sobota, 29 sierpnia 2009

O podziałach

Bardzo częstą, a kto wie, czy nie jedyną metodą zdefiniowania własnej tożsamości, jest znalezienie sobie wroga, jako kogoś, kto będzie stanowił dla nas kontrast i na tle którego będziemy taką a nie inną jednostką/grupą/organizacją/partią polityczną/plemieniem/narodem itd. itp. Dążenie do określenia własnej tożsamości bywa bardzo silne, ale wcale nie konieczne. W okresach względnego dobrobytu i pokoju, konieczność myślenia o własnej tożsamości zanika. Skoro nikt nam nie zagraża, to po co się samookreślać? Nie ma wobec czego. Mem, który nam mówi „jestem warszawiakem/katolikiem/Polakiem” itd. może pozostawać w stanie uśpienia aż do momentu zagrożenia z zewnątrz, albo odwrotnie w momencie, kiedy chcemy innym okazać swoją i wyższość i wtedy to my stanowimy zagrożenie dla innych tożsamości.

Stalin twierdził, że największą przyjemnością jest dla niego określić wroga, znaleźć go, osaczyć i zniszczyć. Najważniejsze z tego toku rozumowania jest czasownik „określić”. W ogóle, kiedy już sobie coś w głowie określimy, nadamy temu czemuś (lub komuś) definicję, nasz świat nabiera nagle sensu, staje się zbiorem harmonijnych (wbrew pozorom) przeciwieństw, który w dodatku dąży do jakiegoś celu. Warto jednak zauważyć, że porządkowanie świata odbywa się głównie w naszych umysłach i nie musi się pokrywać z porządkiem ustalonym przez inny umysł.

Nie można lekceważąco podejść do tematu i po prostu stwierdzić, że ci, którzy bez przerwy szukają wrogów, doszukują się spisków zorganizowanych przez określone grupy etniczne czy religijne, to ludzie prymitywni i sfrustrowani. Oczywiście w większości przypadków to również jest ważne, ale przede wszystkim bez określenia siebie w „sieci czasoprzestrzennej”, nie byłoby żadnych „nas”. To znaczy moglibyśmy istnieć, jako zjadacze schabowych i bigosu w odróżnieniu od zjadaczy knedli z gulaszem, ale to jednak za mało, zwłaszcza, że kultury kulinarne w dzisiejszej dobie bardzo się przemieszały. Nie chcę się dzisiaj zajmować tożsamością narodową i etniczną, bo to temat niezwykle szeroki i skomplikowany. Chodzi mi tylko o istotę potrzeby budowania tożsamości w oparciu o określeniu swojej odrębności od innych.

Pokrótce teraz przedstawię Wam trasę mojego strumienia świadomości, który doprowadził mnie do problematyki wroga jako wyznacznika własnej tożsamości. Otóż dziś rano przypomniałem sobie kilka sztuk Andrzeja Strzeleckiego wystawianych w Teatrze 77 przy ulicy Zachodniej w Łodzi. Był to mój teatr kultowy. Sztuki Strzeleckiego („Clowni”, „Kazanie”) w drugiej połowie lat 80. XX wieku natomiast wydawały się bardzo awangardowe, choć patrząc z perspektywy czasu, były po prostu dobrze napisanymi utworami na bieżące tematy polityczne, choć w sposób artystyczny nie wprost. Lata 80. XX w. to był zresztą taki dziwny czas, kiedy praktycznie nikt z grona moich znajomych nie miał wątpliwości, że komuna w końcu upadnie. W sztukach teatralnych i w filmach było tyle podtekstów prawie jawnie krytykujących ustrój, że można było się dziwić, że działo się to w kraju, gdzie ZOMO pałowało strajkujących robotników. Wracając do tematu, Teatr 77 był „moim” teatrem, do którego chodziłem chętnie i często. Panowała w nim swobodna acz (jakbyśmy to dziś powiedzieli) lanserska atmosfera. Chodzi mi o takich młodziaków, którzy się lansowali na artystów lub ludzi ze sztuką związanych. (No nietrudno zgadnąć, że sam się do takich śmiesznych młodziaków zaliczałem).

Nie ma już Teatru 77 w Łodzi, a szkoda, bo był okres, w którym twierdziłem stanowczo, że jest to jedyny teatr w mieście, do którego w ogóle warto chodzić, ponieważ pozostałe oferowały „zestaw lektur szkolnych” i rzadko kiedy wysilały się na coś więcej.

Tymczasem Teatr 77 wywodził się z ruchu studenckiego lat 70. Nazwa „77” wzięła się od adresu (znowu kultowego) klubu studenckiego o tej samej nazwie przy Piotrkowskiej 77.

Otóż za „moich” czasów (czyli w latach 80.) łódzkie „siódemki” miały już okres świetności za sobą. Kiedy słyszałem opowieści starszych o dekadę kolegów, nie mogłem uwierzyć, że mówią o tej wielkiej, ale raczej mało ciekawej knajpie. Nie wiem, co się teraz dzieje przy Piotrkowskiej 77. Prawdopodobnie lokal znajduje się w rękach prywatnych i z ruchem studenckim nie ma wiele wspólnego, jeśli w dzisiejszych czasach w ogóle można mówić o jakimś ruchu studenckim.

Jeden z dość licznej grupy moich sporo starszych ode mnie kolegów opowiedział mi pewnego razu historię związaną z klubem „77”. On wówczas działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich (ZSP), który, jak mu się wówczas wydawało, był organizacją całkowicie apolityczną, natomiast jego członkowie to byli zwykli studenci, którym zależało na tym, żeby organizować fajne imprezy. Pewnego dnia na zebranie łódzkiego ZSP przyszła grupa smutnych młodzieńców w marynarkach i krawatach, którzy okazali się działaczami Związku Młodzieży Socjalistycznej. Celem tej wizyty było połączenie organizacji młodzieżowych w Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Od tej pory podobno „siódemki” zaczęły schodzić na psy, bo choć potem ZSP się odrodził, nic nie przywróciło dawnej świetności klubu.

ZSP to znany z moich czasów „zsyp”, jak pogardliwie nazywaliśmy tę organizację. Pogardliwie, choć wydaje mi się, że częściowo niesprawiedliwie. Nadal było tam wielu naszych rówieśników, którzy organizowali np. rajdy turystyczne i z polityką nie mieli nic wspólnego. Niestety trafiali się tam również młodzi karierowicze, którzy poprzez ZSP torowali sobie drogę do kariery partyjnej. Jednego takiego kiedyś poznałem osobiście, kiedy zamieszkał z moimi kolegami z roku w akademiku. Generalnie nie uprzedzam się do ludzi, a w latach studenckich imprezowałem w różnych kompaniach, ale od tego człowieka wolałem się trzymać z daleka.

Po urlopie dziekańskim, który sobie wziąłem po trzecim roku (nie byłem zresztą sam, w tamtych czasach było wielu takich, którym się do końca studiów nie spieszyło, czym się bynajmniej nie chwalę, ale kładę na karb swojej ówczesnej niedojrzałości i głupoty po prostu), znalazłem się z kilkoma kolegami i koleżankami wśród ludzi, którzy kierowali się zupełnie innymi zasadami współżycia niż mój „stary” rok. Ludzie, z którymi zaczynałem studia, byli przede wszystkim otwarci na siebie nawzajem. Łodzianie, do których się zaliczałem, spędzali mnóstwo czasu w akademikach w odwiedzinach u koleżanek i kolegów. Dyskutowaliśmy o wszystkim, mieliśmy często diametralnie odmienne poglądy polityczne, ale i tak się chyba lubiliśmy. W każdym razie nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby odmówić wypicia flaszki wódki z powodów różnic poglądów.

Tymczasem rok, na którym się znalazłem po urlopie dziekańskim, dzielił się wyraźnie na „łódzkie psy”, jak ich nazywali ci z akademików i „wieśniaków”, czyli właśnie tych z akademików. Ponieważ raczej nie miałem problemu z nawiązaniem rozmowy z nowymi koleżankami i kolegami, wkrótce znałem ich wszystkich (wielu znałem już zresztą wcześniej) i nie mogłem się nadziwić, skąd tyle jadu we wzajemnych relacjach. Każdy z nich z osobna był całkiem fajnym człowiekiem, a tu się okazywało, że nie potrafią ze sobą gadać. Do dziś do końca nie wiem, czy moja interpretacja tego konfliktu jest słuszna, ale wszystko wskazuje na to, że podział miał charakter polityczny. Otóż łodzianie należeli do odrodzonego Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS), natomiast ludzie z akademików pozapisywali się do ZSP (czyli pogardzanego „zsypu”). Do dziś nie mieści mi się w głowie, jak młodzi ludzie, wszyscy dorastający w PRLu, nagle w dobie transformacji ustrojowej, stanęli naprzeciwko siebie z takim zacietrzewieniem.

Mówiąc szczerze, jednym z moich ulubionych dylematów jest kwestia pierwszeństwa jaja lub kury. Zastanawiam się, czy ci ludzie od początku studiów tak się nienawidzili. Wcześniej znałem ich tylko z widzenia, ale później dowiedziałem się, że łodzianie od pierwszego roku chodzili do jednej grupy ćwiczeniowej. Na moim starym roku, kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że wcale nie trzeba się trzymać jednej grupy, mieszaliśmy się ile wlezie. Praktycznie na każde zajęcia chodziłem z inną grupą. Być może kiedy odrodził się NZS, a zadzierający nosa łodzianie się do niego gremialnie zapisali, ci z akademika zareagowali zapisami do organizacji konkurencyjnej. A może było odwrotnie, młodzież z małych miast i wsi od początku garnęła się do ZSP widząc w tej organizacji odskocznię do dalszej kariery, czego łodzianie nie mogli im darować? Nie wiem, co było pierwsze. Ten dylemat pozostanie chyba nierozstrzygnięty, natomiast w konsekwencji naszła mnie właśnie refleksja na temat tożsamości. Być może ludzie, którzy na początku się poznali i może nawet trochę polubili, kiedy przystąpili do konkurencyjnych organizacji studenckich o wówczas już wyraźnych afiliacjach politycznych, po prostu „musieli” się znienawidzić. Być może członkowie NZS uważali, że straciliby świeżo zbudowaną tożsamość, gdyby nagle znowu zaczęli się zadawać z ludźmi z akademika. Być może ci z ZSP myśleli podobnie. W ten sposób zbudowano nowe grupowe tożsamości. Pozostaje tylko pytanie „po co?”

czwartek, 27 sierpnia 2009

Wyznania ekonomicznego ignoranta (4)

Dzisiejszy krótki wpis zacznę od czegoś, co na codzień w ogóle mnie nie interesuje, a mianowicie od piłki nożnej. Wbrew pozorom nie chodzi mi jednak o sport dla sportu, ale znowu o pewną refleksję natury ogólniejszej na tematy ekonomiczne.
Otóż dzisiejsze media podały wiadomość o zwycięstwie czwartoligowej drużyny Piast Kobylin z Zagłębiem Lubin, które gra w ekstraklasie. Na razie wyleciał trener upokorzonego "giganta", bo jakaś ofiara musiała być - kogoś trzeba było rzucić na pożarcie... (no nie bardzo wiadomo przez kogo, ale to w tym wypadku jest nieważne). Zwycięstwo 3:1 odniósł zespół ludzi, którzy piłką nożną zajmują się naprawdę po amatorsku (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), tzn. grają w nią po pracy i nie dostają za to pieniędzy. Zawodnicy Zagłębia Lubin, jak to piłkarze z ekstraklasy zarabiają krocie tylko za to, żeby doskonalić swoją formę i dostarczać emocji kibicom sportowym. Okazuje się, że "amatorzy" okazali się bardziej profesjonalni od piłkarzy zawodowych. O co tu chodzi?
Odkąd pamiętam, w Polsce zawsze na coś brakowało pieniędzy. Już w latach 70. ubiegłego stulecia nauczyciele narzekali, że zarabiają mniej niż niewykwalifikowani robotnicy. Dzisiaj relatywnie dobrze zarabiający lekarze potrafią zastrajkować żądając wyższych poborów. Rządy, czy to komunistyczne, czy potem demokratyczne, zawsze tłumaczą niedociągnięcia w oświacie, służbie zdrowia czy w wymiarze sprawiedliwości brakiem pieniędzy. Od 1989 roku natomiast zaczęliśmy wierzyć, że pieniądze potrafią czynić cuda. Oczywiście wiem, że cudów nie czynią, natomiast ich brak powoduje katastrofy, ale czy aby na pewno? Żyję już na tyle długo, żeby wątpić, że gdyby nagle władze podwyższyły pensje nauczycielom, ci automatycznie zaczęliby pracować lepiej. Mam poważne wątpliwości co do tego, że opryskliwa pielęgniarka po podwyżce w takiej wysokości, jaka jej się marzy, nagle stanie się miłą i troskliwą opiekunką chorych. Brak pieniędzy powoduje zgorzknienie, ale ich wystarczająca ilość nie zmienia tak łatwo ludzi na lepsze. Piłkarze w Polsce zarabiają kilkakrotnie więcej niż wysoko wykwalifikowani fachowcy, a poziom naszej piłki jaki jest, każdy widzi. W maleńkim Kobylinie ludzie zajmujący się sportem "z doskoku" dokopali tym, którzy za swoje wątpliwe umiejętności każą sobie nieźle płacić.
Pieniądze są ważne. Rozmowy o nich nie da się uniknąć nawet wśród dżentelmenów. Myślę jednak, że przypisawanie im roli jedynego stymulatora postępu i wysokiej jakości jest poważnym błędem. Polska jest krajem tragicznie marnowanych szans. Wierzę, że zarówno państwo, jak i przedsiębiorcy nie są na tyle bogaci, żeby płacić np. młodym ludziom więcej niż teraz (rezultat może być taki, że w końcu wszyscy wyjadą do krajów bogatych, na emeryturze osiedlą się w Hiszpanii, a Polska zostanie wielkim pustostanem). Skoro jednak nie mamy pieniędzy, to może warto byłoby wydawać je mądrzej i dawać je tym, którzy bardziej na nie zasługują. Do tego warto, żeby zarówno państwowi jak i prywatni pracodawcy w większym stopniu pomyśleli o pozafinansowym systemie motywowania pracowników. Gdzieś bowiem, w jakichś Kobylinach, istnieją ludzie, którzy nie tylko są świetni w tym, co robią, ale nie są na tyle zdemoralizowani, żeby wymagać za to olbrzymich pieniędzy. Wierzę, że ten potencjał w narodzie jest. Trzeba go umiejętnie uruchomić.

środa, 26 sierpnia 2009

Młodzieży chowanie (8)

W jutrzejszym Guardianie ukaże się artykuł Eda Ballsa krytykujący konserwatystów, którzy proponują przywrócenie starego systemu, w którym występowały dwa typy egzaminów – tych dla wybierających się na studia i tych dla pozostałych. Jutro również wyniki egzaminu GCSE pozna pierwsze pokolenie młodych Brytyjczyków, którzy odbyli całą swoją edukację pod rządami laburzystów. To, że w latach poprzednich te wyniki nie napawały optymizmem, dla lewicowych ideologów oświaty z Guardiana specjalnie nic nie znaczy. Nadal uważają, że wszystkim nastolatkom należą się takie same standardy wymagań i taka sama oferta oświatowa, choć na szczęście dla całości życia społecznego Wielkiej Brytanii, nadal funkcjonują tam szkoły elitarne.

Szczerze mówiąc, mimo całej sympatii wobec Zjednoczonego Królestwa, jego problemy interesują mnie o tyle, o ile stanowią pewien materiał poglądowy, który może posłużyć nam w Polsce jako przykład – czy pozytywny, czy negatywny, to już inna sprawa. Osobiście uważam, że zarówno w Wielkiej Brytanii przekształcenie dawnych szkół pomaturalnych (polytechnics, ale nie należy ich mylić z politechnikami kontynentalnymi) w uniwersytety w 1992 roku przyniosło taki sam skutek, jak powstanie setek nowych wyższych uczelni w Polsce. Skutkiem tym jest ogólna dewaluacja oświaty i nauki, drastyczne obniżenie poziomu wymagań, a w rezultacie wartości absolwenta na rynku pracy. Pod względem wychowawczym można zaobserwować stromą pochyłą ku katastrofie. Jak można wymagać wysokich kwalifikacji od kogoś, kto w ogóle nie rozumie etosu pracy, konieczności włożenia jakiegoś wysiłku w to, co się robi? Jak tacy ludzie pokierują krajem?

Byłem kiedyś na spotkaniu z „werbownikiem” z Wielkiej Brytanii, który namawiał studentów z jednaj z prywatnych uczelni, w której pracuję, do kontynuacji studiów na jednym z kilku uniwersytetów brytyjskich. Uczelnie te założyły coś w rodzaju ligi lub stowarzyszenia (nie podaję nazwy, bo nie chcę im robić reklamy), i jako taka już większa grupa wynajmują tego typu „łowców głów” i rozsyłają po całym świecie w celu pozyskania studentów – czytaj pieniędzy na swoje utrzymanie. Nie jestem zresztą przeciwnikiem tego typu działań. Ba, uważam, że polskie uczelnie są pod tym względem jakieś niemrawe. Jeszcze wiele nasi specjaliści od uczelnianego marketingu będą musieli się nauczyć. Nie w tym rzecz jednak.

Otóż mężczyzna wabiący naszą młodzież na uczelnie brytyjskie przy nazwie jednej z nich od razu zastrzegł, że tam sobie postawili bardzo wysokie ambicje akademickie i chyba chcą konkurować z Oxfordem albo Cambridge, tak że on lojalnie ostrzegł naszą młodzież, którą (prawidłowo zresztą) oceniał jako niezbyt ambitną.

W jakim kierunku pójdzie oświata i nauka w Europie, tego nie wiem. Wiem jednak, że pakowanie wszystkich do jednego worka zakładając, że wszyscy mają szansę ukończyć wyższą uczelnię, prowadzi do jakiegoś tragicznego zakłamania rzeczywistości. W Stanach Zjednoczonych system szkolnictwa średniego to najlepszy przykład hipokryzji. Ze względów ideologicznych teoretycznie tłumaczy się, że wszystkie szkoły średnie są takie same dla wszystkich. Oczywiście wiadomo, że prywatne high schools są lepsze, ale to trochę inny temat. Rzeczywistość wygląda tak, że wszyscy mieszkańcy danego miasta doskonale wiedzą, które szkoły naprawdę realizują program akademicki przygotowujące do studiów, a które są tak naprawdę zawodówkami. Mój kolega, który skończył szkołę średnią w Nowym Jorku, chodził do high school w innej dzielnicy, ponieważ ta najbliższa oferowała świetny program przygotowujący do pracy mechanika samochodowego, a on w tym kierunku nie przejawiał większych zainteresowań. Teoretycznie jednak każdy high school jest taki sam.

Nasi ideolodzy oświatowi natomiast „łykają” wszystko, co podpatrzą u Anglosasów. Sami wykazują się olbrzymią naiwnością i robią wodę z mózgu całemu społeczeństwu.

W PRLu pójście do zasadniczej szkoły zawodowej zapewniało ludziom konkretny fach. Wcale nie oznaczało zamknięcia drogi do kariery akademickiej. Kto chciał, mógł zrobić maturę albo w technikum, albo w tzw. Centrum Kształcenia Ustawicznego i pójść na studia.

Teraz też na studia idzie każdy, kto chce, i nie wymaga to większego wysiłku. Chętnie przeczytam jutrzejsze argumenty Eda Ballsa. Jeżeli Brytyjczycy w imię wątpliwej ideologii dążą do obniżenia ogólnego poziomu oświaty, to ich sprawa. My nie musimy iść tą drogą. Marzę, żebyśmy choć w tej sprawie pokierowali się zdrowym rozsądkiem a nie chwytliwym hasełkiem o równości szans, które jest z gruntu fałszywe.

niedziela, 23 sierpnia 2009

SaxEuforia

Jedną z rzeczy, które szalenie mi się podobają w miastach Europy zachodniej, ale również w Krakowie, Gdańsku czy Wrocławiu, to liczne imprezy na świeżym powietrzu, które, o dziwo, zawsze znajdują publiczność i to liczną. Białostoczanie często narzekają, że u nas "nic się nie dzieje", ale to nie jest do końca tak. Może faktycznie wielkie wydarzenia muzyczne, czy artystyczne nie przytrafiają nam się zbyt często, ale nie jest prawdą, że ich nie ma. Problem w tym, że nawet kiedy są, niewielu ludziom chce się ruszyć z domu. W Polsce (ale nie tylko!) daje się zauważyć pewien model "męskości", który polega na tym, że "prawdziwy mężczyzna"
1. nie chodzi do teatru
2. nie chodzi do opery
3. nie chodzi do muzeum
4. do kina chodzi niezwykle rzadko, żeby zrobić kobiecie przyjemność (ale tak już ostatecznie)
5. chodzi na piwo z kumplami
6. ogląda sport w telewizji
7. interesuje się motoryzacją
8. nie czyta wcale, lub czyta niewiele, a broń Boże nie książki.

O tym ostatnim punkcie dowiedziałem się jakieś kilka lat temu, kiedy na pierwszych zajęciach pewnego kursu j. angielskiego dla dorosłych, w ramach "ice-breaking activities" ludzie zadawali sobie pytania na temat zainteresowań. W pewnym momencie usłyszałem pełen oburzenia szept (po polsku) pewnego skądinąd sympatycznego jegomościa: "No co ty? Gdzie chłop ci będzie książki czytał?!"

Mój tata różnił się do tego ośmiopunktowego schematu tylko tym, że nie interesował się motoryzacją i bardzo dużo czytał. Przede wszystkim jednak spędzał dzień przed telewizorem. Ponieważ założyłem sobie w pewnym wieku (nie pamiętam, czy miałem wtedy 10 czy 12 lat), że będę robił prawie wszystko inaczej niż moi rodzice, praktycznie żaden z tych ośmiu punktów nie odnosi się do mnie. W związku z tym chyba "prawdziwym mężczyzną" nie jestem, ale nie czuję się z tego powodu nieszczęśliwy. Problem w tym, że wielu moich kolegów i mężów koleżanek mojej żony lubi raczej posiedzieć w domu niż pójść na jakąś imprezę plenerową, więc czasami czuję się trochę osamotniony.

Ta cała refleksja naszła mnie po powrocie z koncertu kwartetu młodych facetów o nazwie SaxEuforia. Jak sama nazwa wskazuje, jest to kwartet saksofonowy. Przypomniałem sobie o tym koncercie dosłownie w ostatniej chwili, zmobilizowałem żonę i ruszyliśmy na białostockie Planty. Młodzi muzycy grali standardy i nieco nowsze utwory jazzowe. Oczywiście Gershwin jak zwykle sprawił, że się "rozpłynąłem" - uwielbiam utwory na bazie "blue notes" w synkopowanym rytmie. Był Henry Mancini, ragtime Scotta Joplina, a nawet tango Astora Piazzolli. Czasami brakowało mi sekcji rytmicznej, a przynajmniej perkusji, ale i bez tego SaxEuforia byli świetni. Wiał chłodny wiaterek, który zwiewał nuty muzykom sprzed nosa, ale nie wydaje mi się, żeby ich gra na tym ucierpiała. Największym wrogiem był chłód. Niestety to już smutny koniec wakacji. Słuchaczy nie było zbyt wielu, a spora liczba wykruszyła się w trakcie koncertu, właśnie z powodu zimna. Wytrwaliśmy z żoną do końca, a wróciliśmy bardzo zadowoleni. Marcinowi Odyńcowi, Maksymilianowi Młynkowi, Michałowi Kryńskiemu i Arielowi Lichaczewskiemu życzę sukcesów i dalszego owocnego rozwoju muzycznego. Białostoczanom natomiast życzę większego otwarcia na to, co oferują im artyści!

sobota, 22 sierpnia 2009

Kumka Olik

Jak już kilkakrotnie wspomniałem, radia słucham głównie w samochodzie i właśnie dzięki trzeciemu programowi Polskiego Radia usłyszałem pewną piosenkę. Wydawało mi się, że kochane "zgredy" z Trójki odgrzały jakiś wcześniej nieznany kawałek Oddziału Zamkniętego, ale nie! Piosenkę o grzecznej dziewczynce gra i śpiewa grupa o nazwie Kumka Olik. Nie wiem, jaki jest odbiór tych chłopaków przez rówieśników, ale jeśli chodzi o mnie, są super! Jak sie zorientowałem na YouTube, poruszają problemy, jakie od co najmniej kilku pokoleń nurtują młodych ludzi, ale nie jest to hip hop, ale zbuntowany rock, żeby nie powiedzieć punk rock! Aż mi sie ciepło w okolicach serca zrobiło! Rock rules!

Życzę im tylko tego, żeby nie spotkał ich los ludzi z Oddziału Zamkniętego, bo rock to niestety również pokusa przyjęcia pewnego stylu życia, z którego potem trudno się wygrzebać. Na razie brzmią fantastycznie i niech tak zostanie!







piątek, 21 sierpnia 2009

Po co zajmować się historią?

Dlaczego w ogóle interesuje mnie kultura polityczna innych krajów? Dlaczego porównuję ją z Polską? Historia jako dziedzina wiedzy jest dla pewnych typów osobowości (włączając mnie) bardzo atrakcyjna ze względu na swój narracyjny charakter. Historia jest bowiem niczym innym jak opowieścią o przeszłości. Niemniej traktowanie tylko w kategoriach rozrywki intelektualnej (bardzo miłej zresztą) mijałoby się z celem zajmowania się nią.
Oczywiście ironiczną prawdą jest również i to, że „historia uczy jednego – że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła”, choć przecież „już starożytni Rzymianie” mawiali, że „historia magistra vitae est”. Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że po prostu dlatego, że w ogóle istnieje bardzo znikomy odsetek ludzi, którzy w ogóle wyciągają wnioski, natomiast spośród tego odsetka należy wyłączyć kolejny ułamek tych, którzy wyciągają wnioski błędne. Musimy bowiem wziąć i to pod uwagę, że nie uczymy się historii (jeśli w ogóle się jej uczymy) jako tabula rasa, ale od razu podchodzimy do wiadomości z przeszłości z jakimś nastawieniem. Tutaj oczywiście mógłbym się rozpisać na temat koła hermeneutycznego itd., ale nie o to mi dzisiaj chodzi.
Założenia, z których wychodzimy, a konkretnie cel, w którym zabieramy się do analizowania historii, są niezwykle istotne. Jeżeli chcemy zostać tylko kronikarzami przepisującymi po raz kolejny te same fakty z tych samych źródeł (a tych często wcale nie przybywa), to oczywiście możemy, ale po co? Mnie osobiście interesuje konkretnie przyszłość! Oczywiście przypisywanie znajomości historii mocy kreowania przyszłości byłoby dużą naiwnością. Niemniej bez takiej znajomości, planowanie dalszych losów kraju i świata jest jak poruszanie się we mgle.
Od założenia zależy praktycznie cały sens parania się doświadczeniami przeszłości. Jeśli ktoś chce zbudować silną organizację państwową opartą na micie więzów krwi i spójności plemiennej, to może to zrobić i nawet znamy szereg opracowań tego typu, zwłaszcza niemieckich z okresu III Rzeszy. Jeśli ktoś opiera swoją wizję świata na wierze we władzę klasy uciśnionej, to też jest to możliwe. Znamy to z okresu komunizmu. Mogą powstawać nawet całkiem ciekawe dzieła historyczne oparte na takich założeniach, bo w umysłach różnych historyków (narratorów) te same fakty układają się w pewną całkiem logiczną całość. Jeżeli jednak nie odpowiemy sobie na pytanie, z jakich założeń wychodzi historyk i do czego zmierza, możemy w naiwności swojej uwierzyć, że oto obiektywnie nam „czarno na białym” wykazał, że świat jest taki a nie inny. I nie mam tutaj na myśli tych, którzy ewidentnie fałszują wiedzę o faktach. Ci w ogóle mnie nie interesują.
Historia porównawcza polityki, ekonomii, kultury czy oświaty w Polsce i w innych krajach interesuje mnie wyłącznie dlatego, że chciałbym, żeby ktoś wreszcie w naszym kraju zastosował rozwiązania najlepsze dla rozwoju Polaków (narodu jako całości i poszczególnych jednostek) i ich kraju. Historia uczy nas, że bez przerwy obrywamy, bo albo jesteśmy potwornie opóźnieni w pewnych dziedzinach, albo wyrywamy się z czynem tam, gdzie nas na niego nie stać. Kierujemy się albo prymitywny cwaniactwem, albo dziecinną naiwnością. Żeby być skutecznym należy nauczyć się chodzić po ziemi. Do tego, uważam, potrzebne jest solidne przestudiowanie materiału, jakiego dostarcza nam historia i wyciąganie wniosków. Pisząc „solidne” mam na myśli przeciwieństwo podniecania się własną erudycją dla samej erudycji.
Alexis de Tocqeville i Gustave le Bon fascynowali się anglosaską mentalnością polityczną. Nie ukrywam, że również podziwiam rozwiązania brytyjskie i amerykańskie. Ponieważ one również nie są doskonałe, nie uważam, że powinniśmy bezmyślnie przyjmować wszystko, co przychodzi z krajów anglojęzycznych. System szkolnictwa podstawowego i średniego, jak już dzisiaj możemy powiedzieć z perspektywy doświadczenia, wcale nie jest godny naśladowania. (Gimnazja w Polsce okazały się niewypałem). Szkolnictwo wyższe natomiast zasługuje na głęboką analizę i przeszczepienie najlepszych rozwiązań na nasz grunt.
Interesuje mnie punkt, od którego można zacząć zmiany na lepsze. Chodzi mi o zmiany w mentalności, bo bez tego nawet najlepsze pomysły zostaną zmarnowane, w czym jesteśmy specjalistami. Na początku lat 90. wielu z nas wierzyło, że kapitalizm jest lepszy od socjalizmu bo prywatne jest lepsze od państwowego. Jako przykład od razu nasuwają się na myśl puste półki w komunistycznych sklepach. Tymczasem przy takim samym ustroju na Węgrzech czy w Czechosłowacji pustych półek nie było. Kołchozy w Związku Sowieckim uważaliśmy za najlepszy przykład, jak można zdemoralizować rolnika, niszcząc w nim etos pracy i w rezultacie całe rolnictwo. Tymczasem izraelskie kibuce to nic innego, jak socjalistyczne spółdzielnie produkcyjne, które bez prywatnego właściciela świetnie sobie radzą w warunkach gospodarki rynkowej.
Gdzie jest przyczyna tego, że jednym cokolwiek robią, najczęściej się udaje, a innym prawie nigdy? Nad tym warto się zastanawiać i z tego powodu studiować przeszłość.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Kultura polityczna (2)

Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nie mogłyby zaistnieć, gdyby uprzednio nie były koloniami angielskimi. Ten fenomen polityczno-społeczny byłby po prostu niemożliwy w koloniach francuskich, czy hiszpańskich. Jedną z najważniejszych przyczyn tego stanu rzeczy, była mentalność polityczna kolonistów. Francuzi w Kanadzie, którzy zapuszczali się odważnie w dół Mississippi, nie wytworzyli w swoich umysłach tego stanu zadomowienia, tego poczucia się "u siebie", co Anglicy w Wirginii, Massachusetts czy Pensylwanii. Jezuiccy misjonarze, którym udało się ochrzcić Huronów, nie byli farmerami czy rzemieślnikami z rozrastającymi się rodzinami. Gospodarka Quebeku opierała się w dużej mierze na handlu futrami, a zajmujący się nim myśliwi i kupcy, po zdobyciu przezwoitego majątku marzyli o powrocie do Francji.

Wiemy, że Hiszpanie budowali trwałe latyfundia w Ameryce. Gromadzili majątki (nie wszyscy oczywiście), mieli mniej przesądów rasowych od Anglików, więc często żenili się z Indiankami, które wydawały potomstwo mieszane stanowiące obecnie zdecydowaną większość obywateli Meksyku. Nieustannie jednak odczuwali własną prowincjonalność. Bogaci właściciele ziemscy wysyłali swoje dzieci na nauki do Madrytu, skąd ci przywozili najnowsze trendy w modzie i stylu życia. Co prawda w końcu te więzy zostały zerwane (najpóźniej zrobiła to Kuba w wyniku wojny ze swoim krajem macierzystym w 1898 r.), ale przez dziesięciolecia kraje latynoamerykańskie miotały się między rządami oligarchicznymi, zwalczającymi się wojskowymi watażkami, lewicowymi rewolucjami i krwawymi dyktaturami osobników na tyle sprytnych, żeby utrzymać prze sobie armię, ale na tyle tępych (lub leniwych), żeby nawet dorabiać jakąś ideologię do swoich rządów (Oczywiście przesadziłem, bo każdy jakieś tam uzasadnienie swojej władzy próbował przedstawić, ale często bardzo nieudolnie). Oficjalna nazwa Meksyku to Stany Zjednoczone Meksyku, czyli od razu widać, skąd czerpano inpsirację. Nie da się jednak zrozumieć wewnętrznej sytuacji polityczno-ekonomiczno-społecznej tego kraju bez sięgnięcia do hiszpańskiej spuścizny przemieszanej z tradycjami lokalnymi.

Tymczasem Anglicy w Ameryce Północnej w każdej kolonii od razu organizowali sobie jakieś ciało przedstawicielskie. Tego typu rady, czy to w Wirginii będącej pierwotnie własnością prywatnej firmy, czy w Massachusetts, gdzie purytanie próbowali zbudować swój "raj na ziemi", nie miały początkowo wiele do powiedzenia - wobec gubernatorów pełniły funkcje co najwyżej doradcze, ale sam fakt, że oto grupa świeżo przybyłych chłopów (wolnych i zamożnych w porównaniu z chłopami w Europie), rzemieślników, kupców i szlachty, od razu organizuje sobie jakiś organ przedstawicielski, jest znamienny. Do tego bowiem przywykli jeszcze w Anglii.

Kiedy Cecil Calvert lord Baltimore organizował kolonię Maryland, miał to być azyl dla angielskich katolików. Wkrótce okazało się, że osadników protestanckich jest na jej terenie znacznie więcej niż katolików i bracia Calvertowie musieli się z tym liczyć. Nie ośmielili się narzucać katolicyzmu wszystkim mieszkańcom Maryland. Szukano konsensusu - działanie znane z Anglii.

Przyczyną wojny o niepodległość było zlekceważenie przez Parlament w Londynie jednej z podstawowych zasad angielskiego obyczaju politycznego, że należy opodatkowanych pytać o zgodę na podatek.

Co jest istotne, to to, że koloniści angielscy w Ameryce od razu budowali sobie tam normalne codzienne życie. Nie liczyli na to, że kiedyś wrócą do Anglii, albo że w dodatku osiedlą się kiedyś w Londynie. Ameryka była ich miejscem na ziemi, skąd gotowi byli bezwględnie wyeliminować ludność miejscową (to też jest istotna różnica w porównaniu z koloniami "katolickimi"). W Ameryce zorganizowali sobie "małe Anglie", nie oglądając się na decyzje "centrali" - sami zbudowali miasta i zorganizowali sobie władzę w nich. Nie oglądali się na Londyn, bo by im to chyba do głowy nie przyszło. Myśleli tak, bo tak po prostu myśleli Anglicy!

piątek, 14 sierpnia 2009

O kulturze politycznej (1)

Czytając "Dawne rządy i rewolucje" Alexisa de Tocqueville'a przypomniałem sobie "Psychologię tłumu" Gustave'a le Bona. Skojarzenie to nastąpiło w wyniku wyraźnego podziwu obu autorów wobec ustrojów anglosaskich i zwłaszcza wobec systemu brytyjskiego. Le Bon uważał, że Wielka Brytania była w końcu XIX wieku najbardziej demokratycznym krajem na świecie (nie USA!). Obaj przeciwstawiali mentalność wyspiarzy sposobowi myślenia ustalonemu na kontynencie europejskim. Książka (niedokończona niestety) de Tocquevilla to systematyczny wykład na temat centralizacji i jej konsekwencji dla politycznego życia Francji. Polemizował z popularnym poglądem (do dziś pojawiającym się w podręcznikach historycznych), że republika a potem cesarstwo wprowadziły silną władzę centralną skoncentrowaną w Paryżu. Ten proces nastąpił bowiem dużo wcześniej, a w okresie rewolucji francuskiej po prostu ukazał się w całej krasie. Już przed rewolucją rada królewska zastrzgła sobie taki zakres kontroli nad życiem najmniejszych wsi francuskich, że bez jej zgody nie mogło być mowy o żadnych nawet najbłahszych zmianach. Doprowadziło to w konsekwnecji do zupełnego wyzbycia się wiary mieszkańców prowincji we własną moc sprawczą, czyniąc z nich biernych kibiców poczynań Paryża.

Na moment przenieśmy się do lat 70. XX wieku. We wsi, skąd pochodziła moja mama, a gdzie wówczas mieszkała moja babcia z dziadkiem, odbywały się wybory sołtysa. Nie było mnie przy tym, ale pamiętam późniejsze relacje uczestników tego wiejskiego spotkania. Prawdopodobnie wybory na poziomie wsi były w czasach komunizmu stosunkowo najbardziej demokratyczne, bo i zakres władzy sołtysa nie był przecież zbyt wielki. Mieszkańcy wsi, o której mowa, za nic nie mogli dojść do porozumienia. O ile dobrze pamiętam, odbyło się jeszcze kilka zebrań, na których w końcu sołtysa wybrano. Najlepszy w tej historii jest jednak wniosek, do jakiego doszli uczestnicy tego pierwszego, nieudanego, zebrania. Otoż mieszkańcy wsi jedngołośnie stwierdzili, że "tu musi przyjechać ktoś z Warszawy" i ich problem rozstrzygnąć! Ta historia bardzo dobrze utkwiła mi w pamięci. Do dziś pamiętam swadę z jaką jedna z uczestniczek owej nieszczęsnej elekcji, relacjonowała jej przebieg. Podobnie jak prowincjusze de Tocqueville'a polscy rolnicy epoki wczesnego Gierka czuli się "za głupi", żeby podjąć decyzję dotyczącą ich samych.

Myśląc o Niemcach, kierujemy się stereotypem, który mówi, że jest to naród wyjątkowo zdyscyplinowany, posłusznie i automatycznie wykonujący polecenia władzy. Nie znaczy to, że jest to naród nie potrafiący się spierać i długo dochodzić do porozumienia. Niemniej, kiedy już władze się wyłonią i zabierają głos, to należy tego słuchać i już.

Rosja to potęga, która pojawiła się dzięki wielkiemu szczęściu w wojnach o zrzucenie jarzma tatarskiego, a następnie w wojnach ze Szwecją, Polską i Turcją. Wiemy, że już Iwan Groźny wprowadził bezwględną dyktaturę, ale to Piotr I, słusznie przez Rosjan zwany Wielkim, zaprowadził nowoczesne porządki oparte na modelach niemieckich. Przy tym kultura francuska przenikała do tego kraju przez XVIII i XIX wiek. Ustrój, jaki wypracowała sobie Rosja, to silnie scentralizowana władza absolutna, z głęboko zakorzenioną (i pielęgnowaną) wiarą, że władca musi być surowy, a czasem okrutny, bo inaczej różnego rodzaju cwaniacy na wysokich stanowiskach bezkarnie okradaliby nieszczęsny lud. Tylko car naprawdę kocha lud, a wzamian ów lud powinien bezwględnie kochać cara.

Piszę o tym m.in. w związku ze skojarzeniem z Gustavem le Bonem i jego "Psychologią tłumu", w której jedną z jego tez było, że w poszczególnych krajach zmieniają się zewnętrzne formy władzy, ale ich charakter bardzo szybko przyjmuje stary kształt z tego względu, że jest niemal niemożliwe zmienić za pomocą jednorazowego aktu rewolucyjnego mentalność zamieszkującego ten kraj ludzi. Co prawda niemal każda nowoczesna rewolucja stawia sobie za cel zmianę myślenia jednostki, ale też nie jest trudne do zaobserwowania, że im się to nie udaje.

Le Bon nie mógł znać losów rewolucji bolszewickiej, ale przykład Rosji jest tu znamienny. Komunistyczni szermierze "dyktatury proletariatu" od samego początku objęli rolę dobrych carów. Stalin nie był wcale pierwszy, ponieważ pierwszym "dobrym carem" był już Lenin. Stalin doprowadził rosyjskie samodzierżawie do formy wzorcowej. Jego następcy nieco ustąpili z powszechnego stosowania terroru, ale system sprawowania władzy był ten sam.

Pamiętam z lat 90. ubiegłego stulecia wywiad Borysem Jelcynem, w którym podlizujący mu się dziennikarz wyraził współczucie dla ciężkiej pracy prezydenta Rosji. Użył wtedy słów "tiażołaja szapka Monomacha", czyli ciężka czapka jedego z wielkich książąt moskiewskich. Taka "monarchiczna" metafora bardzo mnie wówczas uderzyła, bo przez jakiś czas myślałem, że ten Jelcyn faktycznie będzie chciał wprowadzić Rosję do rodziny państw demokratycznych.

Kto dzisiaj jest carem Rosji widać bez żadnego wysiłku umysłowego. Ponieważ potrzebna jest jakaś legitymacja jego władzy, Władmir Putin przyjmuje stanowisko prezydenta, potem premiera, a następnie pewnie znowu będzie prezydentem. Nie pamiętam już, który z dość znanych polskich komentatorów politycznych wyraził zdanie, że "w końcu Miedwiediew skieruje się przeciwko Putinowi", bo w końcu będzie chciał zaznaczyć swoją władzę. To kompletna bzdura. Układ jest taki, że to Putin pociąga wszystkie sznurki. Nie tylko to zresztą jest ważne. Niezwykle istotne jest, że "prosty człowiek" (termin niezwykle ważny dla "rosyjskiej poprawności politycznej") bezgranicznie Putina kocha, podziwia i dałby się dla niego posiekać. Miedwiediew jest po prostu nikim, a Putin dobrym carem-batiuszką.

Francja po rewolucji nie stała się nagle "Paryżocentryczna", bo ona już była. Mentalność Francuzów skierowała swoje oczy na stolicę długo przed rewolucją. W jakimś stopniu tak jest do dziś. Francja to Paryż. Urzędnik to władza.

Na tym tle ukształtowanie się systemów anglosaskich (brytyjski, amerykański, kanadyjski, australijski) to zupełnie inna historia. To znaczy na pewnym etapie dziejów stosunki społeczne w Anglii były dość podobne do francuskich czy (w mniejszym stopniu) niemieckich, ale bardzo wcześnie rozwój społeczeństwa angielskiego poszedł w innym kierunku. Co ciekawe, w historii Polski dostrzegam wiele zjawisk paralelnych do angielskich, ale niestety w pewnym momencie drogi rozwoju kontynentu poszły w stronę centralizacji i odbierania ludziom ducha samorządności, a Polska poszła w jeszcze innym kierunku - z jednej strony republikańskim, ale z drugiej w kierunku potwornego rozwarstwienia stanowego - w odróżnieniu do Anglii owo rozwarstwienie w Polsce było politycznie usankcjonowane, natomiast przejście z jednego stanu do drugiego praktycznie niemożliwe. Wbrew popularnej (szkolnej) wykładni przyczyn antyfeudalnej rewolucji francuskiej, tak nie było nawet we Francji .

* * *

Piszę dzięki uprzejmości przyjaciół z Płocka, u których teraz przebywam z żoną. Być może uda mi się "pociągnąć" temat jutro, ale jest wysoce prawdopodobne, że zrobię to dopiero po powrocie do domu w połowie przyszłego tygodnia.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Ściana wschodnia

Kiedy tylko istnieje taka możliwość, nigdy nie wracam do domu tą samą drogą. Dziś odwieźliśmy z żoną nasze dzieci do Augustowa, gdzie spędzą z dziadkami prawie dwa tygodnie nad jeziorem. W Augustowie byłem ostatnio w zeszłym roku, więc to co zobaczyłem na trasie z Białegostoku, był dla mnie miłą niespodzianką, choć niezbyt miłym urozmaiceniem podróży. Otóż poszerza się drogi, a praktycznie buduje się je na nowo. Przestałem tak naprawdę śledzić losy tzw. Via Baltica i nie wiem, czy będzie przebiegać przez Białystok, czy przez Łomżę, ale skoro i tak budują szeroką szosę z Białegostoku do Augustowa, to jej nazwa nie ma dla mnie znaczenia. Dziś jechało się niezbyt komfortowo, ale może za rok będzie to wspaniała trasa.

Wracając obraliśmy drogę przez Lipsk, Dąbrowę Białostocką i Sokółkę. Jest to najdalej na wschód wysunięta droga asfaltowa biegnąca wzdłuż naszej wschodniej granicy. Jeśli komuś się wydaje, że polska granica z Litwą i Białorusią niknie w głębokich kniejach, to jest w błędzie. Tak jest tylko w przypadku Puszczy Białowieskiej, przez środek której biegnie granica państwowa. Puszcza Augustowska oraz Puszcza Knyszyńska do granicy nie dochodzą, natomiast za nimi znajduje się pas pól częściowo na równinach a częściowo na wzgórzach. Podlasie generalnie kojarzy się z miejscem, w którym diabeł mówi dobranoc, natomiast ten pas za puszczami mnie kojarzy się z czymś zupełnie poza rzeczywistością. Jadąc tamtędy dzisiaj zastanawiałem się z czego tam żyją ludzie. Turystyka pojęta jako dochodowa dziedzina gospodarki tam już nie sięga. Przemysłu raczej tam nie znajdziemy. Ziemie nie należą do najlepszych. A jednak mijane miejscowości nie robią wrażenia wymarłych.

W Sokółce nie skręciłem na trasę prowadzącą przez Wasilków do Białegostoku, ale pojechałem na Krynki, mijając po drodze Bohoniki. Tam właśnie teren jest lekko falisty. W Szudziałowie zboczyłem z głównej szosy, ponieważ moim celem było odwiedzenie znajomych w Kozłowym Ługu, czym zrobiłem niespodziankę żonie.

Przypomniała mi się niedawna historia, jaka wiąże się zarówno z Krynkami, jak i z Kozłowym Ługiem. Z Krynkami dlatego, że mieszka tam znany literat tworzący w języku białoruskim. (Zauważcie, że miałem kłopot wynikający z dwuznaczności określenia jego statusu w języku polskim. Gdyby to pisał Anglik lub Amerykanin, nazwałby go po prostu polskim pisarzem tworzącym po białorusku. Gdyby tak napisał Polak, sam zainteresowany mógłby się obrazić i powiedzieć, że jest pisarzem białoruskim. Gdybym napisał „pisarz białoruski”, Anglik zrozumiałby, że to obywatel Białorusi.) Mam na myśli Sokrata Janowicza, który zaangażował się w sprawę przywracania oryginalnych białoruskich nazw własnych miejscowości. M.in. Kozłowy Ług miałby się nazywać Kozłowy Łuh. Problem w tym, że Sokrat Janowicz nie znalazł poparcia dla swojego projektu wśród miejscowej ludności. Nie ma się co dziwić, że nie poparli to wszyscy letnicy z miasta, którzy są właścicielami ponad połowy gospodarstw, ale nie znalazł zrozumienia u ludzi, na których prawdopodobnie liczył, czyli autochtonicznych mieszkańców okolicznych wsi, przede wszystkim tych, których uważał za Białorusinów.

Kwestie tożsamości ludności pogranicznej są zawsze skomplikowane. W jednej rodzinie mogą się pojawić dwie, a nawet trzy opcje narodowościowe. Rolą, jaką często przyjmuje na siebie inteligencja, jest uświadamianie ludności mówiącej danym dialektem, że mowa ich nie jest gwarą języka urzędowego, ale raczej odmianą zupełnie innego języka. Pojawia się teraz problem, czy kogoś to obejdzie. Uświadomienie narodowościowe warstw społecznych przez wieki uważanych za najniższe, to kwestia niezwykle skomplikowana. Z polskimi chłopami udało się to dopiero w XIX wieku. Przykład Galicji jest tu znamienny – w 1846 roku w wyniku zręcznej manipulacji austriackiej Jakub Szela na czele chłopów wyrzyna w bestialski sposób polską szlachtę szykującą się do powstania przeciwko zaborcy, a już 40 lat później galicyjscy chłopi uważają się za najlepszych Polaków i nawiązują do tradycji piastowskiej przyczyniając się do rozwoju kolejnych mitów narodotwórczych. Praca polskich szlachcianek i młodych inteligentów, praca „organiczna”, „u podstaw”, przyniosła w końcu oczekiwany rezultat.

Uświadamianie Białorusinów przyszło później i od samego początku było skażone rozłamem. Z jednej strony zadanie to wzięła na siebie Cerkiew prawosławna, a z drugiej organizacje bolszewickie. W obu przypadkach jasna była odrębność Białorusinów-prawosławnych od Polaków-katolików, choć z językiem było przeróżnie. W niektórych wsiach katolicy mówili typowym białoruskim dialektem tych terenów! Problem jednak polegał na wyodrębnieniu się od Rosjan. Przedwojenna, jak i powojenna Cerkiew prawosławna to Kościół autokefaliczny, czyli od Moskwy niezależny, ale kazania do dziś wygłasza się nie po białorusku, ale w czystym języku rosyjskim. Wpływy komunistyczne przed wojną były tu bardzo silne, a nie ulega dziś żadnej wątpliwości, że partie, które miały w nazwie przymiotnik „komunistyczna”, były po prostu delegaturami bolszewickimi przygotowującymi przyłączenie swoich krajów do Kraju Rad. Białoruskość była przez nie traktowana czysto instrumentalnie. Zresztą komunistycznych przywódców polskich Białorusinów, podobnie jak polskich komunistów, wykończył Stalin, uprzednio zwabiwszy ich do Moskwy.

Nigdy do końca nie udało się wszystkich użytkowników podlaskich dialektów białoruskich przekonać do tego, żeby się za Białorusinów uważali. Po wyborze Łukaszenki na prezydenta niepodległej Białorusi, który czym prędzej pospieszył owej niepodległości się pozbywać, oraz eliminować język białoruski na rzecz rosyjskiego (co wbrew pozorom nie jest takie dziwne – ludzie, którzy na co dzień mówią po rosyjsku jest na Białorusi o wiele więcej niż tych, którzy za swój język ojczysty uważają białoruski), przekonywanie do kultywowania języka białoruskiego stało się jeszcze trudniejsze. Młodzi ludzie przeprowadzają się do miast i polonizują, bo co mogą osiągnąć posługując się tylko mową swych przodków?

Nie jest oczywiście tak, że nie ma w Polsce świadomych swojej etnicznej odrębności Białorusinów. Oczywiście, że są, ale nawet ich często trudno przekonać do takiej sprawy, jak powrót do starych białoruskich nazw miejscowości. Przyczyny są często bardzo prozaiczne – zmiana wszystkich dokumentów, adresów itd. to sprawy niby błahe, ale byłyby niezwykle uciążliwe. Oczywiście argumentem wysuwanym przez niektórych to to, że „przecież tu jest Polska i nazwy mają być polskie”. W tym wypadku nietrudno odgadnąć, że jest wysuwany przez Polaków. W sumie kwestia wygląda tak, że garstka działaczy białoruskich agituje za zmianą nazw, a przytłaczająca większość tego nie chce. Osobiście wydaje mi się, że rozwiązanie zastosowane w Beskidzie Niskim, gdzie pod nazwami miejscowości w języku polskim umieszczono nazwy łemkowskie pisane cyrylicą, jest rozwiązaniem salomonowym.

(Choć i tam nie uniknięto zgrzytu, bo oto tablice po łemkowsku okazały się rozmiarowo większe i od razu ktoś, kto się chciał przyczepić, to już miał czego.) Tutaj też mogłyby się pojawić problemy, bo co zrobić z taką Trześcianką? Napisać pod nazwą polską, tę samą nazwę tylko cyrylicą, czy cyrylicą zapisać nazwę starą, czyli Trościanica?

Nie jest łatwo budować białoruską świadomość na Białorusi, nie jest łatwo ją budować i utrzymać na polskim Podlasiu. Działalność białoruskich aktywistów spotyka się z wrogością wielu (bo przecież nie wszystkich) Polaków-katolików i często z obojętnością, albo również z wrogością tych, do których jest adresowana. Osobiście fascynują mnie wszelkie przejawy różnorodności kulturowej. Ze smutną zadumą przyglądam się śmierci pewnych obyczajów, tradycji czy języków. To wszystko wynika z pewnego sentymentalizmu. Kiedy tym sprawom przyjrzymy się bardziej trzeźwo, często okazuje się, że takie rzeczy zdarzały się w historii nieraz. Kto dziś żałuje, że nie ma już Fenicjan? A kto wie, co się z nimi w ogóle stało? Nie ma żadnych wzmianek na temat jakiejś tragedii, masakry, czy przymusowym wynarodowieniu. Po prostu jeszcze w I w. n. e. pojawiają się na kartach kronik, a już w III nie ma o nich żadnej wzmianki. Cały naród wyparował! Prawdopodobnie Fenicjan nikt nie wymordował, tylko oni sami rozpłynęli się wśród narodowości ościennych. To co znikło, to pewien mem. Na jakimś etapie historii ludzie przestali go pielęgnować, przestał być dla nich ważny, aż w końcu całkowicie zanikł!

A tak na marginesie, jak się dowiedziałem, miejscowa ludność białoruskojęzyczna nie mówi na Kozłowy Ług Kozłowy Łuh, ale Kozłouszczyna ;)

sobota, 8 sierpnia 2009

Kto przedłuża żywot publiczny Sary Palin?

Czytam sobie wpisy moich amerykańskich znajomych na Facebooku. Bardzo mi się podoba, że walczą o powszechną służbę zdrowia, podczas gdy nasze władze działają w kierunku dokładnie odwrotnym. Czasami wypowiadają się przeciwko brutalnym akcjom armii izraelskiej wobec Palestyńczyków. Są tacy, którzy walczą o prawa gejów do zawierania małżeństw, a nawet tacy, którzy gorąco opowiadają się za jakąś organizacją dążącą do likwidacji wpływów religii na życie publiczne. No generalnie lewicowe (myśląc po europejsku) mają poglądy i wszystko w porządku. Pewnie w USA istnieją również silne grupy tych, którzy mają poglądy dokładnie odwrotne, ale akurat nie zaliczają się do moich przyjaciół ani nawet znajomych.

Ponieważ moje poglądy polityczne są dość pokrętną mieszaniną skrajnej tolerancji i liberalizmu gospodarczego (nie mylić z neoliberalizmem) z dość konserwatywnym podejściem do spraw etyki i patriotyzmu, poglądy moich amerykańskich znajomych w ogóle mi nie przeszkadzają, nawet jeśli nie ze wszystkimi się zgadzam.

Zauważam jednak, że pewne cechy znane z polskich portali informacyjnych (np. forum Onetu) okazują się uniwersalne. No może nie ma aż takich pokładów osobistych frustracji przelewających się w postaci jadu nienawiści, ale złośliwość, i to ta bezinteresowna, jest!

Zjawisko to daje się zauważyć w zupełnie niepotrzebnym podbijaniu obecności w świadomości publicznej Sary Palin. Gubernator Alaski wystartowała w wyborach jako kandydatka na wiceprezydenta senatora McCaina, nawygłaszała całą masę głupot, wybory przegrała i po sprawie. W dodatku ostatnio sama zrezygnowała ze stanowiska gubernatora Alaski. No właśnie okazuje się, że wcale nie po sprawie. Moi amerykańscy przyjaciele i znajomi, jak się okazuje, nie mogą bez niej żyć. Jadą po niej, tak jak u nas zwolennicy PO jadą po braciach Kaczyńskich, a zwolennicy PiSu po premierze Tusku, albo niczym niegdyś Kuba Wojewódzki po Michale Wiśniewskim. Nawet piszą do niej złośliwe emaile. Nie powiem, że to kopanie leżącego, bardzo źle postrzegane w polskiej kulturze, ale że to po prostu szkoda czasu i energii.

Muszę oddać sprawiedliwość nam, Polakom mieszkającym w Polsce, że jak ktoś odchodzi ze sceny politycznej, to generalnie ludzie o nim/niej zapominają i przestają się czepiać. Wyjątkiem jest może Lech Wałęsa, którego, wg mnie zupełnie niepotrzebnie „odgrzebano” z politycznej emerytury i narobiono szumu medialnego – ani nikomu niepotrzebnego, ani nie wpływającego na dobrobyt czy brak dobrobytu obywateli. Ucichło o Lepperze, Hojarskiej i Beger, ucichło o Romanie Giertychu – i dobrze. Jak znowu wejdą na scenę, to pewnie znowu będzie się ich atakowało, ale na razie jest cicho. A tu się teraz okazuje, że Amerykanie są bardziej pamiętliwi i zawzięci. Kochani, po co? Prawdopodobnie sekretarz/rka Sary Palin nie dopuści Waszych emaili do niej, więc ona nigdy się nawet nie dowie o Waszym istnieniu. Znacie pewnie zasadę, że ludziom „ze świecznika” zależy przede wszystkim na tym, żeby o nich mówić („nieważne czy dobrze, czy źle, byle nie przekręcić nazwiska”). Zależy Wam na tym, żeby Sarah Palin jak najdłużej pozostawała w świadomości społeczeństwa? Ale jeżeli Wam chodziło tylko o pewną sławę mołojecką w środowisku znajomych z portalu społecznościowego, to w takim razie przepraszam ;)

piątek, 7 sierpnia 2009

Rymy w polskim bluesie

Kilka miesięcy temu dyskutowaliśmy na naszej-klasie na temat trudności pisania polskich tekstów bluesowych. Ponieważ blues narodził się w środowisku anglojęzycznym, a przy tym rytm bluesa i frazowanie są takie jakie są, wydaje się naturalne, że każda linijka tekstu powinna się kończyć rymem męskim (jednosylabowym). Często polscy twórcy słów do melodii bluesowych nie są jednak w stanie wymyślić tylu rymów męskich i posiłkują się rymem żeńskim (dwusylabowym), co daje niestety efekt taki, że całość robi wrażenie parodystycznej piosenki turystycznej (nie jest to złośliwość wobec autorów tekstów, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę z deficytu rymów męskich w języku polskim).

Jesteśmy, chcemy czy nie chcemy, wychowani na poezji romantycznej, w której króluje rym żeński. Nie wyobrażamy sobie chyba „Pana Tadeusza” z wersami zakończonymi rymami jednosylabowymi. Całość robiłaby wrażenie jakiejś niedorobionej rymowanki. Ważne jest więc, żeby próbować trzymać się pewnych konwencji. Zostawmy rymy żeńskie Mickiewiczowi i Słowackiemu, a bluesmanom proponujmy rymy męskie.

Wymiana zdań na ten temat zainspirowała mnie do próby napisania tekstu bluesowego, który zawierałby same rymy jednosylabowe. Przy nagraniu korzystałem z programu Audacity, dzięki któremu nagrałem osobno ścieżki gitary, harmonijki i wokalu. Wybaczcie jakość całości!



czwartek, 6 sierpnia 2009

Are you trying really hard?

Sultry heat hovers over Białystok and it's hard to raise a finger. That's why I decided to paste in my favourite quotation from Pulp Fiction (by my favourite character, Jules Winnfield).





JULES
There's a passage I got memorized.
Ezekiel 25:17.  "The path of the                        
righteous man is beset on all sides                        
by the inequities of the selfish                        
and the tyranny of evil men.                        
Blessed is he who, in the name of                        
charity and good will, shepherds                        
the weak through the valley of the                        
darkness.  For he is truly his                        
brother's keeper and the finder of                        
lost children.                        
And I will strike down upon thee                        
with great vengeance and furious                        
anger those who attempt to poison                        
and destroy my brothers.  And you                        
will know I am the Lord when I lay                        
my vengeance upon you."  I been                        
sayin' that shit for years.  And if                        
you ever heard it, it meant your                        
ass.  I never really questioned                        
what it meant.  I thought it was                        
just a cold-blooded thing to say to                        
a motherfucker 'fore you popped a                        
cap in his ass.  But I saw some                        
shit this mornin' made me think                        
twice.  Now I'm thinkin', it could                       
 mean you're the evil man.  And I'm                        
the righteous man.  And Mr. .45                        
here, he's the shepherd protecting                        
my righteous ass in the valley of                        
darkness.  Or is could by you're                        
the righteous man and I'm the                        
shepherd and it's the world that's                        
evil and selfish.  I'd like that.                       
 But that shit ain't the truth.  The                       
 truth is you're the weak.  And I'm                        
the tyranny of evil men.  But I'm                        
tryin'.  I'm tryin' real hard to be                        
a shepherd. 

Yeah, trying, trying really hard is really something worth recommending. 

środa, 5 sierpnia 2009

Давай закурим, товарищ, по одной!

Palenie rzucałem kilkakrotnie w życiu, w tym dwa razy się udało na dłużej. Obecnie nie palę już prawie 10 lat i mam nadzieję, że uda mi się w tej nikotynowej abstynencji wytrwać. Moja żona przestała palić dopiero jakieś 3 lata temu. Nie należę do ludzi, którzy na siłę próbują innym obrzydzać palenie, choć gorąco bym namawiał każdego do skończenia z tym śmierdzącym i niezdrowym nałogiem. Jeden z moich przyjaciół, który nie pali już od jakichś 20 lat, nie ustaje w wysiłkach, żeby namówić swoją żonę do rzucenia palenia. Na ich przykładzie można zaobserwować jałowość takich działań. To, że palenie jest niezdrowe, każdy wie, ale do pewnych decyzji musi dojrzeć nasza podświadomość. Jeżli rzucenie nałogu odbywa się na zasadzie twardej walki z samym sobą, doprowadzamy do jakiejś schizofrenii, która w przypadku niepowodzenia wprowadza nas w katastrofalny stan umysłu. Istnieją ludzie, którzy walczyli i zwyciężyli. Ja nie stawiałem sprawy w ten sposób. W moim przypadku o wiele lepiej działa wyobrażenie sobie atrakcyjności tego stanu, który nastąpi po skończeniu z nałogiem. To mnie trzymało, a w dodatku widząc z dnia na dzień, jak naprawdę coraz lepiej się czuję, jeszcze bardziej czułem się zmotywowany do zajęcia się np. joggingiem zamiast sięgnięcia po papierosa.

Na pewno zgadzam się z organizacjami prozdrowotnymi, że palacze zatruwają nie tylko siebie, ale i wszystkich dookoła. Stąd szlachetne dążenie do ocalenia świata przed zgubnym dymem i zakazy palenia w miejscach publicznych. Wydaje mi się jednak, że tutaj posunięto się za daleko. Znowu nikt nie szukał jakiegoś kompromisu, rozwiązania, które zadowoliłoby wszystkich, ale po prostu od razu walnięto palaczy obuchem w łeb.

Nie zawsze było tak, że czynniki oficjalne walczyły z paleniem tytoniu. Wiemy, że jeszcze w latach 60. amerykańskie koncerny papierosowe na potęgę reklamowały swoje produkty. Politycy, aktorzy (i aktorki!) chętnie pokazywali się z papierosami publicznie. Poeci i pisarze "przeklęci" często pozowali do zdjęć z papierosem zwisającym z dolnej wargi.

Papieros był też niewątpliwie "najlepszym przyjacielem" żołnierza. O papierosach śpiewano piosenki, a nawet pieśni. Jedną z takich nieświadomych reklam wciągania nikotyny i smoły papierosowej do płuc jest sowiecka pieśń wojskowa Dawaj zakurim. Melodia jest piękna. Narracja w tekście też wzruszająca. Okazuje się zresztą, że jeszcze dziś się ją śpiewa w Rosji z okazji rocznicy zakończenia II wojny światowej.




Na YouTube jest też dostępna wersja z czasów Związku Sowieckiego.





Zauważcie z jaką czułością artystka wykonuje gesty naśladujące robienie frontowego skręta.
Propaganda palenia w czystej postaci ;)

To jednak, co zrobił z tą pieśnią Artur Andrus, powaliło mnie na łopatki. Dawno się tak nie uśmiałem, czego i Wam życzę.




O narzekaniu - zachęta do dyskusji

Niecałe cztery lata temu pewna młoda osoba, prawdopodobnie studentka jakiegoś „społecznego” kierunku zagadała na GG:

potrzebuje pomocy ludzi dobrej woli!!! bardzo proszę o odpowiedz na kilka pytan... bez tych odpowiedzi nie będę miała materiału na prezentacje na zajęcia ...więc jeśli KOLEGO/KOLEŻANKO masz chwilkę czasu to proszę wyślij mi odpowiedz...będę bardzo wdzięczna....(tu ukryję imię tej osoby)

1 czy POLACY narzekają?

2 na co POLACY narzekają? (proszę o przykłady)

3 czy tematy narzekania są błahe czy poważne?

4 4 łatwiej jest POLAKOM narzekać, czy wypowiadać się pozytywnie na dany temat?

5 5 ile razy w ciągu dnia narzekasz? proszę o krótką wypowiedź o

Jeśli mnie już trochę znacie, to wiecie, że oczywiście nie trzymałem się pytań, tylko pociągnąłem swój „strumień świadomości” (albo „nieświadomości” , jak kto woli). Na początku zawsze jednak towarzyszy mi próba „zdyscyplinowania” własnej wypowiedzi, stąd te punkty, które niby odpowiadają na konkretne pytania, ale potem moją wypowiedź cechuje totalna dezynwoltura.

Ja

Otóż Polacy

1. narzekają

2. na swoją sytuację oraz sytuację w kraju ale to nie jest takie proste


Uważam, że narzekanie jest pewną konwencją towarzyską i szukanie wspólnej płaszczyzny do rozmowy.

Nie lubimy, kiedy ktoś jest od nas lepszy, więc nie chcemy nakręcać spirali przechwalania się. Jeśli więc powiemy, że idzie nam dobrze, możliwe, że obawiamy się, że ktoś nas przebije i powie, ze jest mu lepiej,ale przyczyna może być też inna. Przez grzeczność mówimy, że jest nam źle i wtedy naszemu rozmówcy robi się miło, że nie tylko jemu jest źle, ale że po prostu jego sytuacja jest całkiem w porządku, skoro my narzekamy na swoją.

Od lat próbuję odgadnąć o co chodzi i stwierdzam, że to nie jest proste.

Mam np. koleżanki, które zawsze znajdują powód do narzekania i podejrzewam, że w ich przypadku nie mają innego wyjścia.

Po prostu kiedy się spotykają, każda prawdopodobnie boi się złamać konwencję i kiszą się we własnym sosie szukając coraz to nowych tematów do narzekania.

Wspólne narzekanie stwarza poczucie solidarności - solidarności w niedoli.

Kiedy ja się pojawiałem w ich towarzystwie w dobrym humorze, zawsze czułem się jakoś nieswojo, jak jakiś kretyn. Tu dziewczyny jakieś takie poważne, zamartwione, a tu nagle ja, jakiś głupek i wesołek sylwestrowy.

W kraju, gdzie narzekanie jest konwencją, niełatwo jest być optymistą.

Problem w tym, żeby młodzi ludzie, tacy jak Ty (masz 22 lata, tak?) nie wzięli tej konwencji zbyt serio.

Odpowiedź
mam 22 ale ja jej nie biore serio ja jestem wesoła

Ja
Ci narzekacze najczęściej zupełnie normalnie funkcjonują - pracują, zarabiają, odnoszą sukcesy. Dochodzi jeszcze jeden czynnik - atawistyczny zabobon, żeby "nie zapeszyć"

Odpowiedź
stereotyp narzekania --- nie dopuszczam do siebie.. czasem nie wychodzi ale cóż nikt nie jest doskonały

Ja
Starożytni Grecy np. nigdy się głośno nie chwalili sukcesami, bo uważali, że "bóstwo jest zazdrosne".Wychodzili z założenia, że bogowie zazdroszczą ludziom ich szczęścia i natychmiast na nich zsyłają nieszczęście. Myślę, że w wielu przypadkach ten typ myślenia też trzeba wziąć pod uwagę.Inna sprawa, że jak ktoś pochwali się sukcesem, inni za wszelką cenę chcą go "sprowadzić na ziemię" - z różnych powodów, z zazdrości, z własnych kompleksów...dlatego ludzie, obawiając się złośliwego ataku,wolą zagrać nieszczęśnika-nieudacznika i nie narażać się na uszczypliwe uwagi przyjaciół (bo najczęściej są to najbliżsi).I to wszystko staje się jedną wielką konwencją, spod której trudno się uwolnić, bo inaczej po prostu przestajemy umieć rozmawiaćMógłbym przyczyny doprowadzić do mentalności szlacheckiej,która wbrew pozorom była niezwykle "chamska" w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.Polska szlachta żyła w nieustannym strachu, że sąsiad okaże się kimślepszym, dlatego nieustannie sobie udowadniała, kto jest lepszym szlachcicem.Źródło tkwi w tym, że niechętnie pomagamy innym odnosić sukcesy, inni nie pomagają nam. Nie ufamy dobrym intencjom wobec siebie, więc uciekamy w chorą konwencję uniżenia siebie, choć w poczekalniach u lekarzy można znaleźć przykłady kompletnego "zboczenia". Są ludzie, którzy się po prostu licytują swoimi cierpieniami i robią to z entuzjazmem na twarzy. Możesz znaleźć autentyczną "radość" u kogoś, kto "przebił" innego pacjenta swoją chorobą.Dodaj do tego charakter polskiego katolicyzmu (broń Boże nie chcę atakować religii, ani Kościoła) - kult Bożego Miłosierdzia oparty o teorię, że cierpienie we wszechświecie musi się bilansować, z czego wysnuwa się wniosek, że Bóg chce, żebyśmy cierpieli, bo wtedy inni cierpią mniej. Stąd powiedzenie "kogo Pan Bóg kocha, temu zsyła krzyże" itd. Uprzedzając więc taką "bożą łaskę" wolimy z góry powiedzieć, że cierpimy, żeby nas Pan Bóg zbytnio "nie pokochał".

Był to dialog, w którym moja rozmówczyni obdarzała mnie niezasłużonymi, ale jakże miłymi (nie oszukujmy się, lubimy, gdy nam kadzą) komplementami. Później zeszliśmy na przedmiot jej studiów i zainteresowań. Swoją drogą ciekawy jestem, czy skończyła swoje studia i czy np. dzisiaj „spełnia” się w zawodzie socjologa, a może psychologa społecznego. W każdym razie, w momencie, kiedy mnie zagadała na GG, robiła wrażenie autentycznie zainteresowanej tematem (i oczywiście schlebiła mojemu „ego”, czego Wam w dzisiejszym wpisie oszczędziłem, ale dla mnie było bardzo miłe ;) ).

Musimy sobie uświadomić, skąd w nas taka chęć publicznego samobiczowania się przy równoczesnej pysze, której żadną miarą nie umiemy ukryć! Nasza konwencja codziennych kontaktów z innymi ludźmi to ukazanie się jako cierpiącego „kmiotka bożego” podczas gdy w rzeczywistości myślimy o tym, w czym nasz rozmówca jest od nas gorszy.

To tyle wspomnień sprzed czterech lat i refleksji na ich temat. Mój „ulubieniec” w świecie polityki europejskiej, Sylvio Berlusconi, dał kiedyś dobrą radę bezrobotnym: „Jeśli straciłeś pracę, to poszukaj sobie nowej”. Genialne w swej prostocie, prawda? Ja też dam wszystkim Polakom (w tym sobie) dobrą radę: Nie narzekajmy! Bądźmy szczęśliwi!

(Wbrew pozorom nie należy doszukiwać się w tej radzie sarkazmu. Być może jeszcze niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy, ale naprawdę w olbrzymiej mierze zależy to od naszego nastawienia.)

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

O sarkazmie

Z wiekiem, powiadają, zmieniają się gusta, poczucie humoru itd. itp. To wszystko prawda, ale u każdego w innym tempie i w innych proporcjach. Myślę, że poczucia humoru jeszcze mi nie zabrakło, ale doszedłem do wniosku, że pewien jego rodzaj, który był (i niestety nadal jest) niejako moją drugą naturą, jest po prostu głupi, niczego nie wnosi, a tylko sieje spustoszenie dookoła. Mam na myśli sarkazm (ironię, złośliwość albo uszczypliwość), który w pewnym wieku w pewnych środowiskach uważany jest za oznakę inteligencji.

Pewnego razu, kiedy jeszcze pracowałem w jednej z białostockich szkół językowych, młoda koleżanka (bardzo inteligentna osoba!) wróciła zachwycona z jakiegoś wykładu. Jej zauroczenie nowym profesorem brało się z tego, że z niego był „taki ironista”. Po raz pierwszy mnie wówczas tknęło, żeby sobie zrobić przegląd wszystkich wykładowców, jakich miałem w życiu, a także przeanalizować własny sposób nawiązywania kontaktów z uczniami, studentami czy słuchaczami. Doszedłem wówczas do wniosku, że ironia jest jednym z najtańszych chwytów, jakie można zastosować w celu zadzierzgnięcia pozawerbalnej więzi z tzw. większością, która sarkazm po prostu kocha!

Ze wstydem się przyznaję, że złośliwe uwagi (nie mówię tu o uwagach wobec studentów czy uczniów, których wstyd mi jeszcze bardziej) pod adresem np. jakichś polityków, czy muzyków, które zapewniały mi od razu rodzaj (wątpliwej, ale jednak) popularności wśród młodego audytorium, były poniekąd moją specjalnością. Piszę o tym m.in. dlatego, że myślę, że wiem, jak ten mechanizm działa i dlaczego jest w ostatecznym rozrachunku niebezpieczny.

Otóż zastanówmy się, dlaczego w ogóle lubimy sarkazm, lubimy „dokopać” albo przynajmniej „ponabijać” się z możnych tego świata, a jeśli nie z możnych to z „obcych”, albo w ogóle kogokolwiek. W przypadku polityków czy gwiazd muzyki sprawa jest chyba dość prosta. Oto kompensujemy sobie własną mizerną pozycję w społeczeństwie tym, że możemy sobie pozwolić na krytyczne uwagi wobec tych sławnych i bogatych. Daje nam to bardzo złudne poczucie „władzy” nad nimi. „Oto patrzcie, ja, taki sobie mały XYZ, rozpinam rozporek i sikam wprost na wielkiego ….” (tu można wstawić dowolne nazwisko). To nic nie kosztuje, a w dodatku przysparza popularności, ponieważ grupy składają się w co najmniej 70% ludzi podobnych do nas, małych XYZetów, którzy sami może niczego wielkiego („jeszcze” oczywiście) nie osiągnęli, ale jakże miło jest nasikać na tego, który gdzieś tam już jest na piedestale. Rodzi się solidarność, niewidzialna więź kpiarzy i prześmiewców. Ci, którzy też by chcieli kogoś ostro skrytykować, ale albo są nieśmiali, albo nie wyostrzyli jeszcze tak języka, z rozdziawionymi buziami przysłuchują się i przyglądają „lożom szyderców”, która znajduje się na każdej uczelni, w każdej szkole i w ogóle w każdym skupisku ludzkim. Sława mołojecka szyderców potrafi być wielka. Niektórzy przekuwają swoją umiejętność wyrażania złośliwych uwag w sztukę i zostają zawodowymi satyrykami, kabareciarzami i innego rodzaju komediantami, co jest o tyle uczciwe, że przynajmniej sami również wystawiają się na ogień krytyki. Gorzej jest, kiedy prześmiewca pozostaje w miejscu, w którym był do tej pory i z tej pozycji kpi ze wszystkich, którzy akurat bezpośrednio nie mogą zareagować z tego prostego względu, że o istnieniu prześmiewcy nawet nie wiedzą.

Tymczasem nasz kpiarz buduje sobie pewną pozycję. Jeżeli zdarza się to od czasu do czasu w ramach nieszkodliwego żartu, to tez jeszcze nie ma problemu. Ktoś, kto jednak na sarkazmie buduje całą konwencję wszystkich swoich wypowiedzi, zasługuje na wnikliwą uwagę ze strony otoczenia. Prawdopodobnie albo próbuje najtańszym kosztem „zaistnieć”, albo próbuje manipulować otoczeniem (najczęściej jedno i drugie). Posługujący się sarkazmem jest niczym szermierz, którego umiejętności niekoniecznie są wielkie, ale który bez ustanku kręci młyńca. Dzięki temu wierzy, że nikt nie zbliży się do niego, bo młyniec skutecznie go ochroni, a to że przy okazji może skrzywdzić wszystkich znajdujących się w zasięgu jego szabelki, nie odgrywa w jego rozumowaniu żadnej roli. W dodatku szermierz taki sam wygląda śmiesznie (nie zabawnie, ale żałośnie), z czego często nie zdaje sobie sprawy.

Sarkazm stał się podstawą dyskursu publicznego. Prezenterzy radiowi i telewizyjni pracujący w programach informacyjnych, stosują go w swoim mniemaniu wyważenie i delikatnie, choć czasami ich ironiczne pointy wzbudzają odruch zażenowania raczej niż wesołości. Są też i tacy, którzy się w sarkazmie wyspecjalizowali i uczynili z niego podstawowe narzędzie pracy. Wojciech Cejrowski i Kuba Wojewódzki to pozornie dwa kompletnie odmienne typy. Cejrowski to zdeklarowany „katol”, jak sam na siebie „autoironicznie” mówi, podczas gdy Wojewódzki jest ateistą i zdecydowanym antyklerykałem. Wszystkie ich wypowiedzi i działania publiczne można praktycznie sprowadzić do emanacji tychże właśnie poglądów. Prawie każdy podejmowany przez nich temat będzie ujęty tak, żeby widza/słuchacza naprowadzić na „właściwy” sposób rozumowania. Łączy ich jedno (i może zresztą dlatego podczas publicznych spotkań na antenie robią sobie nawzajem zadziwiająco mało krzywdy) – piekielny sarkazm. Słuchając wypowiedzi Cejrowskiego na temat gejów czy feministek, ma się poważne wątpliwości, czy ten człowiek w ogóle lubi ludzi. Wojewódzki suchej nitki nie zostawia nie tylko na kimś, kogo akurat nie lubi (swego czasu przyczepił się do Michała Wiśniewskiego i wtrącał go do rozmowy, czy była okazja czy nie), ale konwencja tak go opanowała, że nie oszczędzi nawet tego, kogo lubi. Pamiętam, że raz tylko zrezygnował z maski kąśliwej ironii, kiedy rozmawiał z Pawłem Kukizem na tematy polityczne. Generalnie sarkazm go „niesie”, za ten sarkazm kochają go masy młodzieży, które na każdą jego uwagę reagują żywiołową radością. Za działaniami Kuby Wojewódzkiego prawdopodobnie stoi jakiś system etyczny. Chciałbym wierzyć, że to humanizm, ale własny sarkazm tak go pochłania, że niczego poza nim nie widać.

Cejrowskiego uwielbia pewna moja znajoma, która jest „produktem” duszpasterstwa akademickiego przełomu lat 80. i 90. poprzedniego stulecia. Nie jest jakąś tam „old-schoolową” dewotką w stylu słuchaczek Radia Maryja, ale „nowoczesną” katoliczką. Wielu moich znajomych z duszpasterskim stażem mimo bardzo surowych reguł, jakimi kierują się w życiu, odcina się do kościelnych konserwatystów, od których różni ich to, że starają się zachowywać, jak „równiachy”, chcą być „cool”. A jak najlepiej osiągnąć taki image? Od czasu do czasu wbijając komuś szpilę! Młodzi to uwielbiają i kupują!

To samo jest z drugiej strony. Żeby nie wiem jaką głupotę palnął Kuba Wojewódzki, skrajnie złośliwy sposób, w jaki to zrobi, zapewni mu na bank poklask młodziaków. Złośliwy sposób wypowiedzi to bowiem klucz do młodych umysłów, którym ta sztuka niezmiernie imponuje.

W świecie polityki od jakiegoś czasu obserwujemy dokładnie to samo. Praktycznie nie ma posła, czy ministra, który wypowiada się po prostu rzeczowo i na temat. Każdy co jakiś czas przynajmniej próbuje odegrać rolę trefnisia i złośliwym żartem chce przygwoździć albo przeciwnika politycznego, albo przynajmniej Monikę Olejnik. Nie ma więc na arenie „łobuzów” i „tych dobrych”, bo wszyscy stosują te same metody. Robią oko do elektoratu i brylują wątpliwym dowcipem.

Ten sposób dyskursu przenosi się na „doły” społeczeństwa, co kiedyś najłatwiej było zaobserwować na przysłowiowych imieninach u cioci, a obecnie o wiele wdzięczniejszym polem dla tego zjawiska jest forum dowolnego portalu informacyjnego. Mało kto spokojnie się wypowiada na temat. Prawie każdy od razu musi pójść o krok dalej i „dowalić” albo konkretnemu politykowi, albo adwersarzowi z forum. Sarkazm w praktyce wkrótce przechodzi w chamstwo w czystej postaci i mamy piękny obraz kultury dyskusji współczesnych Polaków.

Najciekawsze jest jednak to, że „mistrzowie ciętej riposty”, prześmiewcy, dowcipnisie i inni szydercy tak naprawdę przemawiają tylko do swoich „lóż”. Nie zdarza się bowiem tak, że ktoś ugodzony bezlitosnym ostrzem ironii poczuje się tak zdruzgotany, że ogłosi własną porażkę. Ten zaatakowany najwyżej święcie się oburzy, albo pogardliwie określi sarkazm przeciwnika jako np. „zachowanie rodem z rynsztoka”. Sarkazm adresowany wobec przeciwnika tak naprawdę wywiera wrażenie tylko na własnych zwolennikach, bo przeciwników nie wzrusza. Nie znam żadnego współczesnego uczestnika życia publicznego, który wyraziłby szczere uznanie wobec złośliwego dowcipu przeciwnika. No może raz to zrobił Leszek Miller, kiedy na złośliwą uwagę ze strony Artura Zawiszy, przyznał (ale też ironicznie), że ten ostatni jest „jak zwykle inteligentny”.

Ironia odgrywa ważną rolę również w literaturze. Książki o zacięciu satyrycznym są z pewnością czytane chętniej niż takie, które przekazują same poważne treści. Sarkazm jest więc częścią warsztatu narracyjnego nakierowanego na konkretne cechy odbiorcy. Czyli znowu chodzi o zrobienie oka do czytelnika i skierowanie doń przesłania „Słuchajcie, ponabijamy się teraz trochę z moich bohaterów, dobra?” W wielu przypadkach ma to na celu wstrząśnięcie czytelnikiem, wyrwanie go z jego światka pełnego samozadowolenia i poczucia wszechwiedzy. Dlatego po Sienkiewiczu tak ważny był w polskiej literaturze Gombrowicz, którego każdy tekst jest jednym ciągiem sarkazmu (ironii i autoironii) w czystej postaci. Kiedy jednak takich narratorów robi się nagle zatrzęsienie, cała koncepcja bierze w łeb, konwencja staje się nudna i po prostu żałosna.

Kilka postów temu wspomniałem Krzysztofa Zanussiego. Myślę, że w jakiś sposób dorosłem do odbioru jego twórczości. Dlaczego jednak wcześniej uważałem jego filmy za potworne nudziarstwo? Z powodu sposobu, w jaki buduje akcje, czy typy bohaterów? Niekoniecznie. Tak naprawdę chodzi o to, że nie ma w nich złośliwości. Brakuje tej próby nawiązania kontaktu z prymitywną złośliwą stroną mojej natury (mojej jako widza). A to już wystarczy, żeby coś okrzyknąć nudziarstwem. Podobnie jest z powieściami Johna Maxwella Coetzee. Jeszcze dwa lata temu uważałem, że pisze on jak „człowiek stary”, jego narracje niby mówią o ciekawych sprawach i poruszają bardzo ważne problemy, ale są po prostu nudne. To, czego w nich brakuje to ironia właśnie. Podejście narratora do bohaterów jest perfekcyjnie beznamiętne, co nie znaczy, że całość jest zła. Wręcz przeciwnie. Wielkość Coetzee’go polega właśnie na tym, że nie robi oka do czytelnika, nie kokietuje go błazeńską złośliwością, a po prostu relacjonuje działanie najważniejszych mechanizmów kierujących ludzkim życiem.

Chciałbym się nauczyć nie uciekać się do sarkazmu w swoich wypowiedziach, ale wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Podobno najbardziej nie lubimy u innych własnych wad. Jest w tym dużo prawdy. Na razie, jak nie zastosuję wobec kogoś (a z braku „ofiary” to i wobec siebie) ironii, to po prostu nie umiem się wypowiedzieć. To poważny problem. Mam nad czym pracować.

sobota, 1 sierpnia 2009

Wokół Powstania Warszawskiego

Zakotłowało się nieco w światku medialno-politycznym. Tym razem ze względu na rocznicę powstania warszawskiego. Oczywiście specjaliści od manipulacji informacją lubią wykreować taki szum, a to żeby komuś dokopać (np. prezydentowi RP), albo żeby wywołać dyskusję dla samej dyskusji.

Edukację odebrałem w czasach komuny, ale od dziecka pamiętam kult powstania warszawskiego, choć równocześnie druzgocącą krytykę jego inicjatorów. Ówczesne podręczniki do historii surowo potępiały zarówno rząd londyński jak i władze polskiego podziemia za wywołanie zrywu zbrojnego skierowanego militarnie przeciwko Niemcom, ale politycznie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nie da się zaprzeczyć, że ówcześni polscy politycy chcieli mieć ten atut polityczny i występować w Warszawie wobec Sowietów jako gospodarze. Nie to jest jednak ich winą. Problem polegał, jak przy większości naszych powstań na mierzeniu „sił na zamiary, a nie zamiarów według sił”. To był tak naprawdę jedyny błąd ówczesnego kierownictwa polskiego państwa podziemnego. Skończyło się klęską, a samą Warszawę spotkał los starożytnej Kartaginy. W odróżnieniu od tej ostatniej, Warszawa wkrótce się odrodziła i cokolwiek by nie mówić o komunie, to odbudowa miasta praktycznie od zera nadal powinna budzić wielki szacunek.

Wróćmy jednak do szumku medialnego wokół rocznicy powstania. Wyciąga się np. profesorów historii, którzy zdecydowanie powstanie potępiają. No nic nowego, zdawałoby się, ale owi ludzie wygłaszają swoje poglądy, jakby dopiero co sami je odkryli, a myśl ich jest genialna, choć bolesna dla naszych uczuć patriotycznych. Takie artykuły skanuję w kilka sekund i wiem, że niczego nowego z nich się nie dowiem. Co innego artykuł o burmistrzu Stalowej Woli, który sprzeciwia się włączeniu syren dla uczczenia rocznicy, ponieważ ma na ten temat własne zdanie. Własną filozofię ma pan burmistrz i własną ocenę wydarzenia historycznego. Nie jest ważne, że jest urzędnikiem państwowym w małym miasteczku. Ważne jest, że zaistniał jako historyk. Ba! Jako historiozof wręcz. Czy nie miał racji mówiąc, że Polska powinna budować swój etos na sukcesach raczej niż na klęskach? Jak najbardziej miał i zgadzam się z takim poglądem w całej rozciągłości. Polacy powinni np. czcić budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego, czy Gdyni, bo to były realne osiągnięcia, ale niestety nie jesteśmy Wielką Brytanią, która przez kilka stuleci odnosiła same sukcesy i bezustannie się rozwijała. W naszej historii klęska klęskę klęską pogania i to są po prostu fakty. Wcale nie chodzi jednak, żeby na poczuciu klęski budować mentalność narodu, który ma z kolei zbudować swoją przyszłość. Z tym wszystkim się zgadzam, ale niech o tym piszą historycy, politolodzy, filozofowie itd. itp., a nie urzędnicy państwowi średniego szczebla.

Czy jesteśmy jakimś wyjątkiem z tym samoepatowaniem się porażkami i tragediami narodowymi? Wcale nie! Takie myślenie jest też wynikiem działalności medialnych mądrali. Gdyby wszyscy na świecie wychodzili z założenia, że upamiętniać należy tylko sukcesy, Żydzi świętowaliby tylko swoje zwycięstwa w wojnach z Arabami, a większość swojej historii, łącznie z Holokaustem i masowymi mordami w czasach powstania Chmielnickiego, po prostu musieliby wymazać i jak najszybciej zapomnieć. Tak się jednak nie dzieje, bo dzieje narodu to nie tylko wspólne sukcesy, ale niestety również wspólne traumy.

Nawet zwycięscy Brytyjczycy potrafili się wzruszyć klęską swojej lekkiej brygady w bitwie pod Bałakławą podczas wojny krymskiej (1854). Co prawda, wbrew legendzie, nie cała brygada została wybita przez Rosjan, a jedynie jej 17% (wiem, że słowo „jedynie” odnoszące się do istnień ludzkich jest mało odpowiednie) , ale długo wierzono, że była to hekatomba żołnierza brytyjskiego. Otóż tablica upamiętniająca tę klęskę znajduje się w katedrze św. Pawła w Londynie, a Alfred, Lord Tennyson napisał wiersz „The Charge of the Light Brigade”. A przecież ta porażka imperialnego oręża była wynikiem głupoty dowódców. Nie jesteśmy więc jedyni, którzy „żyją klęskami”. Zarzucanie nam, że wzruszamy się powstaniem warszawskim, to tak jakby robić ludziom zarzut z tego, że na Wszystkich Świętych spotykają się na grobach swoich bliskich. Śmierć i klęska to część naszej rzeczywistości. Wypieranie ich, wbrew temu, do czego chcieliby nas przekonać propagatorzy „pozytywnego myślenia”, nie zapewni nam automatycznie sukcesu. Jak jednak wspomniałem – ze wszech miar uważam, że powinniśmy promować nasze sukcesy, nawet jeśli nie było ich wiele. Pokazywanie, że coś nam się udaje i to często lepiej niż innym, jest niezwykle ważne dla budowania morale narodu. Tego jest, uważam, za mało w programach edukacyjnych (1 godzina historii tygodniowo to w ogóle kpina, ale to inny temat). Nie znaczy to, że należy się wyrzec wspomnień tragicznych.

A propos „pozytywnego myślenia”. Bez niego w ogóle nic nie może się udać. Kiedy się pomyśli o młodych ludziach z entuzjazmem ruszających do walki 1 sierpnia 1944 roku, staje się oczywiste, że pozytywnego myślenia im nie brakowało. Tak naprawdę musiało być wszechogarniające.

W latach 70. XX wieku często słyszałem z ust ludzi starszych „myśmy przeżyli wojnę, a wam jest ZA DOBRZE!” Była to jakaś mantra powtarzana przez pokolenia dziadków i rodziców, jak podejrzewam często bezmyślnie, bo co to w ogóle znaczy „wam jest ZA dobrze”? Czasem chciałem złośliwie zapytać, czy może faktycznie chcieliby, żeby nam było gorzej. Często również słyszałem, że ich pokolenie walczyło w powstaniu warszawskim, a nasze w chwili próby prawdopodobnie do niczego by się nie nadawało, bo byliśmy generacją rozpieszczoną, nieodpowiedzialną i niedojrzałą. Nie wiem, co by było, gdyby…, bo bardzo często sytuacja robi z rozpieszczonego maminsynka człowieka, choć oczywiście wychowanie w konkretnym duchu odgrywało olbrzymią rolę. Nas próbowano wychować w ideologii komunistycznej, co się nie udało, ale nikt nie próbował socjalistycznego internacjonalizmu serwować zamiast patriotyzmu – raczej obok, a i to z mizernym skutkiem. Dzisiejsza młodzież dorasta jeszcze w innych warunkach. Nie sądzę, żeby uczucia młodego pokolenia wobec Polski były mniej intensywne od naszych. Nie tylko nie miałbym prawa wygłaszać kazań w stylu „bo wyście nie przeżyli, tego co my”, ale w ogóle wstydziłbym się podnieść taki argument. Wydaje mi się, że każdy normalny rodzic chce, żeby jego dzieciom było lepiej, a wnukom jeszcze lepiej. Złośliwość wobec młodszych pokoleń jest cechą brzydką i głupią. Rodzi bunt ze strony tych ostatnich, którzy z czystej przekory będą nam się sprzeciwiać, a my będziemy to zupełnie fałszywie brać za przejaw braku patriotyzmu.

Wiele cech rzekomo narodowych wymieniano, jako główne grzechy Polaków. Ja na pierwszym miejscu postawiłbym złośliwość, wredność posuniętą do granic absurdu. Mantrę „bo wy, gówniarze, wojny nie przeżyliście” odbierałem jako dziecko i nastolatek jako wyraz jakiejś idiotycznej frustracji i złośliwości wobec nas, którzyśmy się urodzili „za późno”. To wyładowywanie frustracji na wszystkich dookoła jest najgorszą z naszych cech. Nie ma spokojnej dyskusji typu: „powstanie warszawskie było błędem pod względem strategicznym, ale…”, tylko od razu „to była głupota”, „posłano na rzeź tysiące młodych ludzi” itd. Rozmawiamy w systemie zero-jedynkowym, wytaczamy przy tym najcięższe działa, palimy za sobą mosty, co skutkuje tym, że każdy nienawidzi każdego. No właśnie kochamy Polskę, ale to my jesteśmy Polakami prawdziwymi, inni mniej prawdziwymi, a jeszcze inni w ogóle nimi nie są, choć tak siebie nazywają. Co więcej, kochamy Polskę, ale nienawidzimy Polaków.

W gorzkiej uwadze pokolenia moich dziadków i rodziców jest też oczywiście prawda. Nie byliśmy w stanie zrozumieć młodych powstańców warszawskich, bo nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji. Można przeczytać setki książek na ten temat i żadna nie zastąpi jednej godziny w mieście ogarniętym walkami. Tak naprawdę przyprawia mnie o zimne dreszcze myśl, że młodzi bojownicy AK byli w wieku mojego syna. Nie chciałbym dla niego takiego losu, to pewne.

Powstanie warszawskie jest faktem. Przyczyny znamy od wielu lat i możemy tylko sobie pozgadywać co by było, gdyby było. Faktem pozostaje, że tysiące młodych ludzi oddało życie za coś, w co wierzyło, że życie oddać warto. Temu należy się bezwarunkowy szacunek i hołd.

Pewnego razu do jednego z mistrzów zen przyszli uczniowie innego mistrza i powiedzieli „Kłaniasz się posągowi Buddy, a nasz mistrz powiedział, że jak chcemy to możemy napluć na posąg Buddy, bo to i tak nie ma znaczenia na drodze ku nirwanie”. Zagadnięty spokojnie odpowiedział: „Jak chcecie, to plujcie. Ja wolę się pokłonić”.

Idąc na pogrzeb katolicki nie wygłaszam wszem i wobec, że nie bardzo wierzę w życie pozagrobowe w takiej postaci, jak pozostali uczestnicy konduktu. Okazuję szacunek całej ceremonii i milczę. W rocznicę powstania warszawskiego nie chcę się popisywać wątpliwą erudycją na temat przyczyn powstania, jego zasadności czy bezzasadności. Nie chcę wygłaszać bon motów typu, że już dość uroczystości martyrologicznych. Chcę uczcić tych młodych ludzi, którzy mieli odwagę stawić czoło silniejszemu wrogowi. Wiem, że tych, którzy się uparli, żeby powstanie krytykować akurat wtedy, kiedy obchodzi się jego rocznicę, nie powstrzymam. Kto chce, niech więc pluje. Ja wolę się pokłonić.