czwartek, 16 czerwca 2016

O tym, jak tworzymy sobie guru



W powieści Hanifa Kureishiego, Budda z przedmieścia ojciec głównego bohatera , Haroon, odgrywa rolę wschodniego guru. Spotkania z przedstawicielami angielskiej zamożnej klasy średniej organizuje jego kochanka. Haroon uczy się jogi z książek i ma południowoazjatycki wygląd i to wystarczy. Nikt nie sprawdzi tego, że w ogóle nie jest religijny, a jeśli już, to korzenie jego rodziny są muzułmańskie, a nie hinduskie czy buddyjskie. Można powiedzieć, że Haroon cynicznie wykorzystuje naiwność bogatych białych z intelektualnymi pretensjami, którzy poszukują głębokiej prawdy, która z pewnością musi się kryć w mądrości Wschodu.

Tzw. Zachód, a właściwie pewni jego przedstawiciele fascynują się filozofią Wschodu od co najmniej drugiej połowy XIX w. Działalność Heleny Bławatskiej i jej Towarzystwa Teozoficznego przyczyniła się do znacznej jej popularyzacji w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Grupy nawiedzonych intelektualistów tudzież ludzi zamożnych realizowały swoją potrzebę odkrycia porządku świata poprzez organizowanie odczytów i lekturę książek samej Bławatskiej i jej współpracowników, a także autentycznych joginów powołujących się sukcesję ponadtysiącletniej tradycji. Do popularyzacji filozofii jogi przyczynił się m.in. Paramahansa Jogananda, którego „Autobiografia jogina” pełna jest cudownych wydarzeń, cudotwórców, długowiecznych guru i wszelkich niezwykłości, których postępująca od końca XVIII wieku rewolucja przemysłowa pozbawiła świat kultury Zachodu. Ludzie zmuszeni do twardego stąpania po ziemi byli i nadal są spragnieni elementu baśni, odnalezienia jakiejś legendy, w której znajdą swoje miejsce. Chrześcijaństwo okazało się, przynajmniej w ich oczach, niewystarczające, ponieważ było zbyt związane z systemem, w którym tkwili. Na wgłębianie się w mistycyzm chrześcijański niewielu miało ochotę, natomiast nauki przychodzące z Indii, Chin, czy Japonii od razu kojarzyły się z czymś głębszym, przenikającym tajemnicę Bytu. Jiddu Krishnamurti był bodaj pierwszym autentycznym Hindusem, który spłatał figla swoim protektorom z Towarzystwa Teozoficznego, którzy go wypromowali, ponieważ to, co głosił, było nauką piękną, ale pozbawioną elementu tak poszukiwanego przez teozofów mistycyzmu. Był to niejako pierwszy prztyczek w nos nawiedzonym białym sahibom, którym ktoś inteligentny pokazał, że gonią za jakimiś mrzonkami.

Dokumentalny film z 2011 r. pt. „Kumaré. Guru dla każdego” (ang. Kumare: A True Film About a False Prophet) ukazuje dokładnie zaplanowany eksperyment społeczny, polegający na wykreowaniu młodego Hindusa na guru, mistrza jogi i filozofii życia. Osobiście uważam, że sam eksperyment jest pod względem etycznym co najmniej dwuznaczny, bo przecież chodzi o życie prawdziwych ludzi, którzy bez cienia wątpliwości powierzają je świadomemu szarlatanowi, ale efekty okazały się zadziwiające. Wszystkim nabranym uczestnikom sesji jogi, wykładów i indywidualnych lekcji z Kumaré, w końcu powiedziano, na czym polegał cały program. Uświadomieni, że padli ofiarą oszustwa, nie tylko nie okazywali rozczarowania, ale wręcz twierdzili, że to, co przeżyli dzięki obcowaniu z „guru”, było tego warte! To dzięki temu eksperymentowi pootwierały się w nich pewne ścieżki myślenia, pewne sposoby odczuwania, które uważają za nowe, odkrywcze i po prostu lepsze, niż te, którymi kierowali się przed eksperymentem.  Sam oszukańczy „guru” również przeżył pewną przemianę. Zmuszony do odgrywania swojej roli, musiał się w nią tak wczuć i tak się do niej przygotować, że niejako sam zaczął odczuwać odpowiedzialność, jaką brał za tych ludzi. Kiedy się słyszy wypowiedzi uczniów Joganandy i Kumaré, można powiedzieć, że nie ma między nimi różnicy. Ludzie szukali pewnego rodzaju szczęścia, a dzięki stymulacji dokonanej przez guru, obojętnie czy certyfikowanego czy oszusta, znaleźli je. Nie zawsze tak się oczywiście dzieje, Beatlesi się np. rozczarowali co do Maharishi Mahesh Yogiego.

Pragnienie „spłynięcia” mądrości Wschodu, to kwestia nie tylko Europy Zachodniej. Polacy, w tym piszący te słowa, też poddają się modom na „Wschód”. Ponieważ wielu wschodnie sztuki walki kojarzą się z buddyjskimi klasztorami (w tym najsłynniejszym Shaolinem) lub ośrodkami taoizmu (góra Wudang), każdy, kto np. w latach 70. trochę liznął wiedzy o karate i dotarł do jego chińskich korzeni w postaci kung fu, każdego mistrza walki pochodzącego z Dalekiego Wschodu automatycznie kojarzył z nosicielem głębokiej wiedzy gromadzonej przez ich narody przez tysiąclecia.

Jednym z prekursorów chińskiego wu shu (kung fu) w Polsce był wietnamski student Nam (właściwe imię i nazwisko: Hai Bui Ngoc). Jako dziecko wysyłany przez ojca do Chin na czteromiesięczne mordercze treningi chińskich sztuk walki, zdobył niezwykłe umiejętności w ponad 50 znanych nam stylów wu shu, ale jego formacja nie miała nic wspólnego ze znanymi nam z filmów made in Hong Kong schematami. To nie było żadne szkolenie pod okiem „ukochanego mistrza”, tylko brutalny trening przyszłych mistrzów sportu. Żadnej filozofii czy medytacji. Twarde i najczęściej okrutne ćwiczenia fizyczne i to wszystko. Szkołę, do której co roku jeździł mały Hai, urządzili komuniści i jeśli nawet jej instruktorzy mieli cokolwiek wspólnego z buddyzmem czy taoizmem, uczniowie nigdy się tego nie dowiedzieli, bo po prostu nie po to tam byli.
Tymczasem w Polsce późniejsze elity intelektualne kraju (Nam, po ucieczce wietnamskiej bezpiece, która chciała go odesłać do kraju dostał się do kręgu antykomunistycznej opozycji demokratycznej), tak samo jak w latach 60. ich zachodnie odpowiedniki, pragnęły „mądrości Wschodu”. Ponieważ Nam był ze Wschodu, musiał odgrywać rolę „guru”. Oddajmy głos samemu mistrzowi Namowi, który przy pomocy Julii Hamery, opisał swoje życie w książce „Niech żyje Nam. Historia mistrza”.

Spotkanie ze mną prawdopodobnie dla wielu z nich było pierwszą okazją do bliższego kontaktu z kulturą azjatycką. Wydawali się bardzo spragnieni wiedzy. Pewnie słyszeli co nieco o filozofii Wschodu i myśleli, że się na tym znam, skoro praktykowałem wu shu. Traktowali mnie jak guru i uważnie wsłuchiwali się w każde moje słowo. Nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylili. Zajęcia i medytacje traktowali bardzo poważnie. Żeby ich nie zawieść, mimo że nigdy w życiu nie medytowałem, udawałem mistrza. W zasadzie to oni wykreowali mnie na kogoś takiego. Każde słowo, którego nie rozumieli, brali za niezgłębioną wschodnią mądrość. Siliłem się, by wymyślać coś, co by im się podobało. Czasami sam nie wiedziałem, o czym mówię. Któryś z uczestników przyniósł raz na zajęcia księgę I Ching. Wtedy nawet nie wiedziałem, co to takiego, więc nie mogłem objaśniać im jej tajemnic i złożonego systemu znaczeń. Oni mieli jakąś swoją wizję, którą ja rzekomo uosabiałem, ale nie rozumieli, że chcieli wycisnąć ze mnie coś, czego we mnie nie było. Co wieczór zastanawiałem się, co mam powiedzieć następnego dnia. Przecież nie mogłem przez całą godzinę tylko walić pięścią. Oni chcieli, żebym mówił. Opowiadałem więc różne historie o chińskim wu shu – jedne prawdziwe, inne zmyślone. W rzeczywistości byłem zalęknionym szczeniakiem i w ten sposób się broniłem.

Doszło do tego, że ściągało do mnie wielu ludzi poszukujących przewodnika duchowego i nauczyciela życia. Niektórzy przyjeżdżali z daleka, by się ze mną spotkać. Potrafili godzinami opowiadać o sobie i swoich problemach, a ja słuchałem. Z tego, co mówili, rozumiałem może kilka procent. Gdy kończyli, wygłaszałem jakąś sentencję w stylu: „Ściana wydaje się biała, ale gdy się przyjrzysz uważnie, zobaczysz, że jest szara”. Wtedy odchodzili w poczuciu oświecenia i wdzięczności za otrzymaną wskazówkę. Ale ja się męczyłem. Chciałem doskoczyć do poprzeczki, którą moi uczniowie zawiesili tak wysoko. Nawet gdy czułem, że mi się to udaje, bałem się, że zaraz spadnę. Dlatego stawałem się coraz bardziej enigmatyczny i groźny. Działało. Nie wytrzymywałem jednak napięcia. Przez ciągłe udawanie zacząłem cierpieć na silne skurcze brzucha. 

Julia Hamera, Niech żyje Nam. Historia mistrza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016    ss. 304-305

Całą historię z poszukiwaniem wschodnich mędrców-nauczycieli można potraktować cynicznie i złośliwie. W dużym stopniu uzasadnione byłoby stwierdzenie, że europejscy i amerykańscy intelektualiści to po prostu idioci pozbawieni krytycznego myślenia, goniący za nie wiadomo czym, zamiast się zająć nauką i twardo stąpać po ziemi. Z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę, że to, czym żyjemy, to tak naprawdę tworzone na bieżąco konstrukty myślowe, każda stymulacja umysłu prowadzi do jakiejś nowej jakości, do poszerzenia intelektualnej przestrzeni, w jakiej tenże umysł funkcjonuje. Jeżeli ludzie poszukują dobra i potrzebują tylko jakiegoś bodźca, żeby je w sobie znaleźć, to tak do końca chyba nie należy tego potępiać. No chyba, że wpadają w szpony totalnych szarlatanów, którzy nigdy się nie przyznają do swojego oszustwa, albo manipulatorów, których celem jest robienie złych rzeczy. To jest całe zagadnienie i niestety nie można powiedzieć, że odrębne, bo podążając za jakimkolwiek guru, trudno od początku wiedzieć, jakim jest człowiekiem.