sobota, 29 marca 2014

O czynnikach narodotwórczych (2) Mołdawia



Istnieją przypadki, które pokazują, że dekonstrukcja narodu (nie państwa, ale narodu właśnie) okazuje się zadziwiająco prostsza, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Wiemy z historii, że często poczucie wspólnoty etniczno-językowej ciągnie się siłą bezwładu, długo potem, jak znika państwo, które niegdyś dany naród stworzyło. Dzieje się tak często dzięki zewnętrznemu naciskowi na wykorzenienie poczucia starej wspólnoty. W takich przypadkach nie są konieczni „pasjonariusze”, którzy są centrum odradzania się, czy też podtrzymywania poczucia wspólnoty narodowej, bo w ludzkiej naturze leży opór przed przymusem. Co więcej, taki przymus zewnętrzny może wręcz przyczynić się do pojawienia się grupy działaczy, którzy staną na czele oporu i w ten sposób rozpoczną całą konstrukcyjną robotę w celu przyciągnięcia mas do idei odrodzenia narodu. Znamy to doskonale jako naród, który pozbawiony państwa próbowano w dodatku na pewnym etapie pozbawić poczucia odrębności od narodów państw zaborczych. Jeszcze bogatsze doświadczenie w tym względzie mają Żydzi, których okresy posiadania własnego państwa w historii były stosunkowo krótkie, rozproszenie wśród innych narodów wielkie, wśród których zanikło używanie wspólnego języka jeszcze w starożytności, a wśród których pojawili się „pasjonariusze” (syjoniści), zdecydowani na zbudowanie nie tylko państwa, ale również nowoczesnego narodu.

Obserwując przykłady Żydów, Polaków czy Kurdów, można uwierzyć, że poczucie narodowe jest tak przemożne, że należy je zakwalifikować jako coś tak naturalnego jak dziedzictwo genetyczne. Tymczasem historia, również ta najnowsza, dostarcza nam przykładów zaniku atrakcyjności i wiary we własne poczucie wspólnoty narodowej. Często wspominam Fenicjan, o których nie wiadomo, żeby ich ktokolwiek wymordował, albo na siłę wynarodowił. Źródła milczą na ten temat. Tymczasem w jakimś okresie pod panowaniem rzymskim Fenicjanie znikają z kart historii, zaś historycy snują jedynie domysły na temat tego fenomenu (jedna z teorii mówi, że większość Fenicjan nawróciła się na judaizm, przez co stali się Żydami).

Nie musimy jednak szukać przykładów w odległej historii. Pamiętając, że Rumunia, państwo, które pojawiło się w XIX wieku w wyniku zjednoczenia Hospodarstwa Wołoskiego i Hospodarstwa Mołdawskiego (w 1881 r. z unii personalnej tych państw proklamowano Królestwo Rumunii) wytworzyło poczucie wspólnoty narodowej opartej na języku wywodzącym się z łaciny. Rumuni swego czasu dokonali wielkich starań, żeby swój język oczyścić z bardzo poważnych naleciałości słowiańskich i powrócić do romańskich korzeni. Różnice między dialektami wołoskimi a mołdawskimi istnieją, ale nie są na tyle poważne, żeby utrudniały porozumienie.

Dzieje Besarabii (wschodniej części Mołdawii) są dość skomplikowane. Pierwotnie była częścią Rusi Kijowskiej, a po jej rozpadzie mniejszych księstw ruskich, później dostała się pod panowanie Hospodarstwa Mołdawskiego, wraz z którym podlegała osmańskiej Turcji. W latach 1812-1914 znajdowała się pod panowaniem Rosji. W roku 1918 Besarabia stała się częścią Rumunii, ale w 1940 r. zaanektował ją Stalin do ZSRR. Podczas wojny niemiecko-sowieckiej Rumunia odzyskała to terytorium (1941-1944), ale później znowu straciła. ZSRR z tych ziem utworzył Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką, która w 1991 r., w wyniku rozpadu sowieckiego imperium ogłosiła się niepodległą republiką. Zamieszkujący jej wschodnie tereny Rosjanie z kolei proklamowali nie uznawaną przez społeczność międzynarodową Republikę Naddniestrzańską.

Mołdowa (Mołdawia) to jedno z najbiedniejszych państw Europy. Zamieszkują ją mniejszości – Rosjanie, Ukraińcy, Gagauzi (ludność pochodzenia tureckiego) i Bułgarzy. Większość stanowią Mołdawianie (75,8%), a, co ciekawe, tylko 2% stanowi ludność uważająca się za Rumunów.
Jeżeli ktoś wejdzie na strony Wikipedii w języku rumuńskim, a następnie te same hasła otworzy na stronie mołdawskiej, ten nawet nie znając języka, łatwo się zorientuje, że praktycznie jest on ten sam, z tym że mołdawski zapisywany jest grażdanką (uproszczoną cyrylicą), a więc alfabetem używanym przez Rosjan. Wschodni Mołdawianie niekoniecznie czują więź z Zachodnimi Mołdawianami, którzy dzisiaj czują się Rumunami. A przecież Mołdawianie stanowili obok Wołochów częścią składową powstałej w XIX wieku Rumunii. Okazuje się, że nie wszystkie grupy etniczne kierują się dążeniem do zjednoczenia z narodem, który teoretycznie powinien być im bliski. Czy to 102 lata panowania rosyjskiego cara, czy też powojenna przynależność do ZSRR sprawiły, że Mołdawian przestało ciągnąć do Rumunii? Bo to, że idea zjednoczenia Republiki Mołdowy z Rumunią wcale nie jest w samej Mołdawii popularna, to jest fakt. (Polecam cztery ciekawe artykuły na stronie  http://eastbook.eu/2013/08/material/news/ile-rumunii-w-mo%C5%82dawii-o-jednoczeniu-bez-zjednoczenia/ ) .

Dążenia polityków rumuńskich do przyłączenia Mołdowy do Rumunii traktowane są albo jako groźba, albo co najmniej pranie mózgu. Dziwne? Może i dziwne, ale skoro prawdziwe, to należy ten fakt potraktować jako przykład możliwości utworzenia odrębnej tożsamości narodowej niekoniecznie przez jakichś gumiłowowskich „pasjonariuszy”, ale przez władzę polityczną etnicznie obcą. Rosjanom nie udało się na stałe związać ze sobą Finów czy Polaków, ale udało się wykształcić odrębne poczucie wspólnoty narodowej.

Pamiętam z lat 70. ubiegłego stulecia teksty o „narodzie enerdowskim”. Próbowano przy pomocy propagandowych zaklęć dokonać konstrukcji osobnego niemieckojęzycznego narodu. Jak wiemy, to się nie udało. Być może czynnikiem decydującym w tym wypadku była atrakcyjność bogatej RFN, z którą jednak Niemcy wschodni mieli cały czas jakieś kontakty (mimo, że bardzo utrudnione).

Rumunia, pomimo wielkiej biedy Mołdawian, prawdopodobnie nie jest dla nich „ziemią obiecaną”. Wspólnota języka (ale już nie alfabetu) nie jest wystarczającym argumentem za przyłączeniem się do większego sąsiada.

Trudno przewidzieć, czy Władimir Putin faktycznie szykuje wojskową aneksję Mołdawii, choć wśród polityków pojawiają się takie opinie. Gdyby tak faktycznie się stało, niewykluczone, że nie powinniśmy czuć się zdziwieni, gdyby Mołdawianie w referendum takim jak na Krymie, zagłosowali za przyłączeniem się do Rosji. Oczywiście tego scenariusza pewni być nie możemy, ale jedno wydaje się jasne. Skoro od 1991 r. do dziś Mołdawia nie zdecydowała się na połączenie ze swoimi zachodnimi pobratymcami, znaczy to, że poczucie narodowe jej mieszkańców nie jest rumuńskie.

wtorek, 25 marca 2014

O czynnikach narodotwórczych (1)



Ludzie w swojej masie chętniej oddają się czynnościom kojarzącym się raczej z relaksem niż z działaniem agresywnym. Owszem, grupy młodzieńców uzależnionych od adrenaliny, którzy swój nałóg racjonalizują sobie szlachetnymi pobudkami, potrafią narobić wiele zła, ale większość tzw. „cichej większości” to raczej mieszczuchy ceniące sobie przede wszystkim święty spokój. Ludzie aktywni, ci, którzy mają wielkie plany a na dodatek energię i chęć do ich realizacji (równoczesność występowania tych zjawisk wcale nie jest rzeczą pewną), często nie tyle rozbijają głowy o mur obojętności, co zanurzają je w puch pustych deklaracji i generalnej gnuśności tejże „milczącej większości”. Chciałby się od razu przypiąć łatkę tym, czy owym, ponieważ raz przyjąwszy jakieś kryterium, mamy tendencję do oceniania ludzkiego postępowania na jego podstawie. Tymczasem trudno jednoznacznie powiedzieć, że bierność mas jest zawsze zjawiskiem złym. Na dobrą sprawę dopiero po jakimś czasie, znając już cel i reguły gry, która się toczy, jesteśmy w stanie ocenić, czy z jej punktu widzenia ten czy inny typ zachowania mógł zapewnić zwycięstwo, czy też klęskę.

Z goryczą na przykład oceniamy kielczan, którzy w 1914 roku przywitali Pierwszą Kadrową Józefa Piłsudskiego (tych, co to „przybyli pod okienko”) zamkniętymi okiennicami, bo wiemy z historii, że koncepcja Piłsudskiego ostatecznie okazała się zwycięska, ale skąd mieli to wiedzieć mieszkańcy Kielc na progu I wojny światowej? Podobnie można oceniać udział tzw. ludu we wszelkich zrywach czy to narodowowyzwoleńczych, czy rewolucyjnych na całym świecie.

Lew Gumilow, sowiecki historyk, syn wielkiej rosyjskiej poetki, Anny Achmatowej, nazwał ludzi aktywnych, wokół których gromadzą się tłumy, z których to tłumów dopiero wyłaniają się narody, „pasjonariuszami”, a ich intensywną działalność w przełomowych momentach dziejów „zrywami pasjonarnymi”. Pasjonariusze to ludzie, którzy mają jakąś wizję wspólnoty, potrafią pociągnąć za sobą masy i w tę wspólnotę potrafią je przekuć. Można powiedzieć, że to ta niewielka grupa pasjonariuszy stoi za wszelkimi nacjonalizmami. Można w takim razie pójść dalej i stwierdzić, że dopóki takie grupy, jako zalążki nacjonalizmów, nie będą mogły się rozwinąć, bo zostaną zduszone w zarodku, żaden nacjonalizm się nie narodzi. Niestety w tym rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd, ponieważ nie ma żadnej gwarancji, że w sąsiedztwie nie działa jakaś inna grupy ludzi pasjonarych, którzy już zorganizowali świetnie działającą wspólnotę gotową narzucać swoją wolę (czyt. wolę swoich przywódców) wszystkim dookoła. Można się przyłączyć do jednych lub drugich, ale niestety najczęściej nie można się w ogóle nie przyłączać, ponieważ ludzie aktywni, którzy inicjują gry i je prowadzą, nie pozwalają na bierność. Bez poparcia mas działaliby bowiem w próżni.

Sukces pasjonariuszy z pewnego etapu historii to trwałe poczucie wspólnoty oparte na sentymencie do wspólnego języka i do wspólnej historii. Jeżeli do takiego sentymentu mamy stosunek pozytywny, nazywamy go patriotyzmem, jeżeli negatywny to nacjonalizmem, choć w dzisiejszych czasach nie brakuje i takich, którzy mają negatywny stosunek również do patriotyzmu, który z nacjonalizmem utożsamiają i żadnej różnicy nie widzą. Jakby na to zjawisko nie patrzeć, wspólne działanie znowu czasami może być dobre a czasami złe. Polska, w której historii mamy tyle przykładów działań złych spowodowanych brakiem zgody, to kraj, gdzie wierzy się, że „zgoda buduje”. Jest w tym wiele prawdy, ale nie jest to jakaś prawda uniwersalna. Całe grupy działając jednomyślnie i zgodnie mogą przecież działać głupio – poddać się jakiejś irracjonalnej wierze w skuteczność jakiegoś działania, które ostatecznie może się okazać wielkim błędem. Nie ma bowiem żadnej reguły logicznej, która mówiłaby, że myślenie grupy jest lepsze od myślenia jednostek. Ba, Gustav le Bon twierdził, że jest wręcz przeciwnie, że psychologia tłumu wręcz obniża poziom inteligencji poszczególnych jednostek, kiedy tylko te zaczną działać i myśleć jako grupa.
Zgodne działania wielkich grup mają niewątpliwie większe szanse na powodzenie, ale przekonanie amorficznej masy składającej się z jednostek o silnym poczuciu autonomii do działania wspólnego jest zadaniem niezwykle trudnym.

Jeżeli w ogóle można mówić o jakimś charakterze narodowym (uważam, że można, ale tylko „roboczo” i z grubsza, ponieważ podważając koncepcję narodu jako ontologicznego bytu, trudno przypisywać mu jakikolwiek charakter), to jedną z ważnych cech jest umiejętność wspólnego działania, które w praktyce oznacza gotowość do podporządkowania się jakiemuś przywódcy. Niektórzy twierdzą, ze to wieki rozwoju w pewnym ustroju politycznym wykształcają w przedstawicielach danego społeczeństwa pewien zbiór nawyków, które pozwalają im na taki a nie inny stopień samoorganizacji.

Zawsze podziwiam zdyscyplinowanie Niemców. Mogą mieć odmienne poglądy polityczne, ostro się o nie spierać, ale to, co prawo i państwowa zwierzchność nakazuje, to przestrzegają i jeśli przychodzi im do głowy bunt, to nie przybierze on formy bezpośredniego sabotażu poleceń władzy. Dopóki prawo, nawet złe, obowiązuje, to się go przestrzega. Oczywiście takie podejście do posłuszeństwa władzy zawiodło Niemców swego czasu do popełniania zbrodni w warunkach własnego komfortu psychicznego wynikającego z poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Niemniej to z tej skłonności do dyscypliny zawsze udaje im się odbudować i zbudować dobrobyt i potęgę gospodarczą. U Niemców nawet w warunkach systemu komunistycznego wszystko funkcjonowało sprawniej niż w PRLu. Dzisiejsi Niemcy, przede wszystkim zachodni, zostali w większości wychowani w duchu przeciwnym do nacjonalistycznego. Osobiście kilkakrotnie zetknąłem się z Niemcami twierdzącymi, że najpierw są Europejczykami, a dopiero potem Niemcami, i jestem przekonany, że mówili szczerze. Okazuje się jednak, że nie trzeba być nacjonalistą, żeby doskonale rozumieć, że należy pilnować interesów swojego miasta, regionu, kraju, a dopiero potem interesów Portugalii, czy Grecji. Nie trzeba wyznawać jakiegoś mistyczno-romantycznego patriotyzmu, żeby dostrzegać proste reguły gry – wygrywa lepiej zgrany zespół, a Niemcy potrafią się zgrać, jak mało kto, ponieważ potrafią się podporządkować temu, kogo nad nimi postawiono.

Niemcy mieli okres gumilowowskich „pasjonariuszy” – to był czas Otto von Bismarcka, bo wcześniej doskonale sobie radzili jako obywatele setek maleńkich tworów państwowych w ramach bardziej lub mniej abstrakcyjnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Teoretycznego przygotowania do ich działalności dostarczył heglowski kult państwa. Szczytem nacjonalizmu był oczywiście hitleryzm, ale należy stwierdzić, że Niemcy kajzerowskie i hitlerowskie to jedyny okres wyraźnej działalności ludzi, którzy świadomie chcieli tworzyć naród. Ani przedtem ani potem nie formułowano takiego postulatu, ale i tak Niemców odróżniano i wcześniej i teraz na tle innych narodów właśnie ze względu na dyscyplinę, umiejętność samoorganizacji, poszanowania prawa, solidności pracy itd. Czy to znaczy, że każdy pojedynczy Niemiec charakteryzuje się takimi cechami? Oczywiście nie, ale ważne jest która grupa ma w danym społeczeństwie przewagę i narzuca swoje wzorce zachowań.

CDN

piątek, 21 marca 2014

Na marginesie wypowiedzi Verheugena



Na naszych oczach Putin robi spektakl godny najlepszych lat ZSRR, anektuje ziemię innego państwa, a ludzie dywagują nt. banderowców w parlamencie kijowskim. Inni mówią "nie ma wojny, więc nie panikujmy". A któreż imperium nie chciałoby zdobywać nowych terytoriów bez wojny czyli bez strat, tak jak się to udało Rosji? Putin odbudowuje imperium, a ktoś mówi o rusofobii, albo o groźbie nowej zimnej wojny. Zimna wojna już się toczy - odkąd w Moskwie zaczął rządzić Władimir Putin. 


Jak zwykle w sytuacjach groźnych i trudnych, pojawia się szereg opinii, w tym niemało teorii spiskowych.  Oczywiście czyjeś knowania muszą stać za każdym działaniem, ale problem polega na tym, że większość domysłów dotyczących spiskowców jest kompletnie pozbawiona logiki.

Można założyć, że jakieś bogactwa, np. ropa naftowa u wybrzeży Krymu, o których się mówi w plotkach, skusiły Amerykanów (za którymi stoją Żydzi, a jakże), którzy postanowili wyrwać Ukrainę spod wpływów Rosji i przejąć kontrolę nad tym krajem. Jeżeli za Majdanem od początku stali Amerykanie, to doprawdy nie wiem na co liczyli. Że Putin tak po prostu odda swoją strefę wpływów, bo się przestraszy? Ale niby czego, skoro Amerykanie musieliby zachować własny udział w całej sprawie w tajemnicy? Tłumu Ukraińców? Ukraińskiej armii? Jak to niby miałoby wyglądać? Majdan obala prorosyjskiego Janukowycza, a następnie oddaje swoją gospodarkę w ręce zachodniego kapitału? No, z drugiej strony to jest jedyna alternatywa w dzisiejszym świecie, dlatego kilka wpisów wcześniej, kiedy protesty na Majdanie dopiero się zaczęły wyraziłem swój daleko idący sceptycyzm wobec ich sensu. Reformy, jakie narzuca Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Unia Europejska, z pewnością nie mogą się spodobać ludności Ukrainy, jak zresztą żadnej ludności w jakimkolwiek innym kraju. Obawiałem się wtedy, że tak samo, jak już w historii Ukrainy bywało, antyrosyjska postawa nie jest wcale w tym kraju powszechna, a Majdan tylko do czasu będzie mówił jednym głosem. Do tego przed banderowskim nacjonalizmem ostrzegali już inni, choćby tacy politycy, jak Jacek Kurski z Solidarnej Polski. Myślę, że nie byłem jedyny, który miał i nadal ma wątpliwości wobec stabilności i jedności samych Ukraińców.

Dawno też sceptycznie podchodziłem do wiary działaczy Prawa i Sprawiedliwości w romantyczną wizję pięknej federacji państw leżących na ziemiach Pierwszej Rzeczypospolitej. Niektórym dobrym znajomym naraziłem się wykazując bezzasadność tej wiary wyrosłej z myślenia dziewiętnastowiecznego, ale dzisiaj niezbyt mającej szanse na powodzenie ze względu na inne zapatrywania ludności samej Ukrainy, Białorusi czy Litwy. Przypomnijmy sobie, że Ukraińcy na Majdanie chcieli do Unii Europejskiej, a nie do Federacji Międzymorza.

Kiedy snajperzy zaczęli zabijać ludzi, sprawy nabrały nowej dynamiki i nowego sensu. Prorosyjski prezydent Wiktor Janukowycz, który okazał się typowym dla systemów postsowieckich oligarchicznym dorobkiewiczem, zbiegł pod skrzydła swojego protektora,. Ten natomiast zaczyna operację przeciwko Ukrainie nie od próby reinstalacji Janukowycza na kijowskim tronie, ale od Krymu, bo tam rzekomo miejscowa ludność cierpi prześladowania z rąk ukraińskich faszystów. Putin zajmuje Krym, szybko robi referendum, co jest kpiną z elementarnych zasad stosunków międzynarodowych, które, jak łatwo przewidzieć, przynosi wynik pozytywny dla aneksji tej ziemi do Rosji, co właśnie dzisiaj mogliśmy zobaczyć w telewizji. Nie wiem, czy to jest ostatnie słowo Władimira Putina, bo przecież o podobną akcję proszą go rzesze rosyjskojęzycznych mieszkańców Charkowa.

Trzeba przyznać, że w historii takie przypadki nieraz już się wydarzały, ale ostatnio przyzwyczailiśmy się, że w Europie granic się nie zmienia, a przynajmniej nie tak bezczelnie.
Niejednokrotnie daje się usłyszeć głos, że politycy kierują się „mentalnością Kalego”, bo kiedy Amerykanie robią podobne rzeczy, to siedzą cicho, albo im jeszcze pomagają. To wszystko prawda, a polityka Amerykanów jest daleka od szlachetnych ideałów, które głoszą, ale trzeba na sprawy spojrzeć trzeźwo. Ci,  którzy chcieliby się kierować zasadami obiektywizmu w stosunkach międzynarodowych, musieliby umieć wskazać instancję władną ocenić właściwość postępowania tego czy innego państwa. Ponieważ w dzisiejszych czasach religia i boskie sankcje nie wchodzą w grę, pozostaje tylko jakaś umowa społeczna. Problem w tym, że jeżeli ktoś się nie chce umawiać, to go nikt do tego nie zmusi. Kiedy Hitler postanowił się z nikim nie umawiać co do swojej polityki, wystąpił z Ligi Narodów. Zresztą nie musiał. I tak w rzeczywistości nie ma innej reguły niż ta, że silniejszy robi to co chce, a słabszy wiąże się wątpliwymi umowami i z nich czerpie wiarę we własne bezpieczeństwo – kosztem swojej suwerenności.

Cały świat od ponad dekady obserwuje politykę Władimira Putina, której cel jest jasno widoczny, a wyniki pozytywne. Ponieważ Rosja gazem i ropą stoi, najpierw zdobyła kontrolę nad zasobami byłych republik sowieckich. M.in. było to potrzebne dlatego, że Rosja ze swoich własnych zasobów nie nadążyłaby z dostawami eksportowymi surowców energetycznych. Putin prowadzi też konsekwentną politykę wewnętrzną polegającą na utrzymywaniu własnego narodu w przekonaniu, że oto znowu jesteśmy potęgą, taką jak ZSRR, co też przynosi skutki. Ludzie mogą nie dojeść, ale rozpiera ich duma z Rosji i jej cara. To daje potężny efekt psychologiczny. Wystarczy przyjrzeć się kremlowskiej ceremonii wychodzenia prezydenta Federacji zza olbrzymich złoconych drzwi otwieranych przez żołnierzy w historycznych mundurach, żeby się zorientować o co chodzi. Imperium to konieczność ekspansji i pokazywania innym, że się jest imperium. Dlatego Putin musi być stroną aktywną, a Rosja nigdy nie może się stać takim samym krajem jak Niemcy czy Francja. Nastąpiłaby implozja i wielka smuta, taka jak za Jelcyna. Putin o tym wie i wie też doskonale, że Rosjanie by tego nie chcieli. Stąd np. w prywatnych rozmowach z niektórymi Rosjanami da się usłyszeć „Po co wam, Polakom, ten Zachód? Gdybyśmy my, Słowianie, trzymali się razem, bylibyśmy potęgą”. Bycie potęgą bowiem jest w myśleniu imperialnym priorytetem. Nie szczęście, czy choćby godziwe życie ludzi, ale rozpłynięcie się w jakiejś „potędze”.

Wszyscy doskonale widzą, jak Rosja opanowała europejski rynek gazu ziemnego, co stało się przy walnej współpracy Niemiec. Były kanclerz tego kraju, Gerhard Schröder, po skończeniu urzędowania został nawet etatowym członkiem Rady Dyrektorów rosyjsko-niemieckiego konsorcjum North European Gas Pipeline Company (NEGPC), do której zaprosił go Gazprom.

Widzimy, jako Unia Europejska, bezprzykładny triumfalny pochód Władimira Putina odbudowującego potęgę Związku Sowieckiego, do którego oficjalnie i bez żadnego zażenowania nawiązuje i kiedy w końcu otwarcie anektuje kawałek terytorium Ukrainy, pojawiają się głosy, że oto Ukraina nie powinna była drażnić Rosji, że na Ukrainie faktycznie do władzy dochodzi partia „Swoboda” nawiązująca do tradycji UPA. Komisarz Günter Verheugen nagle zaczyna się bać ukraińskich faszystów, przy których Austriak Jörg Haider to był harcerzyk, a przez którego przecież Unia Europejska zastosowała wobec Austrii sankcje (to jest cały osobny temat, bo niby dlaczego zastosowano sankcje wobec demokratycznego wyboru suwerennego państwa dotyczącego legalnie działającej partii – jakkolwiek bym nie lubił nazistów/faszystów czy innych nacjonalistów). I ani słowa o tym, że Rosja przy cienkiej fasadzie demokratycznych instytucji (wybory, partie opozycyjne) jest dyktaturą jednego człowieka, a prawa obywatelskie są nieustannie łamane.

W rzeczywistości „dużych chłopców” polityki istnieje tylko i wyłącznie mentalność Kalego. Putin o tym dobrze wie i wie również, że na Zachodzie nie ma ani jednej osobowości, która by mu dorównywała. Dlatego to on będzie kradł krowy, a jego naród będzie wierzył, że tak jest dobrze.

Wróćmy do Polski i Polaków, czyli naszej roli w całej sprawie. Uważam, choć pewnie narażę się wielu, że plusem jest pewna jedność całego obozu politycznego. Natomiast co do motywów poszczególnych entuzjastów pomocy Ukrainie i powstrzymania Putina, można oczywiście dyskutować. Jeżeli ktoś się kieruje sentymentem wobec „zielonej Ukrainy”, nad którą dzielnie unoszą się „sokoły”, to oczywiście ma do tego prawo, skoro się wychował na Sienkiewiczu, Mickiewiczu i tego typu legendach, albo kto się nasłuchał opowieści drużynowego ze starej harcerskiej piosenki, to faktycznie może go spotkać bolesne rozczarowanie. Nie sądzę, żeby było co marzyć o wskrzeszeniu idei Federacji Międzymorza, zwłaszcza, że Marszałkowi Piłsudskiemu chyba na pewnym etapie przestało na niej zależeć, bo nie upierał się, by z ziem ukraińskich, białoruskich i litewskich tworzyć autonomiczne rzeczypospolite w ramach federacji z Polską, które mogłyby się stać potencjalnymi ośrodkami irredenty wobec reszty tych ziem pozostających pod władzą sowiecką. Wręcz przeciwnie – nastąpiło bezpośrednie wcielenie tych ziem do Polski, a z niepodległą Litwą mieliśmy jedne z najgorszych stosunków w historii. Koncepcję jagiellońską, choć kuszącą i atrakcyjną (dla mnie osobiście też!) należy sobie darować, bo oprócz pewnej grupy Polaków, nikt do niej nie tęskni.

Być może prozachodnia młodzież i średnie pokolenie będzie z wdzięcznością pamiętać pomoc Polaków – moralne wsparcie i wysyłane dary, ale tego typu wdzięczność rzadko kiedy trwa długo, a już nigdy nie przekłada się na konkrety polityczne. Kto dzisiaj pamięta o pomocy związków zawodowych z Włoch czy Francji dla podziemnej „Solidarności”? Jeśli ktokolwiek coś chce pamiętać, to prezydenta Reagana i CIA. Czy to znaczy, że nie powinniśmy pomagać? Uważam, że wręcz przeciwnie. Powinniśmy, ponieważ chcemy pokazać naprawdę cywilizowane standardy i powinno nam zależeć na przyciąganiu kolejnych narodów do demokracji i wolności. Poza to jednak trudno, żebyśmy się w cokolwiek angażowali, bo nie mamy ani pieniędzy, ani możliwości.

Niemniej, jeśli chodzi o działania dyplomatyczne, sprzeciw wobec ekspansji Rosji, która okazała się jak na razie jedynym wygranym – zajęła Krym i upokorzyła cały Zachód pokazując mu jego niemoc – powinien być kontynuowany przez cały Zachód. Nie chodzi tu żadną kretyńską rusofobię opartą o „wiekach historycznych doświadczeń”, bo trendy historii można i należy zmieniać, ale z tego prostego względu, że inicjatywy Władimira Putina są niebezpieczne dla Europy i świata, ponieważ zmierzają do uzyskania kontroli nad Europą. Władimir Putin to nie jest jakiś pajac kierujący się historycznymi sentymentami czy zemstą. On prowadzi swoją własną, całkowicie współczesną, politykę, która jest dla reszty Europy niebezpieczna i to tyle. W tej sytuacji przestaje być istotne kto zainicjował Majdan. Osobiście wcale bym się nie zdziwił, gdyby za „spiskiem” kryli się sami Rosjanie, skoro to oni wygrywają na całej linii. Nie jest to istotne. Istotne jest raczej po stronie którego Kalego się opowiedzieć, żeby stracić jak najmniej krów. U Putina już i tak mamy przegrane, więc chyba jednak trzymajmy się Amerykanów.

niedziela, 16 marca 2014

Determinacja kontra pacyfizm



Mój dziadek, Stefan Kubiak, urodził się w 1900 r. Miał 19 lat, kiedy zaciągnął się na ochotnika do wojska, żeby pójść przeciwko bolszewikom na Kijów. Uciekając przed nimi przepłynął Bug w pełnym rynsztunku, choć wcale pływać nie potrafił (ani przedtem, ani nigdy potem). Niewiele wiem o dalszych jego wojennych losach, ponieważ zmarł, kiedy miałem 6 lat. Jest mi wiadomo, że po pokoju ryskim pracował w komisji ustalającej odcinek granicy polsko-rosyjskiej. Był młodym chłopakiem z robotniczej rodziny, który dobrowolnie zaryzykował życie.

Dziadek mojego kolegi z kolei brał udział w powstaniu wielkopolskim, a później we wszystkich powstaniach śląskich. Gdzie tylko usłyszał, że jest walka o ustalenie granic Polski, tam szedł i walczył z narażeniem życia.

Niejednokrotnie zastanawialiśmy się, co motywowało tych ludzi, którzy przecież tak naprawdę byli bardzo młodzi. Nie można powiedzieć, że kierowała nimi jedynie chęć doświadczenia zalewu adrenaliny, jak to się dzieje z dzisiejszymi kibolami. Sam cel walki był dla nich tak istotny, że gotowi byli narazić własne bezpieczeństwo.

W XIX wieku Polacy nie tylko wszczynali powstania, z których wszystkie skończyły się tragicznymi klęskami, ale można ich było również znaleźć wszędzie tam gdzie walczono czy to o niepodległość, czy to przeciwko tyranom.

Obawiam się, że ten rodzaj myślenia, a raczej stanu emocjonalnego, pozostanie dla wielu z nas obcy. Żyjemy w czasach, w których ceni się pokój, co samo w sobie jest zrozumiałe i dobre, ale zdajemy się zapominać, że pokój nie jest dobrem danym raz na zawsze i że oddanie się gnuśności i pacyfizmowi zawsze służy potencjalnemu wrogowi.

Pogarda cywilów wobec samego zawodu żołnierza, czy to pod koniec cesarstwa rzymskiego, czy w Chinach, które co jakiś czas podbijali barbarzyńcy z północy, jest postawą głupią i niebezpieczną, ponieważ wystarczy nawet niewielka grupa łobuzów gotowych do robienia ludziom krzywdy i pacyfiści gardzący rzemiosłem wojennym są skazani na zagładę.

Wydarzenia na Ukrainie odsunęły na bok zainteresowania mediów wojną domową w Syrii. Tymczasem toczą się tam krwawe zmagania w celu obalenia reżimu młodszego Asada, w których uczestniczą nie tylko sami Syryjczycy, ale „bojownicy” z całego świata muzułmańskiego. Tak na marginesie, to zupełnie nie rozumiem, dlaczego Stany Zjednoczone we wszystkich krajach arabskich poparły fundamentalistów muzułmańskich obalających w miarę przewidywalne dyktatury, ale to inny temat.

Muzułmanie (oczywiście nie wszyscy) to obecnie bodaj jedyna grupa, która jest gotowa poświęcić życie dla sprawy. Nie powiem, żeby mnie to zachwycało. Wręcz przeciwnie, ale oceniając możliwości przetrwania i wygrania, trzeba przyznać, że dopóki decyduje przewaga techniczna, być może nie ma się czego obawiać. Jeżeli jednak chodzi o siłę determinacji, a więc to, co nazywamy morale, przewaga muzułmańskich bojowników jest miażdżąca.

Czasami rozmawiam ze swoimi czeczeńskimi uczniami, od których się dowiaduję, że obecnie w samej Czeczenii nic się specjalnie nie dzieje, bo większość czeczeńskich mężczyzn walczy w Syrii. Co więcej, walczy tam wielu ochotników z Niemiec, i to nie tylko Turków, ale również niemieckich konwertytów, którzy pojechali tam, „żeby pomóc braciom muzułmanom”, jak tłumaczy mi z wypiekami na twarzy jeden z czeczeńskich nastolatków. Dodaje też, że jak się skończy wojna w Syrii, wszyscy czeczeńscy bojownicy wrócą do swojego kraju i wtedy Putin będzie tam miał spory kłopot, a Kadyrow będzie musiał uciekać do Moskwy jak Janukowycz.

W 1995 roku w bośniackiej Srebrenicy Serbowie dokonali rzezi ludności muzułmańskiej. Oddział holenderskich żołnierzy ONZ nie zapobiegł jej. Po pierwsze był zbyt mały, a władze Narodów Zjednoczonych nie zgodziły się na jego powiększenie, a po drugie, co się zresztą wiąże z tą niską liczebnością, Holendrzy nie chcieli odgrywać roli 300 Spartan Leonidasa (zresztą batalion liczył tylko 200 żołnierzy), a w dodatku nie chcieli narażać życia 30 holenderskich jeńców, jakich Serbowie wzięli do niewoli. Dylemat polega na tym, że z jednej strony nie dziwię się Holendrom, którzy nie chcieli tracić życia, ale z drugiej pojawia się myśl, że oni przecież po to tam byli. Byli żołnierzami postawionymi na straży tzw. strefy bezpieczeństwa, a żołnierze na wojnie narażają życie.

Kiedy politycy i intelektualiści zaczynają nam wmawiać, że w dzisiejszych czasach to nie armie są najważniejsze, ale przewaga gospodarcza, to oczywiście można się z tym w dużym stopniu zgodzić. Świat byłby w stanie poskromić Władimira Putina, gdyby się umówił, że nie kupuje jego gazu i nie sprzedaje mu broni, ale na to się raczej nie zapowiada. Historia oczywiście zna przypadki organizmów państwowych, które stawiały na jedynie na gospodarkę, a obronę swoich bogactw powierzali najemnikom. Przykładem mogą tutaj być Fenicjanie, naród, który w pewnym okresie w dość tajemniczy sposób znikł z kart historii. Kiedy Rzymianie nie tylko zaczęli powierzać swoje bezpieczeństwo barbarzyńskim najemnikom (akurat ci byli w rzymskich legionach obecni na długo przed upadkiem cesarstwa), ale pozwolili im na zachowanie własnych struktur plemiennych, sposobów walki i organizacji społecznej z własnymi królami, skończyło się to dla nich tragicznie.

Kiedy Rzymianie byli jeszcze narodem twardych rolników i żołnierzy, wychodzili z założenia „si vis pacem para bellum” (jeśli chcesz pokoju, szykuj wojnę). W ich przypadku chodziło nie tylko o jakąś doktrynę obronną, ale wręcz o to, że chcąc pokoju, należy prowadzić wojny poza własnymi granicami. Generalnie mechanizm istnienia starożytnych imperiów polegał właśnie na tym, że państwo, które nie prowadziło ekspansji na zewnątrz, było skazane na zagładę lub rolę wasala. Wojna była praktycznie jedną z podstaw istnienia państwa. Myślę, że do takiego myślenia nie musimy się uciekać. Niemniej istotne jest to, że jakkolwiek siła nie powinna być najważniejszym czynnikiem, jakim kierują się cywilizowane państwa, to jednak jest ona czynnikiem ostatecznym i fundamentalnym, bez którego nie może być mowy o jakimkolwiek utrzymaniu samej cywilizacji.

Polska prawdopodobnie jest obecnie krajem bezpieczniejszym, niż kiedykolwiek w historii, ale musimy pamiętać, że ani nie mamy silnej armii, ani nie jesteśmy potęgą gospodarczą, natomiast bezpieczeństwo nie jest dane raz na zawsze. Po rozmaitych rozmowach z bliższymi i dalszymi znajomymi odnoszę wrażenie, że zaczyna brakować również czynnika najważniejszego – determinacji, żeby przetrwać jako naród (i wcale niekoniecznie pojmuję go jako grupę plemienno-etniczną, ale o wspólnotę ludzi mieszkających w Polsce). W bogatych krajach Zachodu piękne idee pacyfizmu i tolerancji stały się doktryną obowiązującą, zaś jej krytyka może narazić tego, który ją wygłosił na łatkę co najmniej militarysty (jeśli nie faszysty). Bojownicy czeczeńscy wrócą z Syrii do Czeczenii. Gdzie wrócą bojownicy muzułmańscy z Niemiec? Czy jeśli kiedykolwiek, co mam nadzieję, nigdy nie nastąpi, zorganizowani fanatycy z determinacją zabiorą się do zaprowadzania swoich porządków, znajdą przeciwników, którzy w imię pacyfizmu i tolerancji wykażą się równą determinacją i gotowością narażenia własnego życia?

niedziela, 9 marca 2014

Jeśli krytykować, to to, co na krytykę zasługuje



Twierdzenie, że (prawie) wszyscy w Polsce narzekamy, stało się już tak wyświechtanym truizmem, że nie ma go nawet co powtarzać. Kilka razy podzieliłem się obserwacją, również na tym blogu, że propozycja podrzucenia jakiegoś pomysłu na pozytywne rozwiązanie problemów, na które narzekamy, kończy się urwaniem ożywionej wymiany zdań na forach internetowych. Jesteśmy świetnymi diagnostami, ale terapeutami już bardzo kiepskimi. Być może istota tego typu zachowania bierze się z tego, że narzekanie stało się po prostu konwencją nawiązania kontaktu towarzyskiego, tak jak u Anglików zagajenie na temat pogody.

Nie chcę powiedzieć, że nie mamy na co narzekać, bo stan rzeczy w naszym kraju pozostawia wiele do życzenia. Nie chcę też w tym miejscu nawoływać do myślenia pozytywnego, bo niektórzy mogą to odebrać jako cyniczną kpinę z biednych ludzi. Celem niniejszego wpisu jest próba skierowania Waszej uwagi, drodzy Czytelnicy, na rzeczy, które wydają mi się najbardziej istotne, i namówienia Was, żebyście się nie przejmowali problemami, które najczęściej są tylko dodatkowym kopniakiem zasadzonym przez przeciwników obecnego rządu.

Nigdy nie ukrywałem, że szanuję Niemców za ich poczucie porządku, obowiązkowość itd. Tymczasem, choć może trudno to sobie wyobrazić, w Niemczech spóźniają się pociągi! Tak, w tych punktualnych Niemczech to się zdarza. Wychowani w biurokracji i od pokoleń w kulturze donosicielstwa… przepraszam… obywatelskiej troski o dobro wspólne, Niemcy bywają zadziwiająco cierpliwi i tolerancyjni wobec spóźnień pociągów. W czasie, kiedy wszyscy naskoczyliśmy na ministra Cezarego Grabarczyka za opóźnienia i przepełnione pociągi w zimie, w Niemczech działo się praktycznie to samo i nikt nie robił awantury. Żaden minister nie stracił stołka. Kiedy minister Bieńkowska użyła niefortunnie sformułowanego, choć przecież obiektywnie prawdziwego, twierdzenia, że „taki mamy klimat”, niejeden z nas zadrżał ze świętego oburzenia. Jeżeli było za co się oburzać, to jedynie za brak natychmiastowego sygnału danego pasażerom. Zlokalizujmy więc realny problem – brak przepływu informacji, który bierze się z tego, że mamy problem z komunikacją (w znaczeniu przekazywania sobie komunikatów). Nie rozmawiamy, nie tłumaczymy ludziom sytuacji, tylko z góry zakładamy, że „głąby i tak niczego nie zrozumieją”. W tym miejscu przypomina mi się pierwszy po 1989 r. minister pracy, Jacek Kuroń, który w każdy wtorkowy wieczór prowadził krótką pogadankę w telewizji, tłumacząc kolejne posunięcia własne i rządu. Nie powiem, żebym był entuzjastycznie nastawiony do wszystkiego, co mówił, ale przynajmniej mówił. Przypomniał mi się też niechlubny przykład Jerzego Urbana, który w czasach jaruzleszczyzny regularnie co tydzień odpowiadał w telewizji na pytania dziennikarzy. Wygadywał potworne bzdury, bezczelnie kłamał i często cynicznie kpił w żywe oczy z widzów, ale pokazywał równocześnie, że władzom zależy, żeby ją rozumiano. Po obaleniu komuny tylko wspomniany już Jacek Kuroń okazywał ludziom jakiś szacunek, traktując ich jako tych, których można przekonać do rozsądnych posunięć rządu. Od razu zaznaczmy, że nie wszystkie były rozsądne i dobre, ale chodzi mi tylko o tę wolę komunikacji. Teraz jej nie widać, a każde ugrupowanie, które obejmuje władzę, wykazuje się arogancją i pogardą dla wyborców, często forsując pewne ustawy przy kompletnej ciszy medialnej, niejako w tajemnicy przed społeczeństwem.

Tam, gdzie nie ma rzetelnej informacji, tam rodzą się domysły, a jeżeli ma się w kraju opozycję, która programowo stosuje język skrajności, to nie ma się co dziwić, że ludzie zaczynają wierzyć w niestworzone rzeczy. Jeżeli na dodatek przedstawiciele władzy, kiedy już łaskawie coś zechcą społeczeństwu przekazać, zostaną przyłapani na kłamstwie, nie powinni się dziwić, że generują niechęć.
Wracając do naszego powszechnego narzekania, jedyny realny problem naprawdę dotykający poszczególnych obywateli, to po prostu niskie dochody. Jesteśmy krajem, gdzie zarabia się mało i gadanie o sukcesach gospodarczych, o tym, że nas kryzys ominął, bo jesteśmy „zieloną wyspą” itd. do nikogo nie przemawia, bo jeżeli trzeba przeżyć za 1600 zł miesięcznie (niektórzy na umowach-zleceniach mogą zarabiać nawet mniej), to trudno uwierzyć w jakikolwiek sukces gospodarczy. Jesteśmy rozczarowani, że po 25 latach gospodarki niby-rynkowej, młodzi ludzie nadal uciekają za granicę, a niektórzy emeryci głodują (dosłownie).

Niemiec, czy Anglik, którego stać na wszystkie miesięczne opłaty, na dobre jedzenie i atrakcyjne wakacje, może się zżymać na spóźniony pociąg, ale doskonale wie, że to nie koniec świata i jest gotów wiele wybaczyć. Sfrustrowany Polak przy pierwszym lepszym pretekście wyleje wiadro pomyj na całą kolej, od zawiadowcy stacji po ministra infrastruktury.

To, że zarabiamy mniej niż w Niemczech, to jest akurat oczywiste. Mamy słabą gospodarkę, wieki zacofania (od mniej więcej XVI w., kiedy Europa Zachodnia weszła na inny typ ekonomii, co się jeszcze pogłębiło w wieku XVIII i XIX), okupację niemiecką i sowiecki protektorat nad PRLem. Wszystko to prawda. Problem w tym, że chcielibyśmy dostrzec światło w tunelu, czyli nadzieję, że wszystko idzie w dobrym kierunku, że powstają przedsiębiorstwa, które się rozwijają, generują zyski i dają ludziom więcej zarobić. Tymczasem od 1989 r. do naszej świadomości docierają raczej informacje, o zwijaniu przedsiębiorstw, ich sprzedaży za bezcen oraz bankructwach. Oj mamy pożywkę dla naszej narodowej konwencji towarzyskiej konwersacji. Bardzo żałuję, że mamy tak mało informacji pozytywnych o nowych przedsiębiorstwach, o ich sukcesach na rynku, o ich nowoczesnej organizacji itd., a skądinąd wiem, że takie istnieją! Jako nauczyciel naprawdę chciałbym młodych ludzi zarazić entuzjazmem wobec życia w naszym kraju, ale mam zbyt mały dostęp do informacji pozytywnych, żeby móc je potem przekazać uczniom. Jesteśmy natomiast pod nieustannym bombardowaniem informacjami o bezrobociu i groteskowo niskich zarobkach, nie mówiąc już o tym, że jedyne, czego polski pracownik jest pewny to fakt, że jego zatrudnienie nie jest pewne. Nie umiem z podniesionym czołem powiedzieć dzieciakowi w V czy VI klasie szkoły podstawowej, który już na tym etapie planuje swoją przyszłość w Wielkiej Brytanii, że Polska (a zwłaszcza Podlasie) jest miejscem dobrej przyszłości.

Nie lubię, kiedy krytykuje się polityków rządzących za rzeczy nieistotne, lub kiedy się ich krytykuje za coś, co na krytykę nie zasługuje, czyli innymi słowy, kiedy się „jedzie po całości”, bo wtedy deprecjonuje się każdą rzetelną krytykę tego, co faktycznie władze robią źle. Jeżeli ktoś powtarza oskarżenia bez pokrycia, a potem dorzuca do nich faktycznie poważny zarzut, opinia publiczna nie bierze tego na poważnie, wychodząc z założenia, że „a to ten, co ciągle tylko marudzi i narzeka na rząd”. Dlatego nie przyłączam się np. do chóru krytyków prezydenta Białegostoku, którzy np. swój główny zarzut robią z budowy nowych szerokopasmowych ulic, bo to jest akurat dobre!

Tymczasem kierunek, w jakim idzie szkolnictwo wyższe pod świadomym kierownictwem ekipy rządzącej jest beznadziejny. Następuje zwijanie infrastruktury kolejowej i ograniczanie liczby połączeń. Rząd, a co gorsza młodzież związana z obecną partią rządzącą, nauczył się, że pieniądze biorą się z Unii Europejskiej, a nie ze sprzedaży produktów i usług. Tworzy się jakieś administracyjne byty, typu inkubatory przedsiębiorczości itp., a tymczasem przykłady z historii, w tym tej najnowszej. pokazują, że najlepsze pomysły na biznes, w tym ten o najwyższym stopniu innowacyjności, powstają w garażach marzycieli. Im najczęściej nie trzeba pomagać. Wystarczy im nie przeszkadzać. Nie zabijać w zarodku ZUSem i karami za nieznajomość przepisów podatkowych. Gdyby ludzie mogli spokojnie sprzedać to, co wyprodukują w domu, stworzyłoby to podwaliny do nowego typu myślenia o przedsiębiorczości i gospodarce. Tymczasem idziemy w kierunku gospodarki planowej, centralnie sterowanej, kontrolowanej przez klasę biurokratyczną z Brukseli.

Mówiąc szczerze, ludzie by to wszystko też wybaczyli, gdyby nie ten jeden wspomniany wyżej problem – my po prostu mało zarabiamy, więc wszystko nas frustruje.

wtorek, 4 marca 2014

The Ukrainian futile dreams



Regardless of the current situation in Crimea, the Ukrainians chose a very inopportune time for their uprising. Actually, times for uprising are hardly ever opportune. Sometimes they are planned and prepared but seldom are they well-prepared. The reason is just one. People, who are usually not so fast at putting their lives at stake, can show lots of determination if brought to desperation.

When the Ukrainians understood that they were definitely going to stay in the Russian zone of influence, or even more, to tighten the bonds of dependence, they lost their tempers. It is not the 1960s or 70s, when the Soviet Union did its best to isolate its own people from the knowledge of life in the West. People travel, people watch satellite TV and use the Internet. Whatever we think about the West, however we complain about the dark side of capitalism, regular people would always choose this horrible West rather than Russia and her system of control over the former Soviet Republics. Actually all of them, including Russia herself, are formally democracies (even Belarus under her autocratic president, Alexander Lukashenko) yet ruled by dictators and groups of oligarchs (millionaires inseparably connected with the ruling political parties and their leaders). However it is the West that many people there associate with the civilization of real democracy, personal freedom, civil rights and opportunities.

Writing about the inopportune time for the Ukrainian uprising I meant the situation in the West. The economic crisis, the threat of economic catastrophe in Southern Europe and the dependence on Russian gas and oil of the EU member states, especially Germany cooperating with Russia in this field, all those don’t make good auspices for Ukraine’s prospect of leaving the Russian zone of influence. The West has actually nothing to offer Ukraine. Moreover, the West has a lot to lose. An economic cold war with Russia will definitely not help overcome the western crisis. Poland, which already buys the Russian gas at significantly higher prices than other EU countries, risks a loss of the Russian market for her agricultural products. Byronic heroes will say a real human being doesn’t care for such ‘trivia’ but realists have to take them into consideration.

Nevertheless, at the moment, whining about the Ukrainians starting their movement at an inopportune time makes little sense. The situation has its own dynamics, has gathered pace and now the most important thing to do is to stop Vladimir Vladimirovich Putin.

sobota, 1 marca 2014

Is the war imminent?



President Putin of Russia requested his obedient Duma for permission to send troops to Ukraine and the Russian Diet gave him what he wanted. Now nothing is unimaginable. The Russian Army heads for the Crimean Peninsula, which alone violates the Ukrainian sovereignty, but nobody is able to predict President Putin’s further steps.

It is really hard to assess the position of the current leaders of the West but it is also hard to resist an impression that Republicans show more determination when it comes to saying stop to a military threat. Of course, after Yalta the zones of influence were clearly defined and that is why the US and its allies limited their actions for Hungary in 1956 and Czechoslovakia in 1968 to humanitarian aid and providing refuge for those who managed to leave the countries under the Soviet occupation.

When the West destroyed the political integrity of Serbia creating a new state of Kosovo, the gate for Russia to intervene in Georgia was opened. We remember that it was President Lech Kaczyński of Poland who saved the Georgians organizing a ‘tour’ of East European leaders to Tbilisi. Well, President Sarkozy of France claimed to have settle the problem with Vladimir Putin but if it wasn’t for the firm position of Kaczyński Russian bombers would probably have destroyed the capital of Georgia.

I don’t believe there’s a single politician in the world who is going to stop the Russians.from invading Crimea and establishing there something like the Dniestr Republic in Moldova. Moreover, they may enter Kiev and I daresay the West will not raise a finger to help the Maidan activists. President Barack Obama will protest and even strongly protest but that will be the end. Monsieur Hollande is too insignificant a personality to do anything and Frau Merkel will soon negotiate with Russia on further supplies of gas and oil. Poland may have problems with them, however, and for sure will have problems with export of its meat, vegetables and fruit. This is an optimistic scenario.

Otherwise the civil war in Ukraine may transform into the Third World War, which we all would rather avoid, since the atrocities it may entail are unpredictable. The West is not able to stop the evil. Even armed soldiers cannot guarantee anybody’s life. The Dutch troops failed to prevent the genocide in Srebrenica. If there’s no political will to stop the bully, the bully will proceed. to stifle democracy and independence of the Ukrainians.

Russia, however, is not Afghanistan, Iraq or Serbia. It is still a nuclear power with perfectly trained solders. On the other side of the barricade the tough guy, Vladimir Putin, is going to meet Daladier and Chamberlain rather than Churchill and de Gaulle. I’d love to be wrong, really.