sobota, 19 lutego 2011

Luźna myśl na temat polskiej emigracji zarobkowej

W celu zebrania materiałów do doktoratu wybrałem się do Londynu. Mogę już chyba powiedzieć, że pod względem kwerendy w British Library, jestem naprawdę zadowolony. Oczywiście przydałby się na to nie tydzień, ale co najmniej miesiąc, ale nie mogę narzekać. Znalazłem kilka bardzo użytecznych artykułów i książek, z których porobiłem notatki, więc mam nadzieję, że po powrocie je wykorzystam w postaci cytatów popierających moje tezy.

Mieszkając u Polaków z najnowszej fali imigracyjnej, tej "unijnej", siłą rzeczy człowiek poznaje cienie i ... cienie z pewnymi przebłyskami ich życia. Oczywiście są tacy, którym się udało zdobyć dobrą pracę, sprowadzić rodzinę, zapewnić dzieciom szkołę i osiągnąć pewną stabilizację. Na postronnego widza napierają jenak informacje o tych, którzy żyją "okrakiem" w obu krajach. To znaczy od wielu lat mieszkają w Anglii, ale wydaje im się, albo chce im się wydawać, że do Polski wrócą lada moment. Niektórzy oczywiście odwiedzają rodziny w Polsce, żeby zaraz wrócić i zarabiać. Rozpadają się związki i małżeństwa, nawiązują się nowe, mniej lub bardziej tymczasowe. Moją uwagę zwrócił pewien fenomen, który zwykło się przypisywać wychowaniu katolickiemu.

W Polsce od lat obserwowano maltertowane żony, które jednak uporczywie i wiernie trzymały się swoich mężów-pijaków i łajdaków. Wytłumaczenie, że bierze się to z wpojenia konieczności wytrwania w małżeństwie "póki śmierć nas nie rozłączy", było w miarę zadawalające i wzbudzało tylko pewne poczucie politowania nad kobietami, które pozwalały sobą pomiatać, żeby tylko nie złamać religijnego przykazania.

Patrząc na to, co się dzieje w pewnych polskich środowiskach, takie "kościelne" wytłumaczenie traci sens. Kobieta, która się związuje z żonatym facetem, który bez przerwy się z nią kłóci, a czasem bije, nie musi przecież być mu wierna. Wierność małżeńska pojmowana religijnie nie wchodzi tu w rachubę, bo wszyscy wiedzą, jaki jest układ. Poza tym generalnie więzi z religią bardzo się rozluźniają (wyrażając się eufemistycznie). Co więc każe tym kobietom trzymać się łobuzów? Prawdopodobnie chodzi o desperacką potrzebę czyjejś bliskości. Generalnie ludzie nie są stworzeni do samotności ani abstynencji seksualnej. W obcym środowisku potrzeba posiadania partnera/ki staje się obsesją.

Ciężka praca, ostre picie w weekend i poszukiwanie substytutu męża/żony to, można powiedzieć, w pewnych (bo oczywiście nie wszystkich) środowiskach norma. Kiedy o tym opowiada się w Polsce, większość rozdziawia gęby i kiwa głową w niemym oburzeniu. Sodoma i Gomora normalnie! Cytując klasyka, nie rzucałbym jednak pierwszy kamieniem, bo nikt nie wie, jak by się zachował w danej sytucji. Nawet niektórzy Anglicy, których normy moralne wydają się dość dalekie od polsko-katolickich, czasami wyrażają zdziwienie ("Czy wśród Polaków są jakieś normalne związki?"). Rzeczywistość jest taka, jaka jest i zdziwienie, ani potępianie niczego do sprawy nie wnoszą. Prawda jest taka, że rozłąka i poczucie osamotnienia robią swoje, a małżeństwa na odległość wymagają heroizmu po obu stronach.

To, nad czym warto się zastanowić, to raczej fakt, że Polacy nadal muszą wyjeżdżać do innych krajów w poszukiwaniu pracy. Rząd z rozbrajającym cynizmem wyraża natomiast wielkie zadowolenie z faktu, że oto Niemcy otwierają swój rynek pracy dla Polaków. Politykom otwiera się znowu "wentyl bezpieczeństwa", odsetek bezrobotnych w krajowych statystykach spadnie, czym się będzie można głośno pochwalić w telewizji, a losy konkretnych ludzi, rodzin, dzieci, nikogo z działaczy tej czy innej partii nie obchodzi.

środa, 9 lutego 2011

O postawach

Jeden z moich znajomych pracuje na kierowniczym stanowisku w pewnej znanej firmie, a w związku z tym często bierze udział w rozmaitych szkoleniach i programach treningowych. Czasami mi o nich opowiada. Od razu można się zorientować, że są to zajęcia na naprawdę wysokim profesjonalnym poziomie, a nie jakaś amatorszczyzna, jakiej pełno w Internecie i we wszelkiego rodzaju popularnych przewodnikach mówiących o tym, jak odnieść sukces, jak zostać milionerem czy jak zdobyć wiele kobiet. To, o czym opowiada mi mój znajomy, to jest zupełnie coś innego i, śmiem twierdzić, naprawdę sprawdzonego i skutecznego.

Kiedyś np. opowiedział mi o tym, jak wykorzystał wiedzę na temat negocjacji cenowych w sytuacji, która normalnie wydaje się niemożliwa. On też normalnie w takiej sytuacji by jej nie zastosował, ale specjalnie postanowił sprawdzić swoje umiejętności nabyte na szkoleniu. Mianowicie wynegocjował obniżkę ceny posiłku i bardzo drogiego wina w restauracji. Oczywiście kelner nie ma prawa wdawać się targi z klientem, ale od kelnera można zacząć. Wiadomo, że kelner odpowie, że nie ma uprawnień do robienia czegokolwiek z ustaloną ceną. Wtedy należy poprosić o rozmowę z kimś, kto takie uprawnienia posiada. Zrobiwszy to, mój znajomy„wytargował” z kierownikiem restauracji poważną redukcję ceny (ok. 20%, o ile dobrze pamiętam).

Ostatnio mój znajomy opowiedział mi coś, co mnie niezwykle zaintrygowało, bo samemu coś takiego świtało mi w głowie, ale nie poświęcałem temu zagadnieniu zbyt wiele czasu i nie wypracowałem konkretnego modelu. Może i bardzo dobrze, bo taki model już jest i nie ma co wyważać otwartych drzwi (choć z drugiej strony, jako fan Leonarda da Vinci, uważam, że wszelka wiedza do której się doszło drogą własnego rozumowania jest cenniejsza od tej przejętej od kogoś, ale jeśli ktoś wymyślił coś lepiej, to nie ma się co wygłupiać i wystarczy się od tego kogoś nauczyć).

Rzecz była mianowicie o postawach jakie przyjmują ludzie w różnych sytuacjach po to, żeby osiągnąć swój cel. Niestety nie znam dokładnie szczegółów tego modelu, bo z krótkiej relacji mojego znajomego nie wszystko zapamiętałem, a i on też bez zerknięcia do notatek nie wszystko mógł mi przekazać, ale grubsza wygląda to następująco.

Możliwe główne postawy to: postawa dziecka, postawa rodzica i postawa dorosłego.Te główne trzy dzielą się jeszcze, ale z tego podpodziału zapamiętałem tylko, że postawa rodzica dzieli się na postawę rodzica surowego i pobłażliwego. Rzecz teraz w tym, jakie postawy spotkają się z dwóch negocjujących stron. Oczywiście na szkoleniu mojego znajomego podawano przykłady spotkań typu przedstawiciel firmy-klient i przełożony-podwładny. I tak np. jeśli przychodzą do kierownika pracownicy i mówią, że może jednak dzisiaj nie wykonają wymaganej pracy. Przyjmują tym samym postawę dziecka. Jeżeli szef w tym momencie przyjmie postawę „równoległą” (ja bym ją raczej nazwał komplementarną), czyli rodzica, to niezależnie od tego, czy będzie to rodzic wymagający czy pobłażliwy, sprawa jest dla niego przegrana. Wygrywa ten, kto pierwszy narzucił swoją postawę. Jeszcze gorzej jest, jeżeli szef przyjmie również postawę dziecka, mówiąc np. „a dobra, właściwie to mi się również dzisiaj już nie chce nic robić”. Wtedy wytworzy się powtarzalny model zachowania, który pracownicy będą eksploatować bez opamiętania. W takiej sytuacji, jak ta opisana, najlepiej jest zareagować postawą dorosłego, a więc dość sztywno (acz uprzejmie) poprosić pracowników, żeby racjonalnie uzasadnili swoją chęć uchylenia się od wcześniej ustalonego zobowiązania.

Można byłoby wyciągnąć wniosek, że żeby osiągnąć swój cel należy zawsze i konsekwentnie stosować postawę dorosłego, ale to tak też nie działa. Istnieją sytuacje, kiedy postawa dorosłego blokuje komunikację, która czasami może i powinna się oprzeć na bardziej „rozluźnionych” stosunkach. Cała sztuka polega na umiejętnej żonglerce postawami i pilnowaniu, żebyśmy to my kontrolowali i narzucali swój podział ról, a nie odwrotnie.

Inny przykład to prelekcja, którą powinno się zacząć od postawy dorosłego, czyli od bardzo rzeczowego wprowadzenia tematu. Gdyby prelekcję, wykład, czy zebranie zaczęto od żartu (postawa dziecka), słuchacze do samego końca nie potrafiliby się skupić na temacie. Bardzo chętnie przyjęliby postawę dziecka i tkwiliby w niej do samego końca. Nie znaczy to jednak, że od początku do końca spotkania prelegent ma się zachowywać jak cyborg. Po rzeczowym wprowadzeniu i pierwszych kilku minutach wykładu może sobie pozwolić na żart (postawę dziecka) pozwalając słuchaczom na lekkie rozluźnienie, co jest dobre dla ogólnej higieny psychicznej, zawsze jednak może wtedy wrócić do postawy dorosłego i takiej wymagać od uczestników spotkania. Jeżeli pomyli tę kolejność, postawy rzeczowej (dorosłego) już nigdy nie odzyska. Będzie wtedy próbował przyjąć postawę surowego rodzica, żeby przywołać „dzieci” do porządku, ale słuchaczy to tylko utwierdzi w postawie dziecka i praktycznie prelekcja będzie dla wszystkich czasem straconym.

Dlaczego ten temat tak mnie zaintrygował. Otóż uważam, że tego typu szkolenie powinni przejść wszyscy nauczyciele szkół średnich i wyższych. Z obserwacji własnych, często beznadziejnych, błędów, mogę stwierdzić z całą pewnością, że wykładowcy, którzy zaskarbiają sobie największy szacunek to ci, którzy najbardziej umiejętnie wykorzystują umiejętność posługiwania się postawami. Jako student pamiętam przesympatycznych wykładowców, którzy umieli zachować bardzo rozsądny dystans wobec studentów, równocześnie okazując im szacunek i przez taką postawę niejako wymuszali na tychże studentach postawę dorosłego. Jeżeli wykładowca chce odgrywać rolę surowego rodzica, w rezultacie otrzyma krnąbrne dziecko (student wczuje się w taką rolę i może nawet zacznie się dobrze w niej czuć). Jeżeli będzie odgrywał rodzica pobłażliwego, albo sam przyjmie postawę dziecka, studenci staną się albo jeszcze bardziej rozbrykanymi dziećmi, albo (co dla takiego wykładowcy jest jeszcze gorsze), jeżeli są ludźmi, którzy wiedzą czego chcą (choć takich jest coraz mniej) sami przyjmą postawę rodziców, a wtedy taki pogubiony wykładowca ma naprawdę ciężki los.

Żeby uniknąć metody prób i błędów warto byłoby wszystkich tych, którzy mają do wykonania zadania kierownicze, w tym nauczycieli i wykładowców, po prostu odpowiednio przeszkolić i zapewnić im odpowiedni trening nie tylko z metod zarządzania, albo z metod nauczania, ale właśnie z umiejętności interpersonalnych. Człowiek, jak każde zwierzę, jest istotą ekonomiczną, tzn. jego organizm zawsze daje mu sygnały, żeby oszczędzał swoją energię. Kultura nadała temu zjawisku nazwę lenistwa i wprost je potępiła. Wyznaczanie i osiąganie celów to też wytwór kultury. Zwierzę jest wiedzione prostymi potrzebami i instynktem – to jest naturalne. Umiejętność sprawiania, że ludzie osiągają własne cele albo że przyłączają się do jakiegoś celu większego, to wiedza jak przestawić sobie/podwładnym owe cele tak, żeby motywacja do ich osiągnięcia przybrała postać naturalnego, pierwotnego instynktu/potrzeby. Tych, którym to się udaje, uważamy za ludzi, „którym wszystko przychodzi bez trudu”. Pozostali strasznie się męczą bo nieustannie muszą przezwyciężać naturalną ekonomię każącą oszczędzać energię. Ktoś, kto potrafi tę naturę oszukać i wyzwolić w nich chęć działania porównywalną do tej u polującego zwierzęcia, którym powoduje głód, jest mistrzem zarządzania.

W Polsce kierunek „marketing i zarządzanie” stał się tak pogardzaną dziedziną, że trafił już nawet do obiegowego języka stając się synonimem edukacyjnej tandety. Tymczasem, gdyby uczono i konsekwentnie egzekwowano wiedzę potrzebną na kierowniczym stanowisku, mógłby się stać wiodącą dziedziną akademicką, a ludzie po skończeniu tego kierunku byliby faktycznie elitą kraju. Tak się nie dzieje, bo na wszystkich szczeblach ludziom mylą się postawy jakie powinni przybrać.

Obserwując życie w Polsce, niezależnie czy w wielkim mieście, czy na wsi, czy w rządzie RP czy w urzędzie gminnym, można dojść do wniosku, że wszyscy są dotknięci obsesją na punkcie postawy dziecka. Oczywiście przesadzam, bo nie są to wszyscy. Piszę tylko o pewnym ogólnym wrażeniu. Politycy-żartownisie spotykają się z aplauzem obywateli-żartownisi. Wspólnie tworzą zwarty front przeciwko „ponurakom”. Żartami jednak zbyt długo się nie pociągnie. Na pewno nie doprowadzi się do potrzebnych reform. Z kolei postawa innych polityków, którzy chcieliby być surowymi i wymagającymi rodzicami, rodzi u obywateli reakcję złośliwego bachora. I tak źle i tak niedobrze. Dlatego politykom również należy wprowadzić obowiązkowe szkolenie w zakresie przyjmowania odpowiednich postaw. W każdym razie, nie powinno być tu miejsca na amatorszczyznę i liczenie na własne „wyczucie” sytuacji. W ten sposób utrwalają się tylko podziały, bo fani (fanatycy) jednych trzymają się tylko i wyłącznie swoich idoli, zaś potępiają w czambuł wszystko, co powiedzą ich przeciwnicy. Żeby osiągnąć cel, a mianowicie przekonać całe społeczeństwo do swoich racji, trzeba umieć samemu przyjąć odpowiednią postawę, która również u publiczności wywoła odpowiednią postawę-reakcję. To jest sztuka, której warto się uczyć.

czwartek, 3 lutego 2011

The computer says... 'paracetamol' ;)

Znacie "Little Britain", serię skeczy na temat Wielkiej Brytanii, przewrotnie nazwanej "Małą Brytanią"? Nie wszystkim ten rodzaj humoru przypada do gustu, bo angielski humor potrafi być specyficzny, ale ja i wielu spośród moich znajomych uwielbiamy ten duet autorów wcielających się w mniej lub bardziej odrażające postaci, jakie wg nich można spotkać w ich ojczyźnie. Podobnie, jak w przypadku "Monty Pythona" pewne środowiska fanów potrafią wręcz cytować całe skecze, a przynajmniej ich fragmenty. Jeden z moich ulubionych grepsów z "Little Britain" to "The computer says no!" Zblazowana pracownica banku (w kolejnej serii biura podróży) powtarza tę frazę na zakończenie każdego wejścia. (Większość skeczy polega właśnie na powtarzalności schematu).

Przychodzi klient, pyta o to, czy o tamto, a pani za biurkiem udaje (czasami nawet nie udaje), że jest pełna dobrej woli, następnie wali bezmyślnie w klawiaturę i odpowiada "No niestety, komputer mówi 'nie'!" W ten sposób sama jest "kryta", bo ona chciała dobrze, a klient odchodzi z kwitkiem i jest święty spokój.

Generalnie ktoś, kto zna realia brytyjskie wie, że w większości przypadków urzędnicy i pracownicy biurowi zachowują się bardzo uprzejmie i raczej naprawdę starają się pomóc petentowi/klientowi. No, przynajmniej takie się odnosi wrażenie. Jeżeli czegoś załatwić nie mogą, starają się raczej wytłumaczyć odmowę. Nie wydaje się więc, żeby zbywali interesanta prostym wynikiem poszukiwań w komputerowej bazie danych.

Tymczasem, jak się okazuje, jest taka dziedzina życia w Wielkiej Brytanii, w której "życie przerosło kabaret" i zupełnie nie wiadomo dlaczego żaden angielski "comedian" tego jeszcze nie wykorzystał w swoich skeczach. Być może dlatego, że angielski dowcip nie może być zbyt dosłowny, gdyż musi polegać na większym stopniu abstrakcji, tak żeby widz mimo wszystko od razu wiedział, że świat skeczu, to świat całkowicie zmyślony.

Otóż moja dobra znajoma, Ela, która mieszka na wschodzie Anglii od sześciu lat, od dziecka cierpi na alergię i astmę. Doskonale wie, co jej na jej dolegliwość pomaga i zawsze przywozi sobie z Polski swoje lekarstwa. Nie zawsze jest jednak możliwość uzupełnienia zapasów polskich leków. Przy kolejnym ataku astmy udała się więc do przychodni w mieście, w którym mieszka. Specyfiką przychodni angielskich jest to (z tego, co mi ludzie opowiadają), że ciężko w niej uświadczyć lekarza. Rządzą tam i "leczą" pielęgniarki.

Siedząca przy komputerze pielęgniarka pyta więc o objawy. Kiedy Ela mówi o duszeniu się i kaszlu, kobieta wstukuje wszystko do odpowiedniego formularza w programie komputerowym. Szast prast i wyskakuje diagnoza - "zapalenie oskrzeli". Co więcej, od razu pojawia się też zalecany medykament: "paracetamol"! O tym paracetamolu jako panaceum na wszelkie dolegliwości nasłuchałem i naczytałem w internecie legend. Angielska służba zdrowia wychodzi z założenia, że większość chorób leczy się sama, natomiast dobrze jest pacjentowi polepszyć samopoczucie przy pomocy uśmierzenia bólu i zbicia temperatury. Do tego paracetamol jest najlepszy.

Znajoma Eli podczas krótkiego urlopu w Polsce zwichnęła nogę. W polskim szpitalu zastosowano gips. Zdawała sobie sprawę jednak z tego, że nie będzie mogła przekroczyć granicy w gipsie. W związku z tym poprosiła chirurga, żeby opisał jej przypadek po łacinie. Ona sobie ten gips przed samym wylotem do Anglii zdejmie, a tam zaraz pojedzie do szpitala i poprosi, żeby jej założyli nowy. Tak też zrobiła, z tym jednak wyjątkiem, że nowego gipsu nikt jej nie założył. Po pierwsze pielęgniarka, której znajoma Eli wręczyła łacińskie pismo polskiego lekarza długo się w owe wyrazy obce wpatrywała i powtarzała pytanie "Hmmm, no ale co to jest?" Z łaciną w świecie medycznym, jak widać, nie jest tam już tak dobrze. Kiedy kobieta ze zwichniętą nogą wytłumaczyła o co chodzi, pielęgniarka kazała jej iść do domu. Na to pacjentka pyta, czy nie dostanie choćby jakiegoś bandaża elastycznego. Pielęgniarka jej na to, że nie, bo takie rzeczy same się goją, natomiast "wy, wschodni Europejczycy, jesteście przewrażliwieni i na byle drobiazgi od razu zakładacie gips". Kobieta poszła wiec do domu. Akurat ten przypadek pokazał w ostatecznym rozrachunku, że to angielska pielęgniarka miała rację, bo noga się koleżance Eli faktycznie zagoiła bez gipsu.

Syn innej mojej znajomej, Marty. miał w Londynie operację na przegrodę nosową. Wszystko poszło dobrze, dopóki nie nadeszła pora zdejmowania szwów. Na pierwszej wyznaczonej wizycie, odesłano matkę z synem z kwitkiem, bo "computer says no", a mianowicie tejże wizyty nie było w komputerze, mimo, że Marta miała druczek z datą i godziną wypisany przez szpital. "The computer says no" i koniec! Wyznaczono następną wizytę, podczas której również nie było łatwo, bo wyraźnie było widać, że obecna pielęgniarka boi się dokonać zabiegu zdjęcia szwów. Przy sporej determinacji Marty, a także dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, a mianowicie takiemu, że przypadkiem w pobliżu znalazła się lekarka, szwy chłopakowi zdjęto.

Po trzech dniach pacjent po pierwszej euforii spowodowanej faktem, że już nie widać śladów operacji i tym, że nie będzie musiał wracać do tego szpitala, poczuł, że coś jest jednak nie tak i że w jednym miejscu odczuwa pewien dyskomfort poruszając ustami. Okazało się, że jednego szwu pielęgniarka jednak nie zdjęła. Znowu trzeba było wyznaczyć wizytę, wykazać cierpliwość wobec pracownic brytyjskiej służby zdrowia, żeby w końcu uwolnić biednego chłopaka od ostatniego szwu.

To, że takie rzeczy mogą się zdarzyć w kraju, który uważamy za stojący wyżej w rozwoju cywilizacyjnym, już samo w sobie jest dziwne. Można sobie jednak przypomnieć teksty propagandy komunistycznej, która przecież wyraźnie mówiła jak to jest źle w kapitalizmie. Problem jednak w tym, że to nie jest kwestia kapitalizmu. W warunkach wolnego rynku bowiem, jeżeli nie podoba ci się państwowy system opieki zdrowotnej, a dysponujesz jakimiś zasobami finansowymi, idziesz albo do prywatnej przychodni, albo do prywatnego lekarza. Co więcej, nawet jak nie chcesz iść do lekarza, to możesz pójść do prywatnego laboratorium i odpłatnie zrobić sobie badanie krwi, moczu, tudzież roentgena i USG. Z tego, co mi opowiadają znajomi mieszkający w Anglii, tam jest to praktycznie niemożliwe. Prywatnych przychodni po prostu nie ma, bo bogaci leczą się u znajomych lekarzy. Prywatne są szpitale. O zrobieniu jakichkolwiek wyników albo o poradzie u specjalisty bez skierowania nie ma mowy.

Dlatego moi znajomi przy każdej wizycie w Polsce mają już zaplanowane wizyty u dentysty, lekarza pierwszego kontaktu i wszelkich możliwych specjalistów, tudzież mają przygotowaną gotówkę tylko i wyłącznie na porcję lekarstw, które zabiorą ze sobą do Anglii.

Czy to oznacza, że po takim porównaniu powinniśmy się pogrążyć w błogim poczuciu wyższości? Czy powinniśmy odczuwać spokój o nasze zdrowie i życie? No niestety nie do końca. Nasz system dobry nie jest i wszyscy o tym wiemy. Niestety na służbę zdrowia nie widać jakichś uniwersalnych i genialnych recept. Na pewno marzyłby nam się wszystkim system szwedzki, ale doskonale wiemy, że jest on taki jaki jest dzięki horrendalnym podatkom ściąganym od wszystkich, a zwłaszcza od tych, którzy najlepiej zarabiają. Nie jesteśmy raczej skłonni płacić jeszcze więcej, zwłaszcza, że nasze zarobki są nadal śmieszne w porównaniu z zachodnimi. W dodatku kiedy widzimy szklane pałace ZUS i NFZ oraz premie, jakie sobie wypłacają zarządy tych instytucji, mamy poważne wątpliwości, czy wyższe składki faktycznie poszłyby na to, na co byśmy chcieli.

Nie wiem, czy należy prywatyzować szpitale czy nie. Nie wypowiadam się, bo po prostu za mało na ten temat wiem. Uważam jednak, że obecny system opieki zdrowotnej na najniższym szczeblu jest zorganizowany nie najgorzej. Co prawda moi znajomi z Łodzi narzekają na kolejki w przychodni do lekarza rodzinnego, ale ja akurat trafiłem chyba na lekarkę, która jest doskonałym organizatorem. Nigdy nie czekam dłużej niż 15 minut - wizyty są wyznaczane na konkretne godziny. Nigdy nie ma problemów ze skierowaniem do specjalisty, natomiast badania laboratoryjne są wykonywane w większości na miejscu. System prywatny finansowany ze składek w tym wypadku wydaje się naprawdę rozsądny w porównaniu z tym, co było na początku lat 90. No i zawsze można pójść do lekarza prywatnie. Co prawda kosztuje to niemało, ale wiadomo, że jest to możliwe, jako taka ostateczna deska ratunku.

Podobno w Anglii są lekarze, którzy przyjmują prywatnie, ale się nie ogłaszają bo chyba i bez tego mają pacjentów. Ci lekarze to podobno Polacy.

Podsumowując, mimo wszelkich niedociągnięć, mimo tego, że wśród personelu służby zdrowia trafiają się dranie i chamy, tudzież lenie i nieuki, to jednak wydaje się, że nasz system kształcenia lekarzy jest lepszy niż w niektórych krajach Zachodu. To, że na wydziałach medycznych polskich uczelni panuje permanentna panika i paranoja spowodowana strachem przed niezdanymi egzaminami, kolokwiami itd. może nie jest najlepsze z punktu widzenia bieżącego stanu psychicznego studentów, ale myślę, że to naprawdę procentuje w przyszłości w postaci wysokiej klasy profesjonalizmu.

Finansowanie służby zdrowia trzeba reformować. Jednocześnie należy pilnować, żeby nie zepsuć tego, co funkcjonuje u nas dobrze. Śledząc poczynania kolejnych ministrów w kolejnych rządach, ogarnia człowieka jednak lekkie przerażenie, ponieważ ludzie ci jakby z założenia starają się wszystko zniszczyć. W każdym razie, kiedy jakiś minister, premier albo inny cwaniak cieszący się odrobiną władzy będzie nas próbował przekonać do reform, używając argumentu że "tak to funkcjonuje w krajach zachodnich, np. w Wielkiej Brytanii", będzie to oznaczało, że należy wyjść na ulice i budować barykady, a dla takiego delikwenta przygotować sznur na latarni.