną "Na Iwana na Kupała", czyli inaczej na Ukraińską Kupałę, do Dubicz Cerkiewnych w pobliżu Hajnówki.

Niejednego może zdziwić fakt, że noc Kupały, która z założenia ma być przecież najkrótsza w roku, świętowana była 18 lipca, i rzeczywiście sprawa nie jest prosta. Obowiązujący w większości krajów świata kalendarz gregoriański rozwiązał tę sprawę już dawno i noc z 23 na 24 czerwca nie jest co prawda tą najkrótszą, ale jest jej najbliższa. Wiadomo, że w Cerkwi prawosławnej nadal obowiązuje kalendarz juliański, ale i to nie wyjaśnia takiego odstępu czasowego. Otóż rzecz jest natury kulturowej, bo np. polscy Białorusini obchodzili w tym roku noc Kupały 4 lipca (więc mniej więcej normalnie wg kalendarza juliańskiego). Prawdopodobnie podlascy działacze ukraińscy, którzy stosunkowo niedawno (jakieś 10-15 lat temu) rozpoczęli intensywną akcję uświadamiającą mieszkańców południowej części województwa podlaskiego, że nie są Białorusinami, ale Ukraińcami właśnie, postanowili nie robić imprezy konkurencyjnej, na czym nikt by nie skorzystał, tylko zorganizowali swoją noc świętojańską w drugiej połowie lipca. Może to i dobrze. Jak ktoś jest na przykład fanem dawnych słowiańskich obrzędów związanych z inicjacją seksualną, to dzięki takiemu układowi może zaliczyć trzy imprezy tego typu.

Była oczywiście scena, a na niej zespoły folklorystyczne i folkowe. Osobiście bardzo lubię taką muzykę. Sam lubię sobie czasem zaśpiewać jakąś ukraińską dumkę. Uważam, że gdyby ludzie byli bardziej wrażliwi na muzykę, być może łatwiej byłoby zasypać rowy nienawiści dzielące różne narody.

Zawiodłem się na gastronomii. Wśród straganów i rusztów (m.in. jeden zwieńczał napis "Gryll" (sci! z "y" w środku), królowały dania typowe dla wszelkich imprez masowych - oprócz amerykańskich hot-dogów i hamburgerów, były kebaby, szaszłyki i golonka, natomiast nie znalazłem niczego, co można byłoby nazwać potrawą ukraińską lub choćby regionalną podlaską.

Wydaje mi się, że organizatorzy mogliby nadać całości imprezy więcej kolorytu - ukraińskiego i lokalnego. Tymczasem był to taki sam festyn, jaki można byłoby spotkać np. w Myszyńcu na Kurpiach. Ukrańskość ratowały tylko zespoły na scenie. Grały, śpiewały i tańczyły grupy z Polski, w tym dziewczęta z samych Dubicz Cerkiewnych (szkoda, że podkład do ich śpiewu przypominał bardziej Modern Talking niż muzykę ukraińską, ale to szczegół), z Podlasia, z innych części Polski i oczywiście z Ukrainy. Bawiliśmy się wyśmienicie.

Było oczywiście rzucanie wianków na wodę. Nie zazdroszczę ognistym dziewczętom z ukraińskiej mniejszości w Polsce, które do utraty wianka musiały czekać tak długo, podczas gdy ich katolickie koleżanki zrobiły to już prawie miesiąc wcześniej, a białoruskie dwa tygodnie przed nimi ;)

Pokaz sztucznych ogni stanowił kulminację części obrzędowej, natomiast po nich wystąpiły zespoły folkowe, przy których bawiono się prawdopodobnie do rana. Piszę "prawdopodobnie" ponieważ pod koniec występu świetnego zespołu "Irish" (no... niezbyt może ukraińska to nazwa, ale grali napradę "po kozacku" będę chłopakom kibicował w ich dalszej karierze) stwierdziliśmy, że "treba spaty" i wróciliśmy do domu.

Taki ze mnie "kozak" ;)

Przy szaszłyku wśród innych mołojców ;)
Dwaj atamani: Kaziuk i Wołodia ;)

Swoim telefonem komórkowym zrobiłem również kilka filmików, ale niestety ich jakość pozostawia wiele do życzenia.













czwartek, 16 lipca 2009

Londyńskie pianina

Kapitalnym pomysłem było umieszczenie w Londynie pianin w różnych punktach miasta, m.in. w pobliżu St. Paul's Cathedral, na dziedzińcu British Library, czy przy moście prowadzącym z Tate Modern do St. Paul's Cathedral. Okazuje się, że utalentowanych pianistów jest całe mnóstwo! Nie zauważyłem żadnych przepychanek do instrumentu, ale też po każdym odejściu jednego pianisty praktycznie natychmiast zastępował go inny.

Usiadłem sobie na ławeczce obok starszego pana nieopodal St. Paul's Cathedral, czekając na zwolnienie pianina. Nie żeby zaraz na nim grać, bo moje umiejętności w tym względzie są bardzo podstawowe, nad czym ubolewam, ale żeby sobie zrobić zdjęcie. Nie zdążyłem jednak, ponieważ na miejsce przy pianinie czekał już pewien młody człowiek, który okazji nie przegapił. Nie żałowałem wcale, ponieważ grał świetnie. Starszy pan, obok którego usiadłem, odwrócił się do mnie i powiedział: "Wie pan, ja tu przychodzę codziennie i uważam, że to zadziwiające jak wielu młodych ludzi ma talent. Codziennie widzę tu dziesiątki utalentowanych młodych ludzi". Powiem szczerze, że ta wypowiedź bardzo mnie wzruszyła z tego względu, że stanowiła taki kontrast wobec tego, co na co dzień słyszę z ust ludzi w tym wieku w Polsce. U nas po osiągnięciu pewnego wieku uważa się, że do dobrego tonu jest ponarzekać sobie na młodzież. Oczywiście jest to pewne uogólnienie - wcale nie twierdzę, że wszyscy starsi Polacy tacy są, ale można sobie wyrobić takie wrażenie. Tymczasem tutaj starszy pan wyraża szczery podziw dla młodych londyńczyków i ich talentów muzycznych!

Zacząłem filmować grę młodego człowieka, ale w tym momencie starszego pana, z którym uprzednio rozmawiałem, zapytała o drogę jakaś turystka, zresztą sami zobaczcie:




Obecność mnóstwa ludzi dookoła oraz brak pod ręką broni palnej ocaliły tę dziewczynę od natychmiastowej śmierci z mojej ręki! ;)

Wieczorem następnego dnia wracając z Tate Modern w stronę przystanku autobusowego przy St. Paul's Cathedral, zobaczyłem kolejne pianino, a przy nim chłopca w wieku ok. 10 lat robiącego wspaniały użytek z instrumentu. Nie mogłem się oprzeć nagraniu fragmentu jego koncertu.




W sobotę, w przeddzień mojego planowanego wyjazdu (jak się okazało, wyleciałem dopiero w poniedziałek, ale to inna historia) udało mi się wreszcie dorwać do pianina na dziedzińcu British Library. Ponieważ byłem już ogarnięty czymś, co jeden z moich przyjaciół nazywał z niemiecka Reisefieber, zapomniałem wziąć ze sobą aparatu fotograficznego. Na szczęście są jeszcze telefony komórkowe. Jakość obrazu gorsza, ale widać, że to ja i że siedzę przy pianinie. Można było zrobić filmik, ale chyba lepiej się stało, że poprzestaliśmy na zdjęciu ;)


W każdym razie pomysł jest kapitalny. Bardzo chętnie przeniósłbym go na nasz grunt, ale jak wiadomo u nas brakuje pieniędzy na wszystko, a przy tym mamy tendencje do nie ufania społeczeństwu. Trudno mi powiedzieć, czy faktycznie pierwszego dnia po ustawieniu pianin, jacyś wandale by ich nie zniszczyli, ale nie przekonamy się póki nie spróbujemy.

środa, 15 lipca 2009

O brytyjskiej monarchii słów kilka

O Wielkiej Brytanii i o Londynie każdy słyszał i/lub czytał, więc kolejny opis miejsc opracowanych szczegółowo w profesjonalnych przewodnikach nie miałby sensu. Spróbuję natomiast podzielić się z Wami kilkoma refleksjami, jakie mnie naszły nad rzeką Lea, bo do tej właśnie rzeczki było znacznie bliżej z mojej kwatery niż do Tamizy.

Z dworca Liverpool Street, na który przybyłem z lotniska Stansted, odebrała mnie Annette, Angielka, która od razu przełamała pierwszy stereotyp na temat angielskości. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o Londynie, naszej wspólnej fascynacji tym miastem, na temat historii Wielkiej Brytanii i Polski oraz na szereg innych tematów, które nie miały nic wspólnego z pogodą, a już na pewno nie wyczuwało się ze strony Annette „angielskiej rezerwy”. Tempo wypowiadanych przez nią słów z pewnością nie miało też nic wspólnego z „angielską flegmą”. Przy wsiadaniu do autobusu zaobserwowałem, że w przeciwieństwie do tego, co się działo jeszcze 10 lat temu, nikt nie ustawiał się w karną kolejkę.

Wśród wielu tematów, które poruszyliśmy w naszej rozmowie, znalazła się kwestia monarchii. Annette, która urodziła się w Anglii, ale w szóstym roku życia przeniosła z rodzicami do Australii, dopiero 14 lat temu powróciła „na ojczyzny łono” i nadal jest podekscytowana tym, że mieszka w Londynie, który kocha. Stwierdziła, że królowa, czy też w ogóle monarchia jest w Wielkiej Brytanii czymś tak naturalnym, że doprawdy byłoby czymś niestosownym zmieniać ten stan rzeczy. Przyznała przy tym, że w głębi ducha jest republikanką! Od razu wyciągnąłem łapę, żeby przybić z nią piątkę, bo ja również jestem szczerym republikaninem, ale obalenie angielskiej monarchii uważałbym za zburzenie fundamentów kosmicznego porządku wszechświata!

Pamiętam, że jako student pisałem esej w obronie monarchii brytyjskiej. Nie pamiętam już, jakie dokładnie wówczas przytoczyłem argumenty. Teraz najważniejszym wydaje mi się narodotwórcza rola tej instytucji. Politolodzy i socjologowie oczywiście mają swoje definicje narodów, państw, tzw. państw narodowych, pragnąc wprowadzić w tej dziedzinie jakąś nomenklaturową jednolitość i pewną przejrzystość. Niestety te wysiłki są w dużej mierze skazane na porażkę, ponieważ to, czy poszczególne jednostki w swojej własnej świadomości zaliczają się do danego narodu, czy nie, zależy od szeregu czynników i to w dodatku w każdym przypadku nie tych samych!

Wiele narodów wyrosło wprost z organizacji plemiennych o silnych więzach krwi. Na przestrzeni wieków, musimy sobie z tego zdać sprawę, mówienie jednak o „czystej krwi” Polakach czy Niemcach nie ma sensu, ponieważ nieustannie następowały domieszki plemion sąsiednich, ludów najeźdźczych lub imigrantów. Szukanie „czystej krwi” Polaka jest zajęciem beznadziejnym, bo niezwykle trudno byłoby stwierdzić, czy któraś prababka nie była np. Litwinką, albo Niemką, albo czy inna z kolei prababka wystarczająco szybko uciekała przed tatarskim lubieżnikiem. Niemniej mem (że posłużę się tym, wg mnie roboczym, ale dość wygodnym terminem) polskości na tyle się w naszych umysłach utrwalił, że jako naród przetrwaliśmy brak organizacji państwowej. Narodem, który o wiele dłużej pozostawał bez państwa, są Żydzi, których przez wieki trzymała razem religia.

Kiedy zachodni Europejczyk mówi „państwo narodowe” niekoniecznie ma na myśli państwo zamieszkałe przez mówiące jednym językiem plemię. Kiedy się wejdzie w to zagadnienie głębiej, okaże się, że zachodni Europejczyk w większości przypadków uważa, że to państwo tworzy naród, a nie odwrotnie. Dlatego szermuje hasłem „państwa narodowego”, choć czytający takie teksty Polak może się dziwić, że dotyczy ono np. Wielkiej Brytanii, która przecież składa się obecnie nie tylko z tradycyjnych czterech narodowości (Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków), ale również kilku milionów imigrantów z innych części świata. Z naszego punktu widzenia Brytyjczycy to nie żaden naród, ale zlepek narodów. A jednak w świadomości poddanych Jej Królewskiej Mości istnieje coś, co ich spaja i tworzy naród (choć u każdego pewnie w innym stopniu).

Mem poczucia narodowego narasta wokół jakiegoś czynnika decydującego. W przypadku Polaków, jak uważam, jest to język. W przypadku Żydów religia, choć obecnie dla świeckiego Izraelczyka, jest to istnienie państwa Izrael. Francuzów tworzy historia państwa francuskiego od monarchii przez republiki i cesarstwa do obecnej republiki. Niemców stworzyli romantyczni poeci, ale to Otto von Bismarck wziął ich praktycznie siłą „do kupy” i stworzył naród państwowy. Amerykanie są Amerykanami dzięki swojej ustawie zasadniczej, ponieważ to Konstytucja jest tym czynnikiem, z którym każdy obywatel USA może się utożsamić. Państwa są tworami politycznymi opartymi na więzach różnego rodzaju, ale przede wszystkim na przymusie. Niektóre państwa bywają tworami chimerycznymi i nie potrafią przetrwać, ponieważ oprócz aparatu władzy nie ma niczego, co utrzymywałoby emocjonalną więź obywateli. Ta więź emocjonalna, która każe płakać ze wzruszenia przy odgrywaniu hymnu państwowego, lub odczuwać radosne drżenie serca przy zwycięstwie rodaka w zawodach sportowych, jest czynnikiem zgoła irracjonalnym, ale ci, którzy chcieliby tworzyć naród, muszą pamiętać, że ten irracjonalny czynnik jest elementem najważniejszym. Jeśli poszczególni członkowie narodu potrafią odczuwać te irracjonalne afekty wobec grupy zwanej własnym narodem, można liczyć na to, że grupa ta nie rozpadnie się przy pierwszej przeciwności losu.

Jak już wspomniałem, każdy naród ma inny punkt, wokół którego buduje się ten irracjonalny mem. Wspomniałem już poczucie więzi plemiennej, język, religię, tradycję itd. W przypadku Wielkiej Brytanii o więzi plemiennej mogą mówić Anglicy, Szkoci itd., ale nie Brytyjczycy. Brytyjczykami nazywają samych siebie tylko potomkowie imigrantów. O więzach religijnych nie ma oczywiście co mówić. Do wspólnej historii czy tradycji również różne grupy przyznają się w różnym stopniu. Wspólna historia Anglików i potomków Hindusów czy Nigeryjczyków to przecież tradycja grup stojących naprzeciw siebie a nie obok. Jedynym czynnikiem, który może (bo przecież nie musi) i w wielu przypadkach stanowi jakieś spoiwo dla wszystkich Brytyjczyków jest właśnie ta starsza pani w Pałacu Buckingham. Cokolwiek można powiedzieć o rodzinie królewskiej, o słabościach i wadach jej członków, zupełnie co innego trzeba rozpatrywać. Królowa brytyjska ogniskuje wokół siebie poddanych tworząc przez to naród, niczym królowa pszczół, bez której rój by się nie ostał. Gdyby w Wielkiej Brytanii nie było monarchii, republika mogłaby rządzić albo jedynie przy pomocy siły (jak za Cromwella), albo musiałaby wypracować jakieś nieznane angielskiej tradycji uregulowania prawne (konstytucja). Wybrany na jedną kadencję premier jest czynnikiem akcydentalnym – dziś ten, jutro inny. Monarcha/monarchini nie ma realnej władzy, ale daje poczucie (szczerze mówiąc złudzenie) ciągłości i dumy, które są irracjonalne, ale właśnie o tę irracjonalną, emocjonalną sferę chodzi.

Jestem z przekonania republikaninem i postulat przywrócenia w Polsce monarchii traktuję raczej jako pewną egzotykę polityczną, ale brytyjskiej królowej Elżbiecie życzę długich lat życia w zdrowiu i spokoju dla dobra swojego kraju i swoich poddanych.

sobota, 4 lipca 2009

Dywagacje na temat szczęścia przy okazji rocznicy Deklaracji Niepodległości

4 lipca, 233 rocznica ogłoszenia Deklaracji Niepodległości przywodzi mi na myśl tylko jeden fragment tego dokumentu, ten mianowicie, który mówi, że
all men are created equal, that they are endowed by their Creator with certain unalienable Rights, that among these are Life, Liberty and the pursuit of Happiness.
Co to wszystko w ogóle znaczy? Że ludzie są równi? Przecież wiadomo, że nie są i nigdy nie będą i to od samego początku. Na każdym etapie życia nic nie jest w stosunkach międzyludzkich tak widoczne, jak nierówność właśnie od poziomu fizycznego, poprzez intelektualny a na duchowym kończąc. Równi jesteśmy w swojej bezradności wobec śmierci. W ciągu życia natomiast jedyną skuteczną próbą obdarzenia bliźnich „równością” jest ich pokochanie miłością idealną – wtedy jesteśmy świętymi, bądź znienawidzenie – wtedy można o nas powiedzieć, że jesteśmy psychopatami. Postrzeganie ludzi jako równych może być spowodowane także absolutną, doskonałą obojętnością. W każdym innym przypadku nierówność pcha się do nas drzwiami i oknami, ponieważ nasz mózg organizuje rzeczywistość hierarchicznie. Wcale bym się nie upierał przy tym twierdzeniu, gdyby mnie ktoś zechciał przekonać, że jest inaczej. Niestety nasze ego kieruje nami tak, żeby zapewnić sobie maksimum bezpieczeństwa, środków przetrwania i możliwości rozmnażania. Ludzie dookoła nas albo nam pomagają, albo przeszkadzają i to wszystko w zróżnicowanym stopniu. Dlatego nasz umysł automatycznie klasyfikuje ich i grupuje. Z jednymi każe się łączyć, a innych unikać. Stąd piramida nierówności, której uniknąć się nie da. Można natomiast, i wg mnie należy, tej piramidy nie instytucjonalizować, nie tworzyć z niej zewnętrznego wobec nas prawa. Z drugiej strony bez tego trudno wyobrazić sobie życie społeczne.
„Niezbywalne prawa” to znowu piękna metafora, bo niby kto stoi na ich straży, i kto gwarantuje ich niezbywalność. Historia USA doskonale pokazała, że wolni obywatele amerykańskiej demokracji doskonale sobie radzili z ową niezbywalnością pozbawiając setki tysięcy mieszkańców Afryki wolności. Historia ludzkości pokazuje bardzo wyraźnie, że praw masz tyle, ile jesteś w stanie sobie wywalczyć i potem jeszcze wyegzekwować. Nie kpię tutaj z Deklaracji Niepodległości (choć zaraz to zrobię), ponieważ żeby było co egzekwować, trzeba to najpierw sformułować, dlatego Thomasowi Jeffersonowi i jego kolegom należy się wielki szacunek, że podjęli się tej pracy.
Jeśli z Deklaracji Niepodległości można trochę podkpiwać, to oczywiście z tego powodu, że zupełnie na wyrost wszelkie zło tego świata przypisywała (te punkty zajmują ponad 1/3 tekstu) safandule Jerzemu III, który nawet jednej dziesiątej tej wyliczanki nie był winien. W jednym z punktów planowano napisać, że sprowadził z innego kontynentu ludzi, których zmusił do pracy, w którym oczywiście chodziło o czarnych niewolników, ale przedstawiciele stanów południowych kazali ten punkt wykreślić. (Nie mówiąc już o tym, że biedny król George z osobistą decyzją sprowadzania Murzynów do Ameryki nie miał nic wspólnego).
Prawo do życia, tak jak do wolności, to dzisiaj sprawy oczywiste, choć znowu zdajemy sobie z pewnością sprawę, że nie brakuje takich, którzy chętnie by owe prawa nam ograniczyli – zarówno politycy, jaki i pospolici bandyci. Jeśli prawa, które naturalne niestety nie jest (naturalne to są prawa fizyki), nie będziemy bronić i go egzekwować, pozostanie pustą literą i kpiną samą z siebie.
O ile jednak możemy sobie wyobrazić sytuację idealną, w której prawo do życia i wolności jest należycie zabezpieczone, to sprawa owego „dążenia do szczęścia” pozostaje wielce dyskusyjne. Jak w ogóle ująć to w jakiś sformalizowany przepis. Wszak dokument z 4 lipca 1776 roku to tylko deklaracja, a nie akt wykonawczy. Czy to jest w ogóle możliwe? Wydaje się tak zabawne, jak ustawowe stwierdzenie, że od dzisiaj każdy ma być szczęśliwy i zdrowy.
Mniej więcej jednak tak „zdroworozsądkowo” wiemy, o co chodzi. Oczywiście również uważamy, że dążenie do szczęścia jest naszym prawem. Chcemy mieć prawo do marzeń i ich realizacji. Na ile jego egzekwowanie odbywa się kosztem marzeń innych, to już osobny problem i Thomas Jefferson akurat tym sobie w momencie redagowania tekstu Deklaracji głowy nie zawracał. Niewątpliwie Andrew Jackson przejął się prawem białych Amerykanów do szczęścia, dając im ziemie cywilizowanych Czirokezów, wypędzając tych ostatnich do Oklahomy. Biali osadnicy nieustannie realizowali swoje prawo do szczęścia doprowadzając Indian do nieszczęścia. O czarnych niewolnikach już wspomniałem.
Kantowski postulat ograniczenia wolności jednostki przez wolność innych jednostek, można jak najbardziej rozszerzyć na kwestię dążenia do szczęścia. Tylko, że tutaj wchodzimy na pole etyki, czyli problemów znanych od zarania ludzkiej cywilizacji, które niby wiemy, jak rozwiązać, tylko że przy każdym indywidualnym przypadku jest inaczej i nasze „doskonałe” rozwiązania okazują się niewystarczające.
Karol Marks chciał zlikwidować alienację pracy (jest to postulat bardzo mi bliski, ale na skalę indywidualną, czyli moją własną). Chodziło o to, żeby człowiek nie pracował dlatego, że jest do tego zmuszony przez czynniki zewnętrzne (np. głód, czy konieczność zapewnienia sobie dachu nad głową). Marks wierzył, że w ustroju idealnym, czyli komunizmie, ludziom trzeba będzie zapewnić wszystko niezależnie od ich wkładu pracy, natomiast oni będą pracować sami z siebie, ponieważ twórcza aktywność leży w naturze ludzkiej. Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby się zorientować, że mało kto chciałby naprawdę pracować, a już takie czynności, jak załadunek i wywóz śmieci, nie znalazłyby wielu entuzjastów. To dlatego „naukowy” socjalizm Marksa należy postawić na półce obok wszelkich innych socjalizmów „utopijnych”.
Sama praca, z czym należy się zgodzić, może być źródłem szczęścia, jeśli jest faktycznie twórcza i przynosi wykonującemu ją satysfakcję nie tylko finansową. W większości przypadków jest jednak tak, że pracę traktujemy jak zło konieczne, ale zarobek rekompensuje nam jej niedogodności. Najgorzej jest, kiedy pracy w ogóle nie ma i nie ma za co żyć, albo praca jest, tylko że wynagrodzenie wystarcza ledwie na przeżycie, a o szczęściu można tylko pomarzyć.
Wielu naszych rodaków wyruszyło za granicę w dążeniu do zarobku, ale w dalszej perspektywie w dążeniu do szczęścia. Godziwe pieniądze nie zapewniają automatycznie szczęścia, ale oddalają perspektywę dokuczliwego nieszczęścia. To jest banał.
Wszyscy chcemy wierzyć, że władze państwowe, a przynajmniej pewne instytucje rządowe powinny działać na rzecz obywateli, żeby im w tym dążeniu do szczęścia pomagać. Jak się dzieje w rzeczywistości dobrze wiemy. Wielu z nas nie potrafi się oprzeć wrażeniu, że na drodze do szczęścia stoją nam samo prawo, urzędy, urzędnicy, szefowie, współpracownicy i w ogóle bliźni. Nie zauważamy często, że sami stajemy na drodze do szczęścia innych „bo tak i już”.
Już przed II wojną światową Melchior Wańkowicz pisał, że w Polsce „krawiec zazdrości prałatowi, że został biskupem”. Pisał też o polskich urzędnikach, którzy nie załatwiają sprawy, którą mogliby załatwić, od ręki, bo wtedy „każdy by tak chciał”. Wańkowicz odpowiedział (retorycznie), że po prostu KAŻDEMU należy załatwiać sprawy od ręki (w miarę możliwości).
Kolega przyjechał na krótkie wakacje z Norwegii. Bierze tam udział w pewnym projekcie edukacyjnym tamtejszego rządu. Nie chcę tutaj się rozwodzić nad skandynawskim podejściem do obywatela, obowiązków, pracy itd. itp., bo wszyscy wiemy, że tam filozofia urzędu polega na tym, żeby działać na rzecz obywatela, jakby cała administracja postawiła sobie za cel szczęście obywateli. Kolega przy okazji przyjechał z pewną misją od Norwegów. Otóż potrzeba jest 50 pracowników (głównie kierowców, ale są też oferty dla innych zawodów). Jak w ciągu tygodnia za jednym zamachem pomóc Norwegii i podlaskim bezrobotnym? Kolega pomyślał, że uda się do Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Po kilku telefonach wreszcie udało mu się dotrzeć do kogoś, kto cokolwiek ma do powiedzenia. Mężczyzna ten niechętnie zgodził się spotkać z moim Kolegą ok. 7.00 rano zgłaszając gotowość poświęcenia mu 10 minut. Kiedy Kolega stwierdził, że 10 minut może być za mało, urzędnik odetchnął z ulgą oznajmiając, że tak naprawdę, to i tak niczego nie mógłby w tej sprawie załatwić. Kto może? Nie wiadomo. Wiadomo jedno – urząd pracy to jest miejsce, gdzie urzędnicy mają pracę. Zajmowanie się pracą dla bezrobotnych prawdopodobnie pozostaje poza zakresem obowiązków Urzędu.
W pewnych instytucjach urzędnicy realizują swoje prawo do szczęścia – czyli pracy i zarobku. Szczęście tych, którymi mają się zajmować i owo szczęście zapewniać, to zapewne będzie jakiś kolejny etap w ich działalności przewidywany za jakieś 50-80 lat.
Z drugiej strony nie muszą się przejmować tak bardzo tym naszym szczęściem. Przecież musimy pamiętać, że „pursuit of happiness” to idea amerykańska, a my nie będziemy przecież na ślepo kierować zagranicznymi wymysłami! ;)
* * *
Jutro wyjeżdżam na wakacje. Mam nadzieję, że po tym tygodniu wrócę z dobrymi wrażeniami, którymi będę mógł się podzielić z czytelnikami mojego bloga.

piątek, 3 lipca 2009

440 lat po zawarciu unii lubelskiej

1 lipca 1569 roku podpisano akt unii między Koroną Polską a Wielkim Księstwem Litewskim. Do tej pory były to odrębne państwa, których łączyła osoba władcy. Wybór władcy nie sprawiał Polakom problemu, bo był to po prostu Wielki Książę Litewski, po śmierci Zygmunta Augusta, który na potomstwo liczyć już nie mógł, drogi obydwu krajów mogłyby się rozejść. Gdybanie w historii było kiedyś niedopuszczalne, później jednak tak popuszczono wodze fantazji, że prawie każdy wypowiadający się na tematy przeszłości uczony, pozwala sobie na rozmaite przypuszczenia i spekulacje, które często wodzą go na manowce albo wręcz kompromitują.

Czy Litwa wpadłaby w orbitę wpływów umacniającej się Moskwy (ale jeszcze bardzo słabej)? Całkiem możliwe, dlatego pewną konsekwencją była politycznie inspirowana unia Kościołów w Brześciu w 1596 roku (dlatego łatwo te dwie daty zapamiętać ;)) .

Jakie konsekwencje miało trwałe zjednoczenie dwóch odrębnych organizmów politycznych i etnicznych w jakąś jedność? Jasienica, który wg mnie przesadzał z laurką dla Piastów, uważał, że związanie się z Litwą oznaczało początek późniejszych kłopotów „zwieńczonych” rozbiorami. Nie posuwałbym się tak daleko, ponieważ uważam, że bez małżeństwa Jogajły z węgierską księżniczką, a naszym królem (sic!) Jadwigą, być może spotkałby nas los podobny do Czech – kulturalnie zostalibyśmy zniemczeni, a najprawdopodobniej politycznie rozebrani między Zakon Krzyżacki a inne niemieckojęzyczne państwa. Zastrzegam, to tylko takie dywagacje. Stało się bowiem, tak jak się stało, bo po prostu tak się tylko stać mogło!

Oczywiście, że Polska została wciągnięta w orbitę polityki wschodniej, co nieuniknienie zantagonizowało nas z Moskwą, która wówczas po trzechsetletniej tatarskiej niewoli próbowała odbudować znaczenie Rusi. Cały skomplikowany splot okoliczności był jednak taki, jaki był i dyskusja na tematy alternatywne, jakkolwiek kusząca i być może twórcza, na zawsze pozostanie jałowa.

W praktyce region, w którym obecnie mieszkam, czyli Podlasie, został po unii lubelskiej wyłączony z Wielkiego Księstwa Litewskiego i włączony do Korony. Podobnie stało się z całą Ukrainą. Po unii WKL zostało ograniczone do Litwy właściwej, czyli Auksztoty i Żmudzi oraz ziem, które dziś nazywamy Białorusią. Ówcześni Rusini (Starobiałorusini), jako element wyższy cywilizacyjnie od Litwinów (wiem, wiem, to dziś strasznie niepoprawne mówić o wyższości cywilizacyjnej), z narodu podbitego stali się tymi, którzy narzucili swoją kulturę i język barbarzyńcom, którzy ich podbili. Sam Jogajła, nawet kiedy był już Władysławem Jagiełłą, mówił tylko po litewsku i po rusku (czyli starobiałorusku), zaś jego syn Kazimierz Jagiellończyk, znał tylko ruski i polski.

III Statut Litewski z 1588 roku (czyli już po unii lubelskiej) w rozdziale czwartym nakazywał, co następuje A pisar ziemskij maiet po-rusku literami i slowy ruskimi vsi listy, vypisy i pozvy pisati, a nie inszim jezykom i slovy.

W przeciągu nieco ponad jednego stulecia sytuacja zmieniła się diametralnie. Bez żadnej sugestii z „centrali”, czyli z Warszawy, czy w ogóle z Korony, szlachta Wielkiego Księstwa Litewskiego zdecydowała, że język ruski jako urzędowy w tymże państwie, ma być zastąpiony polskim, co świadczy po prostu o spolonizowaniu warstw rządzących. Podczas bezkrólewia po śmierci Jana III Sobieskiego w 1696 roku sąd kapturowy (specjalne sądy na czas bezkrólewia właśnie) województwa nowogródzkiego zdecydował, żeby język ruski zastąpić polskim. Ekonom księstwa słuckiego Stanisław Niezabitowski tak to zanotował w swojim dzienniku: Stanęło decisum, aby pozwy i dekreta polskim, nie ruskim pismem pisane były.

W 1738 roku odprawiono w Wilnie ostatnią mszę po litewsku, a to z tego względu, że nie było na takowe zapotrzebowania – miasto było już spolonizowane. Oczywiście współcześni litewscy historycy mogą wysnuwać różne teorie. Prawda jest taka, że proces polonizacji nie był rezultatem narzucania języka polskiego siłą, ale raczej jego atrakcyjności jako języka „centrali”, „władzy” czy, jakkolwiek komuś może być to słowo niemiłe „wyższej cywilizacji”. To samo działo się przecież w Szkocji, która nigdy czysto gaelicka nie była, bo od samego początku tego państwa istniał w niej pierwiastek angielski.

Oprócz języka istnieje jednak poczucie „narodowe” albo „etniczne” i tutaj trzeba wyraźnie stwierdzić, że antagonizmy nigdy nie znikły. Dobrze wiemy, że Wytautas, znany nam lepiej jako Witold, jest przez Litwinów uważany za przywódcę tych, którzy z unii z Polską nie byli zbyt zadowoleni. Jest to prawda tylko do pewnego stopnia. Owszem, nikt nie lubi kiedy mu się sąsiad szarogęsi w jego domu, ale z drugiej strony, to sami bojarzy litewscy dążyli do unii z Polską, ponieważ kusiły ich przywileje polskiej szlachty. W Wielkim Księstwie Litewskim władza księcia była absolutna, a nawet najbogatszy bojar bardzo łatwo mógł zostać stracony. W Polsce już wtedy znaczenie polityczne szlachty było dużo większe.

Warstwa możnowładcza WKL w czasach Jagiełły była bardzo często już ochrzczona w obrządku prawosławnym. Jak pamiętamy wpływy kultury ruskiej były na Litwie ogromne, zwłaszcza, że olbrzymia większość ziem tego państwa to tereny dawnych księstw ruskich, które dostały się w ręce Litwinów po osłabnięciu kontroli tatarskiej nad nimi. A jednak po pojawieniu się większych możliwości awansu, wiele rodów porzucało prawosławie dla katolicyzmu, i jako wyznawców tego ostatniego najlepiej się ich pamięta. Chodkiewicze, Sapiehowie czy Wiśniowieccy to potomkowie ruskich/litewskich kniaziów. Czy była prowadzona jakaś świadoma polonizacja? Nie można na 100% stwierdzić, że nie było jakichś polskich doktrynerów, którym na tym zależało. Wydaje się jednak, że tego typu myślenie to kwestia panowania Zygmunta III Wazy, fanatycznego katolika, który doprowadził m.in. do narzucenia ziemiom ruskim unii brzeskiej.

Często historycy lub politolodzy podkreślają anachroniczność naszego współczesnego myślenia, kiedy przerzucamy naszą siatkę pojęciową na czasy historyczne. Podkreślają, że nikt w czasach średniowiecza czy renesansu nie myślał o sobie w kategoriach przynależności państwowej, bo państwa narodowe nie istniały. Mają oczywiście rację, ale równocześnie „udają głupiego”, ponieważ od zarania ludzkiej cywilizacji istniały podziały plemienne i to wg nich ludzie się organizowali. Śmieszne jest, kiedy jakiś historyk tłumaczy, że w średniowieczu nie mogło być nacjonalizmu niemieckiego, bo przecież nie istniało państwo niemieckie, tylko Święte Cesarstwo Rzymskie. Z kronik wynika jednak niezbicie, że ludzie ówcześni stosowali bardzo wyraźne kryteria podziałów i zawsze umieli odróżnić „swojaka” od „obcego”. Mogą mieć rację ci, którzy twierdzą, że wójt Albert z Krakowa, czy Przemko z Poznania nie lubili Łokietka, bo po prostu chcieli innego księcia, zaś ich przynależność do etnosu (że posłużę się terminem wymyślonym przez uczonych sowieckich) niemieckiego nie ma tu nic do rzeczy. A zarządzenia arcybiskupów gnieźnieńskich nakazujących nauczenie się przez księży (przeważnie Niemców) języka polskiego, to że uważano Niemców za zarozumialców, którzy wszędzie się pchają do władzy to już dla tych historyków nie ma znaczenia.

Stosunek Litwy do Polski porównuje się często do stosunku Szkocji do Anglii, natomiast Ukraina w tym układzie jest jak Irlandia. Coś w tym pewnie jest, choć być może zabrakło jakichś dwustu lat unowocześnionych rządów polskich, żeby się przekonać, czy sprawy poszłyby w takim samym kierunku (tzn. do praktycznego zaniku rodzimych języków na tych terenach). Nigdy się o tym nie przekonamy. Antagonizmy regionalne między Litwą a Koroną natomiast istniały przez cały okres I Rzeczypospolitej, w ciągu XIX wieku, a w wieku XX przybrały postać otwartego konfliktu narodowościowego. Pamiętamy z Pamiętników Jana Chryzostoma Paska, że ich autor za Litwinami nie przepadał, o czym świadczyć może wierszyk, który napisał na ścianie jednej z karczm, a za co oddział litewski chciał go rozsiekać. Wierszyk cytuję z pamięci, bo tak się składa, że różne głupstwa jakoś łatwiej zapadają w pamięć:

Za coś mię, s…..synu, kukuć, napastował

Przeciem w Wilnie boćwiny nic nie zakosztował

Bo to świńska potrawa, jeść się jej nie godzi

Widać Litwin a świnia w jednej sforze chodzi

Przyznać należy, że Pasek dobrymi manierami się nie popisał wobec braci-żołnierzy z WKL.

Dwudziestolecie międzywojenne to czasy niezwykle trudnych stosunków polsko-litewskich, kiedy to Polska w swoich rękach trzymała Wilno, a przy tym odgrażała się najazdem na Kowno. Nacjonalizm litewski natomiast przybrał w tym czasie swoje wzorcowe formy.

Tymczasem pojawiła się świadomość własnej odrębności przez grupę etniczną, która w XIX wieku zaczęła się nazywać Białorusinami. Po przelotnej Republice Białoruskiej w 1918 roku, Białorusini znaleźli się albo w granicach II Rzeczypospolitej, albo w Związku Sowieckim. Po raz kolejny jako państwo Białoruś pojawia się w 1990 roku i w swojej warstwie ideologiczno-propagandowej nawiązuje do… Wielkiego Księstwa Litewskiego. Godłem narodowym Białorusi stała się (litewska) Pogoń, jako historycznych władców tego państwa (kompletny anachronizm) wymieniało się m.in. Jagiełłę i Witolda, jak i kolejnych wielkich książąt. Ten tok rozumowania i rozwijania dumy narodowej został jednak przerwany przez wyborców Aleksandra Łukaszenki, który postawił na tradycję sowiecką, a nie żadną tam starszą. Pogoń zastąpił godłem do złudzenia przypominającym to z czasów Białoruskiej Republiki Sowieckiej, a przy tym przystąpił do ograniczania roli…języka białoruskiego na rzecz rosyjskiego, ponieważ Białorusini są tuż przed wschodnimi Ukraińcami, najbardziej zrusyfikowanym narodem byłego Związku Sowieckiego.

Jak się okazało, nie ma takiego stopnia uległości i służalczości wobec Moskwy, który pozwalałby czuć się bezpiecznie, bo tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, sentymenty idą na bok. Łukaszenka, traktowany przez Moskwę jak niezbyt rozgarnięty pachołek, lekko się zbiesił i to tylko dzięki temu zastopował politykę zmierzającą do faktycznego „zlania się” Białorusi z Rosją. Można powiedzieć, że Moskwa przez swoją arogancką politykę wobec najwierniejszego swego sługi, pchnęła go na drogę myślenia w kategoriach białoruskiej odrębności. Nie oszukujmy się jednak, jeśli ta odrębność się utrzyma, będzie ona rosyjskojęzyczna, a nie białoruska.

Piękna rocznica politycznego związku Polski i Litwy naszpikowana jest dzisiaj antagonizmami i uprzedzeniami narosłymi w przeciągu tych minionych wieków od czasów jego zawarcia. Przelano krew (co rzutuje na stosunki polsko-ukraińskie), napsuto sobie nerwów co niemiara i tylko bardzo wytrwała i konsekwentna polityka dobrej woli ze strony wszystkich zainteresowanych mogłaby przywrócić prawdziwą dumę z porozumienia z 1 lipca 1569 roku.

Józef Piłsudski wg kryteriów zachodnich byłby nazywany zapewne nacjonalistą, ponieważ w językach angielskim, niemieckim czy francuskim, „nation” to synonim słowa „państwo”. W polskiej nomenklaturze historyczno-politycznej nazwę „nacjonalista” rezerwujemy dla Romana Dmowskiego, który nie myślał (w wielkim uproszczeniu oczywiście, bo musiał z pewnością myśleć) w kategoriach państwowych ale etnicznych, czyli plemiennych. W dzisiejszym powszechnym myśleniu „narodowym” mimo wielkich deklaracji podziwu wobec Józefa Piłsudskiego, zwycięża koncepcja jego rywala. To stąd się biorą wszyscy „prawdziwi Polacy” i ich przeciwnicy, którzy chcą być postrzegani jako Polacy „jeszcze prawdziwsi”. To stąd kretyńska analiza nazwisk i wyciąganie z niej daleko idących wniosków, typu „jak masz niemieckie nazwisko, to działasz w interesie Niemiec”. Koncepcja państwa federacyjnego z poszanowaniem odrębności etnicznych nigdy nie miała się spełnić. Inna sprawa, że do końca nigdy się nie dowiemy, na ile była ze strony Józefa Piłsudskiego szczera. Po wojnie bolszewickiej jakoś do tego pomysłu nie wracał i go nie forsował.

Na Litwie żyją Polacy, i w Polsce Litwini. Do tego w obu państwach żyją Białorusini, jak też na terenie Białorusi mieszkają zarówno Polacy, jak i Litwini. Bywało między nami bardzo różnie, a przez to i dziś nie jest łatwo. Proponowałbym, żeby wrócić myślą do czasów, kiedy jeszcze „wszystko było dobrze”, a unia dwóch wielkich państw przynosiła im obu nadzieję na bezpieczną i dobrą przyszłość. Nie chodzi o to, żeby się znowu jednoczyć, ale żeby się przynajmniej postarać nawzajem się poznać i szanować.