czwartek, 30 stycznia 2014

O wycinku wiedzy, na którym trzeba zarobić



Internet roi się od doradców w sprawach naszej motywacji i samorozwoju. Z tysięcy ofert z zainteresowaniem obserwuję jedynie Damiana Redmera, który nie wciska populistycznych kitów banałów „wyznacz sobie cel i dąż do jego osiągnięcia”, ale stara się opracować ciekawe prezentacje oparte o badania psychologów. Tematem niniejszego wpisu nie będą jednak techniki motywacyjne, ale to, co mnie ostatnio „boli”, a mianowicie sposób pojmowania uniwersyteckiego podejścia do wiedzy przeciwstawiony życiowej pragmatyce.

Wszyscy internetowi (i nie tylko internetowi) „spece” od robienia z nieudaczników rekinów finansjery, czy też szeroko pojętych ludzi sukcesu, w co drugim zdaniu, które wygłaszają w opisie swojej metody, używają zwrotu „cenna wiedza”. A to „dzięki mojemu webinarowi nabędziesz cenną wiedzę, która zawiedzie Cię do sukcesu”, albo „na moim kursie otrzymasz zastrzyk cennej wiedzy, która….” itd. itp. Najczęściej okazuje się, że owa „cenna wiedza” to rzeczy, o których świadomie, czy podświadomie i tak wiemy, tylko ich z różnych powodów nie stosujemy. Stoją za tym najrozmaitsze mechanizmy naszego umysłu, ale nie jest moim dzisiejszym celem o nich pisać. Sedno sprawy tkwi w tym, że owi internetowi „guru” faktycznie liznęli nieco psychologii, z tego co liznęli, wyjęli momenty najbardziej efektowne (niekoniecznie efektywne), takie, które robią wrażenie, a przy tym są na tyle banalne, że trudno się z nimi nie zgodzić, po czym ubierają to w jakąś przystępną formę, tak by trafiła ona do szerokich warstw tych, którzy szybko i bez trudu chcą robić wrażenie mądrych i oczytanych.

Można powiedzieć, że ludzie ci wiedzą, jak wykorzystać wiedzę w praktyce, a zwłaszcza w praktyce zarabiania pieniędzy. W zeszłym roku trafił mi się kurs do przeprowadzenia, a mianowicie „angielska terminologia dla psychologów”, czyli po prostu lektorat fachowego angielskiego. Ponieważ nigdy wcześniej takiego kursu nie prowadziłem, wpadłem na pomysł, że będziemy analizować teksty z amerykańskich podręczników akademickich do psychologii (na zasadzie reading comprehension), tudzież z krótkich wykładów amerykańskich uczelni dostępnych w Internecie (jako listening). Studenci, którzy już wcześniej mieli ten materiał po polsku (w końcu były to podręczniki wprowadzające do głównych zagadnień współczesnej psychologii), mogli sobie podyskutować na tematy, które nie były im obce, po angielsku i myślę, że wielu z nich całkiem nieźle to szło.

To też jest tylko wstępna dygresja, bez której jednak nie mógłbym przejść do meritum. Otóż przygotowując te zajęcia, jako że nie jestem psychologiem, wiele rzeczy odkrywałem dla siebie i ku swojemu zaskoczeniu doszedłem do wniosku, że wiele z pojedynczych rozdziałów tych podręczników (wstępnych i podstawowych) zawierało całą ową „cenną wiedzę” propagowaną przez internetowych owej „wiedzy” depozytariuszy! Wystarczyło przeczytać 20-30 stron rozdziału o motywacji, albo o procesie uczenia się, i bez trudu można było odkryć materiał na 5-10 prezentacji tych, którzy na nich potrafią zarobić.

Biorąc pod uwagę również i to, że w większości zawodów wymagających wyższego wykształcenie przez całe życie wykorzystuje się zaledwie ułamek wiedzy nabytej (przynajmniej w teorii) na wyższej uczelni, trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że stawianie problemu na zasadzie „wybierasz zły kierunek studiów, bo po nim nie znajdziesz pracy” jest zasadniczym błędem w myśleniu, któremu ulegamy wszyscy, łącznie z samymi pracownikami wyższych uczelni. Nie oszukujmy się, żeby uczyć historii w szkole podstawowej nie trzeba pamiętać o okrutnym królu Asyrii Tiglat-Pilesarze III, żeby uczyć języka angielskiego, nie znajdziemy zastosowania dla wszelkich niuansów prozodii czy gramatyki historycznej. Nauczyciel/ka przyrody może zapomnieć, że podczas studiów fascynowała go/ją flora Borneo, albo zaawansowana genetyka. Kto trafił do biura, czy do jakiejkolwiek firmy, i tak będzie się musiał całej roboty nauczyć na miejscu, natomiast dobrze byłoby umieć szybko czytać, przetwarzać informacje i prezentować je w postaci dobrze sformułowanych tekstów.

Zanim wymyślono, że każdy nauczyciel musi mieć wykształcenie wyższe magisterskie, istniały studia nauczycielskie (l.p. studium, przed wojną seminarium nauczycielskie), gdzie kształcono konkretnie w zawodzie. Studiując na uniwersytecie nabywamy (przynajmniej w teorii) wiedzę o wiele szerszą niż tylko tę praktyczną do wykorzystania w konkretnej pracy, tylko że nikt nam tego nie mówi. Kończąc uniwersytet mamy wrażenie, że tak naprawdę niczego nie umiemy. Tak się często obecnie faktycznie dzieje, ale to dlatego, że wypuszcza się studentów, którzy nie tylko nie powinni ukończyć studiów, ale nigdy nie powinni się na nie dostać. Nie znaczy to jednak, że samo przyswajanie wiedzy na poziomie akademickim jest bezużyteczne. Błąd polega na tym, że nikt nikomu nie tłumaczy, jak można na tej wiedzy zarobić.

Nie oszukujmy się jednak, najważniejszy w życiu jest charakter, czyli pewien zespół cech, który sprawia, że jedni zawsze sobie w życiu radzą, a niektórzy nawet bardzo dobrze, a inni już niekoniecznie. Podobno jego podstawy kształtują się już we wczesnym dzieciństwie, więc liczenie na to, że ktoś się zmieni w dorosłym życiu, jest raczej niewczesną mrzonką, niemniej ustalenie pewnych zasad postępowania może niektórych z nas przynajmniej zmusić do zmian pewnych nawyków. Tymczasem nawyki wykształcamy w kolejnych pokoleniach fatalne i to jest nasza wina! Jeżeli narzekamy, że młode pokolenie jest takie a takie, to pamiętajmy, że to pokolenie jest w dużej mierze odzwierciedleniem naszych własnych lęków i frustracji. Ktoś, kto od dziecka słyszy, że „w tym kraju nic się udać nie może”, ale że „nikt z naszej rodziny nigdy niczego się nie dorobił”, albo „w naszej rodzinie nikt nie miał głowy do nauki”, to nie ma się co dziwić, że głupota i bezradność stają się naszą cechą narodową przekazywaną w… no właśnie wcale nie w genach, a w memach!

Jeżeli od dziecka wpajano nam kult papierka, a nie konkretnych umiejętności, to nie ma się co dziwić, że idziemy na studia dla owego papierka, a nie żeby się czegokolwiek nauczyć. Niejednokrotnie osobiście słyszałem wypowiedzi rodziców na temat konieczności zdobycia byle jakiego dyplomu, bo przecież „w Polsce liczy się papier”. Prywatny przedsiębiorca, na którego zdrowy rozsądek tak kiedyś liczyłem, okazuje się, że również przyjmuje do pracy młodego człowieka z dyplomem, a potem się dziwi, że ten nic nie umie. Czyja to wina? Owszem wina i niedouczonego absolwenta i uczelni, która mu dała dyplom, ale przede wszystkim głupotą i krótkowzrocznością wykazał się sam pracodawca, który liczył, że uczelnia przyuczy kogokolwiek do pracy w jego konkretnej firmie. Tak się nie dzieje nigdzie na świecie, tylko że gdzie indziej pracodawcy zdają sobie z tego sprawę.

Zawsze byli i będą ludzie, którzy wręcz ze strachem będą unikać wszelkich praktycznych zastosowań swojej wiedzy, natomiast z ogromną pasją będą ją pogłębiać – tych należy kierować na naukowców. Problem w tym, że oni później jako wykładowcy akademiccy nie będą potrafili pokazać swoim studentom, że cokolwiek z przekazywanej im wiedzy można wykorzystać w praktyce i jeszcze na tym zarobić. W ten sposób można wytłumaczyć ten edukacyjny paradoks, który przerodził się w naszym kraju błędne przeświadczenie, że wykształcenie uniwersyteckie nie daje zawodu. Mając wykształcenie uniwersyteckie należy z nabytej przez siebie wiedzy (o ile ją się uczciwie nabyło!) wybrać jakiś fragment i z niego uczynić swój zawód. Do tego potrzeba jednak poczucia autonomii i odpowiedzialności za samego siebie, czego nikt dzisiaj nie uczy, ani dom rodzinny ani szkoła na żadnym szczeblu, Uniwersytet niestety też nie. 

Tymczasem łatwiej jest siać panikę i szukać taniej sensacji przy okazji robiąc krzywdę wszystkim dookoła, a największą samym sobie, bo to nie Pan Bóg nas karze odbierając rozum. Robimy to sami! 

sobota, 25 stycznia 2014

Ukraińskie dylematy


Tam, gdzie zabija się ludzi, nie powinno być żadnej dyskusji na temat oceny moralnej zabójców. Jako społeczność ludzka w większości już dawno umówiliśmy się, że pozbawianie ludzi życia jest złe i godne potępienia. Kiedy dochodzi do zbrodni popełnianych jawnie, przed kamerami reporterów, czyli praktycznie na oczach całego świata, ogarnia nas oburzenie już nie tylko na zbrodniarzy, bo to jest oczywiste, ale na resztę owego świata, która się bezczynnie przypatruje i palcem nie kiwnie, żeby zbrodniom zapobiec. Świat nic nie zrobił, kiedy Włosi zaatakowali Etiopię jeszcze przed II wojną światową, choć Hajle Sellasje apelował o pomoc na forum Ligi Narodów. My, Polacy, do dziś mamy pretensje do świata, że nie powstrzymał Hitlera przed i w 1939.

Kiedy tylko kraje, które uważają się za uprawnione do zagranicznej interwencji wojskowej w imię obrony praw człowieka, faktycznie wyślą swoje oddziały do krajów, gdzie popełniane są zbrodnie, natychmiast spotykają się z potępieniem, że same są agresorami i swoją wojskową obecnością robią więcej zła niż dobra.

Rozumowanie w kategoriach etycznych dobra i zła jest niezbędne, żeby w ogóle móc uzasadnić jakiekolwiek działanie, zwłaszcza w sferze publicznej. Każdy, kto głośno wyrazi opinię, że w polityce kategorie dobra i zła nie mają większego zastosowania, narazi się na opinię cynicznego relatywisty i makiawelicznego szatana. Wyrzeknięcie się kategorii etycznych sprawia bowiem, że tracimy poczucie (złudzenie) gruntu pod nogami, bez którego nie wiemy jak się w ogóle poruszać. Dlatego historia świata to jedno pasmo nie tylko okrucieństwa, ale nieustannych dysocjacji poznawczych i cierpienia spowodowanego zjawiskami, które nijak się mają do naszej siatki pojęciowej opartej na biegunach dobra i zła. Dzisiejszy zbawca jutro okazuje się krwawym dyktatorem. Polityczny morderca w ostatecznym rozrachunku może okazać się mniejszym złem niż nieudacznik nie radzący sobie z anarchią.

Okrutny reżim Saddama z wieloma przykładami zbrodni w jakimś ogólnym rozrachunku zapewniał bezpieczeństwo w większym stopniu, niż anarchia i krwawa walka każdego z każdym po wkroczeniu Amerykanów. Bombardowanie Serbii w imię obrony kosowskich Albańczyków przed prześladowaniami ze strony kosowskich Serbów osobiście uważam za jakąś koszmarną kpinę historii, natomiast samo uznanie Kosowa jako niepodległego państwa de facto etnicznie albańskiego, to pogwałcenie wszelkich zasad, jakimi do tej pory kierowała się polityka międzynarodowa. Złamano zasadę nienaruszalności granic suwerennych państw, oraz stworzono państwo oparte na zasadzie nacjonalistycznej, w której Albańczycy prześladują Serbów, którzy nagle stali się mniejszością.

Doskonale pamiętam „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie. Wszyscy polscy politycy, łącznie z lewicą, udali się wówczas do Kijowa udzielając moralnego poparcia zwolennikom opcji prozachodniej. Przyglądałem się temu wydarzeniu z dużą sympatią dla przeciwników Leonida Kuczmy, ale równocześnie natrętnie przychodził mi na myśl casus Polski, gdzie wkrótce po obaleniu komuny naród demokratycznie wybrał byłego komunistycznego aparatczyka na prezydenta, a i w Sejmie oddał jego kolegom większość głosów. Cynicznie mówiłem sobie „Ciekawe, kiedy Ukraińcom znudzi się demokracja”. I w tym wypadku nie trzeba było długo czekać na odwrócenie się większości społeczeństwa od Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko. Demokratycznie, większością głosów, Ukraińcy wybrali Wiktora Janukowycza, którego promoskiewskie sympatie od początku nie były nikomu obce!

Obecnie obserwujemy protest przeciwko jego polityce kierującej Ukrainę w ramiona Moskwy. Ukraińcy na Majdanie chcą do Unii Europejskiej, której włodarze tak naprawdę nie mają żadnego pomysłu na to, co z tym fantem zrobić. W bogatych krajach Zachodu na razie nie potrzeba więcej taniej siły roboczej, bo wystarczają Polacy, a przecież są też Bułgarzy i Rumuni. Pakować pieniędzy w nowy kraj członkowski też chyba sytym krajom UE już się nie chce, bo przecież trzeba jakoś wybrnąć z problemów finansowych Europy południowej. Nie najlepszy moment sobie Ukraińcy wybrali.

Tymczasem wielu z nas się pewnie zastanawia, czego to się Ukraińcy spodziewają po wejściu do Unii Europejskiej. Mogliby już dziś przeanalizować, czy ich fabryki spełniają europejskie normy i czy pod tym czy innym pretekstem UE nie każe im ich pozamykać. Eurosceptyczny premier Węgier, jak informują media, orientuje swój kraj na współpracę gospodarczą z Rosją, bo unijną biurokrację uważa za szkodliwą dla gospodarki własnego kraju. W tym momencie reakcja prawej strony politycznej sceny Polski wydaje się nieco schizofreniczna. Krytycy dominacji państw „starej Unii” stają się wielkimi orędownikami przyłączenia Ukrainy do tworu, który sami krytykują. Najważniejsze bowiem to wyrwać Ukrainę spod wpływów Rosji. Ba, wielu polityków, a także moich znajomych, zapałało wiarą, że oto teraz pojawiła się szansa, żeby Ukraina znalazła się w sferze wpływów Polski, że pora wskrzesić tradycję Pierwszej Rzeczypospolitej. Takiej dawki politycznej naiwności połączonej z oszołomieniem samą sytuacją dawno nie mieliśmy okazji doświadczać.

Analizując sytuację na Ukrainie należy sobie uświadomić, że kraj ten nigdy nie był monolitem i nigdy nim nie będzie. Rosyjskojęzyczna wschodnia Ukraina pozostanie politycznym zapleczem polityków pokroju Janukowycza (choć oczywiście i tam żyją ludzie posługujący się na co dzień językiem rosyjskim, ale nie odczuwający żadnej emocjonalnej więzi z Moskwą), natomiast Ukraina zachodnia będzie zapleczem opcji niepodległościowej, czy wręcz nacjonalistycznej. Do tego dochodzą ludzie, dla których zachodni styl życia jest ideałem i celem samym w sobie.

W samej Polsce z kolei również mamy do czynienia z różnymi podejściami do kwestii ukraińskiej. Sentymentalno-historyczna opcja Jarosława Kaczyńskiego znajduje największy opór wcale nie w jakiejś opcji promoskiewskiej, o jaką tradycyjnie podejrzewa się SLD, ale w obozie, który potencjalnie mógłby mu być bliski, bo oto szereg zwolenników prawicy podziela zdanie księdza Isakowicza-Zaleskiego, że dopóki Ukraińcy nie przeproszą za zbrodnie własnych nacjonalistów z czasów II wojny światowej, z narodem tym nie należy mieć nic do czynienia. A przecież zachodnioukraińscy nacjonaliści to jedni z najgłośniej protestujących przeciwko Janukowyczowi. I tak źle i tak niedobrze.

Na wpływy Polski na Ukrainie bym nie liczył. Najlepszym przykładem „współpracy” naszego kraju z państwami, których terytoria znajdowały się niegdyś w granicach Rzeczypospolitej, jest Litwa. Zwycięstwo opcji antymoskiewskiej może się okazać zwycięstwem spadkobierców OUNu i UPA, zaś promoskiewskiej to wiadomo.

Ja bym bardzo chciał nauczyć się nie roztrząsać takich dylematów, tylko podzielić entuzjazm moich znajomych wobec zrywu narodu ukraińskiego. Niestety nie umiem wizualizować sobie dobrego scenariusza dla Ukrainy, w którym Polska mogłaby odegrać jakąś istotną i pozytywną dla siebie rolę. Zapominając nawet o ukraińskich nacjonalistach, tak samo jak podczas „pomarańczowej rewolucji” mam wielkie wątpliwości co do stałości prozachodniego kursu Ukrainy. O roku do pięciu lat rozczarowań wobec polityki gospodarczej Zachodu wobec tego kraju, tudzież niepowodzenia nowych prozachodnich włodarzy kraju ponownie wpędziłoby Ukrainę w ramiona polityków prorosyjskich i tak dalej i tak dalej.

Pytanie brzmi: Czy Ukraina jest skazana na wieczny rozkrok między Rosją a Zachodem? Jeżeli tak, to jakie jest dla niej najlepsze rozwiązanie? Podział kraju wg kryterium geograficznego (wschód pod wpływami Moskwy, zachód Brukseli, bo Warszawa może o jakichkolwiek wpływach zapomnieć)? A może wreszcie jakiś wielki prawdziwie paneuropejski system, w którym Rosja nie byłaby postrzegana jak wróg publiczny nr 1? Na to jednak nie ma co liczyć dopóki w Moskwie rządzi Władimir Putin ze swoją mocarstwową wizją swojego kraju. Poza tym takiej opcji nigdy nie poparliby Polacy, bo wtedy nie byłoby już nawet czysto formalnej przeszkody, żeby wierzyć, że Polską rządzi oś Berlin-Moskwa.

Tak sobie głośno myśle…

Tymczasem giną ludzie i na długie myślenie nie ma czasu!

sobota, 18 stycznia 2014

Reformy Jerzego Buzka a obecna propozycja Leszka Millera



Od czasów czterech reform rządu Jerzego Buzka przymierzałem się do napisania o własnych wobec nich wątpliwości, ale czas mijał, ja nie napisałem, natomiast inni już temat podjęli i to całkiem aktywnie. Żeby jednak wszystko było jasne, byłem wielkim zwolennikiem Buzkowych reform, ba, wręcz entuzjastą. Wiara w lepszą przyszłość, jakie wówczas we mnie wzbudziły, chyba nawet nie da się porównać z żadnym innym entuzjazmem w moim życiu. Upadek komuny w 1989 r. jakichś namacalnych zmian od razu nie wniósł, oprócz twarzy w telewizji, ale też tylko niektórych. Przez pierwszą połowę lat 90. ubiegłego stulecia uważałem, że w sumie to gdyby komuna przetrwała, nasze życie niewiele mniej by się zmieniło. Komuniści wpuściliby zachodni kapitał, zaś cały system machiny państwowej działałby tak samo. Balcerowicz co prawda przykręcił śrubę w imię rozwoju gospodarki, czego też do końca wówczas nie rozumiałem, bo sobie przecież wyobrażałem, że jak będzie kapitalizm, to każdy się będzie bogacił, a państwo nie będzie karało za to, że ktoś za dużo zarobił. Myliłem się, ale ponieważ efekt w postaci zdławienia hiperinflacji był faktycznie imponujący, uznałem, że Balcerowicz jednak zrobił dobrze. Niemniej w wielu dziedzinach życia stosunki wyglądały jak za komuny. Dlatego reformy Buzka z 1999 roku przywitałem z niekłamanym entuzjazmem

Wierzyłem w to, że wprowadzenie gimnazjum i liceum przygotowującego już tylko z kilku przedmiotów potrzebnych do studiów wybranego kierunku, będzie wspaniałym krokiem, który naszej młodzieży przyniesie same korzyści – skuteczniejszy proces dydaktyczny połączony z przyjemnością zdobywania wiedzy. Rozczarowanie przyszło już wkrótce, kiedy się zorientowałem, że realizuje się taki sam program jak wcześniej i tymi samymi metodami, tylko, że ósmoklasista jest uczniem drugiej klasy gimnazjum. No może nie do końca taki sam program, bo np. trzeba było podzielić historię na trzy powtarzające się kursy (oczywiście z pewnym poszerzaniem materiału), przez co uczniowie nauczycieli, którzy nie wyrabiali się z programem, nigdy nie poznali II wojny światowej. Kilka lat zajęło dostosowanie programów do potrzeb nowego podziału szkolnictwa. Z podstawówek np. wyrzucono geografię, a ostatnio z dwóch ostatnich lat liceum zrobiono to, czego kiedyś właśnie oczekiwałem, czyli kilka kursów przygotowujących do wybranego kierunku studiów. Problem w tym, że mnie się to w międzyczasie przestało podobać, ponieważ uważam, że młody człowiek w wieku lat 17-18 często jeszcze nie ma pojęcia, co będzie chciał studiować. Poza tym np. okrojenie programu historii w tych klasach może zaowocować poważnymi brakami w edukacji obywatelskiej kolejnych pokoleń. To jest jednak temat na osobną dyskusję, bo wcale też nie należę do tych, którzy uważają, że wszystkich młodych ludzi trzeba zmuszać do zapamiętywania wszystkich szczegółów z przeszłości.

Reforma zdrowia okazała się zupełnie nie tym, czego się spodziewałem, ponieważ Kasy Chorych wcale nie stały się konkurującymi ze sobą firmami, czy też spółdzielniami (na kształt tych przedwojennych) prześcigującymi się oferowaniu pacjentom coraz lepszych usług, a po prostu zwykłymi organami administracji służby zdrowia, a przy tym instytucjami o wysokim stopniu upolitycznienia, na których każdy wódz partyjny uposażał swoje wierne sługi. Kiedy w miejsce Kas Chorych powołano Narodowy Fundusz Zdrowia, zapłonąłem świętym oburzeniem na niecnych komuchów, którzy pana Buzkową reformę zniweczyli i wszystko na nowo zcentralizowali, ale dzisiaj uważam, że nie miało to większego znaczenia. Instytucja lekarza rodzinnego bardzo mi się podoba, choć znam ludzi, którzy na swoich lekarzy narzekają. Ja po latach czekania w długich kolejkach do internisty z wielką ulgą zapisałem się do przychodni prowadzonej przez moją lekarkę rodzinną, gdzie przez telefon umawiam się na konkretną godzinę, a podstawowe badania laboratoryjne mogę zrobić na miejscu.

Roforma emerytalna właśnie umarła na naszych oczach, więc nie ma o czym rozmawiać. OFE, jak się okazało, to nie były nasze pieniądze, które miały na nasze emerytury zarabiać, pomijając już to, że one w ogóle nie zarabiały. ZUS wybudował szklane pałace, kupił luksusowe samochody, skomputeryzował się dając zarobić jednemu prywatnemu przedsiębiorcy, tudzież zatrudnił więcej pracowników, którym wypłaca co jakiś czas premie, ale wszystkie media mówią, że np. moje pokolenie może po prostu nie dostać emerytury, bo system się załamie.

Od samego początku miałem nieco wątpliwości co do reformy administracji terytorialnej Polski. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie podniecał mnie powrót do tradycyjnego podziału na duże województwa i do staropolskich powiatów, ale od samego początku miałem problem z przeliczeniem oszczędności na administracji państwowej. Żeby nie wiem jak liczyć, za nic mi nie wychodziły obliczenia, z których wynikałoby, że teraz państwo będzie potrzebowało mniej pracowników. Owszem, znikną 33 województwa i ich urzędy, ale za to powoła się 380 urzędów powiatowych, przy czym w gminach nic się nie zmieni. Wyglądało na to, że teraz tych urzędników państwo zatrudni jeszcze więcej, a ktoś ich przecież będzie musiał utrzymywać.

Miałem też wątpliwość innego typu. Otóż z dzieciństwa doskonale pamiętałem reformę Gierka z 1975 r. Oprócz tego, że trąbiły o niej wszystkie ówczesne gazety i reżimowa telewizja, to jeszcze nasi nauczyciele w szkole podstawowej poczuwali się do obowiązku wytłumaczenia nam, jak jest jej sens. Argument, który mnie jako dziesięciolatkowi utkwił w głowie, polegał na tym, że pierwszy sekretarz Gierek mądrze to wszystko obmyślił, ponieważ teraz nastąpi ożywienie mniejszych ośrodków miejskich w Polsce, które z zapyziałej prowincji staną się poważnymi ośrodkami cywilizacji. Wzrośnie prestiż tych miast, ponieważ będą tam urzędy państwowe, obywatele będą mieli bliżej do urzędu wojewódzkiego, bo np. ze Skierniewic nie trzeba będzie jeździć do Łodzi, a dzięki temu nastąpi ożywienie gospodarcze i kulturalne, bo zbuduje się w tych miastach kina, teatry, domy kultury itd. I to do mnie, dzieciaka interesującego się polityką, wówczas przemawiało. Oczywiście Gierek mógł mieć jakieś inne intencje. Pewien mój znajomy przytoczył np. argument, że chciał on mieć pod swoją kontrolą 49 słabych sekretarzy wojewódzkich zamiast 17 silnych. Może i tak, ale w świetle całego problemu, nie wydaje mi się to dzisiaj takie istotne.

Decentralizacja i ożywianie prowincji, jako element aktywizujący lokalne społeczności i przedsiębiorcze jednostki, to idea, które jest mi nadal bardzo bliska, dlatego co jakiś czas wracała do mnie myśl o tych gierkowskich 49 województwach, ale oczywiście z silnymi samorządami. Często miewam sceptyczny stosunek do Unii Europejskiej ponieważ uważam, że w przypadku Polski prowadzi ona do jej peryferyzacji, co przejawia się w braku wiary obywateli naszego kraju we jego rolę w całym systemie europejskim, oraz do grawitacji w kierunku Brukseli, Berlina i Londynu, przy demograficznym drenażu kraju nad Wisłą. Uważam, że bezcenne są wszystkie działania prowadzące do ożywienia społeczności lokalnych, które nie ulegną dezintegracji na skutek odpływu do centrum.

Niestety nie byłbym sobą, gdybym nie dostrzegł wielkiego „ALE”. Otóż obserwacja rzeczywistości prowadzi mnie do wniosku, że nawet najlepsze reformy mające na celu wywołanie pewnych ogólnych trendów, niczego nie zmienią, jeżeli w danym miejscu i czasie nie znajdzie się grupa bardzo konkretnych ludzi gotowych do działania na rzecz jakiejś idei. Jeżeli zabraknie konkretnego materiału ludzkiego, czyli np. jeżeli w Sieradzu zabraknie lokalnych entuzjastów z pomysłem na swoje miasto, żadna reforma nic nie pomoże. Ba, taka grupa entuzjastów może okazać się również bez znaczenia, jeżeli nie uda im się pociągnąć za sobą większej liczby współobywateli. Jeżeli bowiem nie uda się wytworzyć w obywatelach danego miasta głębokiego, a przy tym naturalnego, przeświadczenia, że w tymże mieście warto żyć i planować przyszłość swoją i swoich dzieci, nie pomogą żadne przetasowania na mapie. Jeżeli dodamy do tego czynnik gospodarczy, musimy z przykrością skonstatować, że jeżeli za awansem administracyjnym danego miasta nie idzie rozwój gospodarczy w postaci przedsiębiorstw dających zatrudnienie mieszkańcom, nic temu miastu nie pomoże.

Dwadzieścia cztery lata gierkowskich województw niestety nie zrobiły z Suwałk czy Tarnobrzega metropolii, natomiast największy rozwój Zamościa nastąpił w ostatnim dziesięcioleciu, a nie w czasach, gdy był on stolicą województwa. Wiara w magiczną moc decyzji administracyjnych władz to w moim przypadku już przeszłość. Nie wiem więc, co dokładnie przyświeca Leszkowi Millerowi, który w imieniu SLD proponuje powrót do 49 województw. Gdyby taka reforma zaowocowała odczuwalną redukcją etatów urzędniczych utrzymywanych z naszych podatków a przy tym faktycznym ożywieniem gospodarczym i kulturalnym „nowych” stolic województw, byłbym za, pomimo całego sentymentu do staropolskich powiatów. Ponieważ jednak polskie doświadczenie pokazuje, że każda, ale to dosłownie każda reforma w naszej Rzeczypospolitej przynosi kilka lat bałaganu z powodu niedostatecznego jej dopracowania i braku środków finansowych, jestem bardzo ostrożny wobec tego typu propozycji. Żyjemy w czasach, w których nawet duże ośrodki są w odwrocie (vide Łódź), w których tysiące młodych ludzi wyjeżdża do europejskich centrów ciężkości, czyli do krajów, w których po prostu generuje się i zarabia pieniądze. Czy w tych warunkach awans kilku prowincjonalnych miast do rangi stolicy województwa może przynieść jakiekolwiek efekty? Osobiście bardzo wątpię. We wszystkich dziedzinach wolałbym bowiem mniej reform, a więcej skutecznej pracy. Reformy oczywiście zawsze będą potrzebne i sam mam wielkie marzenie, żeby jednak w kilku dziedzinach życia publicznego je przeprowadzić (np. w szkolnictwie wyższym, ale również i tym niższych szczebli). Na razie te proponowane ostatnio przez różne partie traktuję jak polityczne fetysze, które nijak się nie przekładają na lepsze życie obywateli Rzeczypospolitej.

Bodźcem do napisania tych kilku refleksji był tekst Bartłomieja Radziejowskiego, „Polska 49”, czyli Millera strzał w dziesiątkę: http://www.nowakonfederacja.pl/polska-49-czyli-millera-strzal-w-dziesiatke/

niedziela, 5 stycznia 2014

Czy "nadzieję radykalną" możemy odnieść do zmian w tzw. społeczeństwach rozwiniętych? (2)



Plemię Wron nie zawsze polowało na bizony. Istnieją przesłanki, które każą wierzyć, że w XVII wieku było to osiadły szczep rolników. Nabycie umiejętności jazdy konnej, ale pewnie i inne czynniki – być może zagrożenie ze strony innych, bardziej wojowniczych plemion, zmienił Wrony w preriowych myśliwych, rabusi i zabijaków popisujących się swoimi przewagami nad wrogami. Wódz Wiele Przewag osiągnął tyle, że w odpowiednim czasie Wrony postawiły na fizyczne przetrwanie, a nie obronę starego stylu życia za wszelką cenę. Inne grupy Indian, np. Siuksowie, kurczowo trzymały się swojej kultury i skończyły w nędzy i społecznej degradacji, jakie zafundowały im rezerwaty.
            Zostałem wychowany na książkach i filmach o szlachetnych Indianach okrutnie wyniszczonych przez cywilizację złych białych, ale spojrzawszy trzeźwo na całą sytuację, złe to było z pewnością wybicie prawie wszystkich bizonów i oczywiście złe były wypędzenia, konfiskata ziemi i masakry dokonywane na rdzennych Amerykanach. Jeżeli chodzi jednak o wojowniczy aspekt ich życia polegający na rabowaniu innych plemion i krwawych wojnach z nimi, które osobiście lubię porównywać z brutalnymi „ustawkami” współczesnych kiboli, myślę, że zabronienie rozlewu krwi z tak błahego powodu jak pokazanie swojej przewagi (bo praktycznie tylko do tego sprowadzał się cel tych wojen), nie było aż tak złe. W imię obrony jakiejś kultury nie należy pozwalać na takie praktyki, podobnie jak na składanie ofiar z ludzi. Nie wierzę bowiem w taki byt, jak kultura. Uważam natomiast, że życie człowieka jest z kolei bardzo konkretną wartością, którą należy chronić.
            Co jednak z tą tożsamością, która przecież w ogromnej mierze jest wytworem kultury, zwłaszcza jeśli mówimy o tożsamości narodowej czy też etnicznej? Nakazanie niemal natychmiastowych zmian zachowań na zupełnie inne, a już zwłaszcza przewartościowanie pojęć, każdego wprawia w dysonans poznawczy i dyskomfort psychiczny co w praktyce prowadzi do głębokiego poczucia frustracji i „końca świata”.
            Rewolucjoniści wszelkiej maści z założenia walczą z kulturą, w której wyrośli, ponieważ uważają ją za złą. Proponują więc uznanie za dobre coś, co do tej pory uważano (słusznie czy niesłusznie) za złe i vice versa. Dlatego m.in. prawdziwe rewolucje są zazwyczaj krwawe, ponieważ zwolennicy starego systemu wartości łatwo się nie poddają, a czasami nawet wolą fizycznie odejść wraz ze swoją kulturą, niż cierpieć zmiany, które uznają za złe. Chłopi z Wandei ginęli w obronie katolickiego systemu postrzegania dobra i zła przeciwko rewolucjonistom, którzy uważali, że to właśnie katolicki system jest zły. Pomijam tu oczywiście banalną prawdę, że przy każdej rewolucji, wojnie czy sporze politycznym ogromną rolę odgrywają cyniczni cwaniacy, którzy nie wyznają żadnego systemu wartości.
            Ludzie uważający się za heroldów postępu często z troską pochylają się nad ginącymi kulturami, wymierającymi językami czy starymi obyczajami plemion żyjących po swojemu od pokoleń. Z głębokim oburzeniem krytykują „cywilizatorów”, czyli reprezentantów wszystkiego tego, co złe w europejskiej kulturze, a więc chciwość (w tym kapitalizm jako jej manifestacja) i żądza władzy. Równocześnie nie dostrzegają, że wywracają do góry nogami cały system wartości, którym niektórzy ich rodacy żyją od pokoleń. Nie ma się jednak co oszukiwać – kultura w jakiejś w miarę jednolitej formie występuje tylko w społeczeństwach pierwotnych. Gdziekolwiek kultura zaczyna swój proces przekształcania się w cywilizację, a więc w społeczeństwo o zróżnicowanych rolach zarówno w codziennych zajęciach jak i w hierarchii władzy i ważności, tam ludzie są skazani na nieustanny Kulturkampf, choć być może tak tego nie nazwą. Europa na dobrą sprawę nawet w średniowieczu nie reprezentowała jednolitej kultury, choć możemy mówić o dominacji myśli chrześcijańskiej. Niemniej ruchy heretyckie, bunty chłopskie, czy choćby zniszczenie kultury anglo-saskiej przez francuskojęzycznych Normanów wskazują na nieustanny ruch i zmianę. Pomijając średniowiecze można postawić tezę, że przez całą nowożytność i współczesność społeczeństwa europejskie, czy też pochodzenia europejskiego, właściwie nie robią nic innego, tylko dekonstruują każdy obecny stan kultury po to, żeby zaproponować coś nowego. Ponieważ idealne rewolucje, tzn. takie, które od razu są w stanie zmienić ludzkie myślenie, nigdy się nie zdarzają, obok siebie funkcjonują grupy ludzi hołdujących innym systemom wartości. Ponieważ w cywilizacjach ludzie gotowi są zmuszać innych do uznania swojego systemu (w kulturach „pierwotnych” nie jest to konieczne, ponieważ proces wychowania jest nie tyle represyjnym systemem indoktrynacji, co praktyczną nauką przetrwania), mamy do czynienia z nieustannym ruchem, który niektórzy nazywają postępem. Czy jest to faktyczny postęp (osobiście uważam, że tak i jest to m.in. zasługa właśnie zachodniego sposobu myślenia, czyli nieustannego podważania tego, co zastane), można polemizować, ale faktem pozostaje, że kolejne pokolenia męczą się ze sobą nawzajem i najczęściej umierają w zgorzknieniu spowodowanym poczuciem przegranej. Przegranej całego systemu, w który wierzyli.
            Jako przykład można podać Francję, gdzie od 1789 (tak naprawdę już od czasów les philosophes) aż do dziś da się zaobserwować nieustanną walkę o wartości i o samą definicję Francji i jej kultury. Przyzwyczailiśmy się, że ta niekończąca się walka idei to po prostu część naszej kultury i tak też ją pojmujemy. Niemniej stanowimy społeczności o podejściu do własnej tożsamości całkowicie odmiennej od indiańskich, czy jakichkolwiek tzw. plemion pierwotnych, zaś coś, co można by od biedy nazwać naszą kulturą, poddaliśmy procesowi permanentnej dezintegracji. Ponieważ żyjemy w czasach przymusowej innowacyjności, jesteśmy skazani na nieustanny postęp, ergo na nie kończącą się frustrację i rozczarowania. Nie widzę tutaj żadnego rozwiązania tego niezbyt przyjemnego stanu. Po prostu trzeba się przyzwyczaić do sporów ideologicznych tak samo jak Wrony były przyzwyczajone do nieustannych wojenek z Siuksami.